Esturia I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rok 10

[Esturia]

Starość. Nie sądziła, że tak długo będzie ją trzymać w swoich kleszczach. Znudziła się Esturii jakieś dwie dekady temu, a teraz, kiedy w końcu stuknęła jej setka, staruszka miała już serdecznie dość. Spracowane stawy sprawiały, że nic nie musiała robić. Bo nic nie mogła robić. Może poza chodzeniem.

Nogi miała jeszcze całkiem sprawne, ale mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Mieszkańcy klasztoru przestawiali ją tylko z miejsca na miejsce, jak rozklekotany rupieć, którego wszyscy chętnie by się pozbyli, a którego nie wypadało wyrzucać ze względów sentymentalnych.

Była matką Mistrza. Poprzedniego Mistrza. Pomarszczoną, zasuszoną, zgarbioną i zupełnie zastaną matroną, która ledwo widziała na oczy. Powyznaczali sobie dyżury, żeby się nią zajmować. Przychodzili rano, ubierali ją, zaplatali włosy, pilnowali, żeby zjadła śniadanie, a potem klepali jej te swoje modły i mantry. Prowadzili na zgromadzenia, zagadywali o samopoczucie i twierdzili współczująco, że bogowie w końcu się nad nią zlitują. Tyle oficjalnie.

Po cichu życzyli jej śmierci. Ona też już sobie zaczynała życzyć.

Po obiedzie wcale nie było lepiej. Czytali jej jakieś świątobliwe książki. Bardzo głośno. Chyba myśleli, że straciła słuch. Nie straciła. Po prostu nie chciało jej się z nimi rozmawiać. Obce twarze szeregowych zakonników nie były ekscytujące. Te bardziej wybitne jednostki nie miały dla niej niestety czasu.

Tego dnia jeden z braci posadził ją na ławce w ciemnym korytarzu i gdzieś przepadł. Co on tam gadał, jak odchodził? A, tak. Że przyniesie jej pled na kolana.

Esturia rozejrzała się i przeciągnęła lekko zastane kości. Czuła na sobie chłód klasztornego przeciągu, ale był dość przyjemny. „Po co pled?" – zastanawiała się. Jej wiekowy szkielet dźwigał ładną, fioletową szatę z miękkim podbiciem. Było jej ciepło. Miała kilka dekad, żeby się przyzwyczaić do tego ziąbu, który tu wiecznie panował.

Doszła do wniosku, że pled stanowił wymówkę. Zakonnik zwyczajnie zwiał ze swojego dyżuru.

Bywały takie dni, kiedy ta obrzydliwie fałszywa dobrotliwość ludzi dookoła doprowadzała ją do szału. Już nie próbowała go wyrażać. Czuła się zwyczajnie zmęczona życiem. Zmęczona tym, że nic nie szło w Runturn zgodnie z linią poprzedniego Mistrza. Z jej linią. Westchnęła.

Turganin, jej syn, był jej największą inwestycją. Urodzić, wychować, nauczyć, umieścić na stanowisku, doradzać – napracowała się i spisek sprzątnął go z tego świata zupełnie przedwcześnie. W zeszłym roku. Zanim sama zdążyła się przekręcić. Obcy patałach zajął jego miejsce. Tyle zachodu na marne.

Siedziała w mroku i zastanawiała się, ile to jeszcze potrwa. Jej starość. Ta nuda. Ten bezruch. Ten klasztor.

Z zamyślenia wyrwał ją powracający zakonnik – spora czerwona plama w mroku. Esturia była gotowa na słaby, cierpki protest, żeby go spławić. Ale wcale nie przyniósł jej pledu. Przyjrzała mu się.

To był chyba ktoś inny. Tamten poprzedni naprawdę się wymigał. Nie byłby to pierwszy raz. Może wykrętny zakonnik liczył na to, że ten chłód korytarza w końcu przyniesie jej jakieś choróbsko i ją wykończy.

Następca uciekiniera wziął ją pod ramię i zaczął gdzieś prowadzić. Zmrużyła oczy w ciemności. W oddali rysowały się drzwi wychodzące na dziedziniec. Wielka plama światła. Zakonnik zabierał ją na zewnątrz. Cóż za poświęcenie. Zdziwiła się.

Tempo marszu było umiarkowane. Uścisk na jej ramieniu zdecydowanie lekki. No i ten, kto ją prowadził, nie popychał jej przed sobą, ani nie ciągnął za sobą. Wszystko wskazywało na to, że to był ten brat, którego tolerowała. A nawet więcej. Taka tolerancja oznaczała, że był w zasadzie jej ulubieńcem.

– Baragan? – upewniła się, odkopując swój wiekowy głos.

– Tak jest.

– Dobrze – zgodziła się. Uświadomiła sobie, że i tak nie miała tu nic do powiedzenia. Choć Baragan akurat jej pasował. Młody człowiek, ale stara szkoła. I dało się z niego powyciągać masę informacji. Tak, zdecydowanie go lubiła.

Po chwili jednak uznała, że coś jej się musiało poprzestawiać. Dni? Baragan przychodził zwykle na koniec tygodnia. A to był początek. Czyżby straciła zupełnie rachubę czasu? A może to z nim było coś nie tak.

– Jest dzisiaj jakieś święto? – zagadnęła, kiedy znaleźli się na zalanym słońcem dziedzińcu – czy się pochorowałeś?

– Nie i nie. Mam wolne popołudnie.

Był tak zdegustowany, kiedy wypowiedział słowo „wolne", że zaśmiała się lekko pod nosem. Jej własny głos zabrzmiał jak skrzypienie zawiasów w kaplicy.

– Wygonili cię...? – dopytała powoli.

– Mistrz potrzebuje skryptorium. Ma gościa. Z zewnątrz. – Ten sam zdegustowany ton. – Przeglądają plany pięter.

Może i Baragan był młody, ale załapał się jeszcze na rządy jej syna. Poprzedni porządek najwyraźniej bardziej mu odpowiadał. Jeszcze rok temu było tu trochę inaczej. Lepiej. Mógł się zapracowywać na śmierć, jeśli miał taką ochotę. Najwyraźniej miał. Teraz utyskiwał, że regularnie zakłócano mu rozkład dnia.

– Czyli wychodzenie do ludzi pochwalasz, ale wchodzenia do nas już nie? – zagadnęła po chwili.

– To nie tak – odparł. – Niech sobie ludzie przychodzą, jeśli potrzebują. Tylko niech to faktycznie będą ludzie. A nie kłopoty.

Zaskoczył ją. Jakie kłopoty gościł u siebie Mistrz? I to jeszcze w skryptorium? Dlaczego nie w swoich komnatach? Po raz pierwszy od miesięcy poczuła coś na kształt autentycznego zainteresowania. Ale wiedziała, że na sypanie przyjdzie jeszcze czas.

I faktycznie, Baragan nie pociągnął na razie tematu. Poprowadził ją przez dziedziniec i dalej, do ogródków. Czerwone szaty zakonników uwijających się pomiędzy grządkami migały jej raz z prawej, raz z lewej strony.

– To jest chyba jedyne miejsce, gdzie robi się jeszcze coś pożytecznego – mruczała pod nosem – chociaż tu nie wyją na cześć bóstw.

Baragan nachylił się odrobinę i przyciszonym głosem odnotował:

– Podejrzewam, że brak śpiewu nad warzywami ma jakiś związek z tym, że okna sypialni Mistrza wychodzą na tę stronę.

– No tak. Reguły regułami – zachrypiała – ale jak trzeba coś poluzować dla własnej wygody, to nie ma problemu...

Zapatrzyła się we własne buty, które stawiały powolne kroki na ogrodowej ścieżce. Miło szło się po gruncie, który był lekko wyboisty z natury. A nie dlatego, że ktoś zaniedbał wymianę desek w podłodze.

Uznała, że Baragan wiedział, co robił, wybierając tę trasę. To był ładny, wiosenny dzień. Wiał ciepły wiatr. Pachniało mokrą ziemią.

Ale nawet tutaj Esturia nie była wolna od tej gangreny, która ogarniała powoli Runturn. Na jej widok młodzi bracia zatrzymywali się, żeby pozdrowić ją niedbałym skinieniem głowy, jeśli w ogóle, i – o zgrozo – żeby rzucić w jej kierunku jakieś pełne szacunku słowo. Pełne szacunku tylko z założenia.

Szacunek kończył się bowiem z chwilą, kiedy odwracali się znowu do swoich towarzyszy. Pomiędzy sobą paplali, jakby jej tu nie było. Docinki. Plotki. Nawet przekleństwa. Słyszała strzępy ich mdłych przemyśleń:

– Patrz, idzie... – wymruczał chłystek opierający się o łopatę.

– O bogowie, ona jest jak zasuszona kukła... – zauważył ktoś inny.

– ... mówiłem Verninowi, żeby jej te włosy obciąć. Wiesz, ile jest z tym roboty? Jeszcze się coś zalęgnie... – dobiegło z lewej strony dróżki.

– Jaki problem? Poszłoby się w nocy, ciach, ciach i po sprawie.

– Nie po to ojciec płacił, żebym czesał stare baby...

– Młode byś wolał, co?

– W Armarii kobiety nie mają wstępu do klasztoru... – zauważył właściciel bardzo nosowego głosu.

– Stara kurwa i tyle – wycedził ktoś inny.

– W dodatku wiedźma, to nawet gorzej.

– W pewnym wieku powinno się jednak odsyłać za mury... – Znowu ten nosowy głos. – W księdze napisano, że czwartego dnia bogowie wyprawili z grodu niewiastę, a cztery to symboliczna cyfra...

Esturia wywróciła oczami. Ten ostatni typ był najgorszy. Albo okrutni idioci, albo przeintelektualizowani idioci. Tacy zawsze mieli pod ręką zgrabne cytaciki na każdą okazję. Co jeden, to bezsensowniejszy, jakby klasztorna edukacja nie rozwijała umysłów młodych braci, a jedynie dawała im nowy materiał do pokazywania własnej głupoty.

Pomiędzy grządkami brzęczało.

– Gadają jak przekupki – skrzywiła się, skrzecząc – zupełne rozpasanie.

– Mnie też nieszczególnie się to podoba – odnotował jej towarzysz. – To nowe pokolenie za dużo sobie pozwala.

I właśnie za to Baragana lubiła. Zamiast podlizywać się obecnemu Mistrzowi, krytykował go na każdym kroku, podlizując się jej. Czasami subtelnie. Czasami nie. Zawsze przechodziło jej przez myśl, że źle sobie tę lojalność ulokował. Ona już nic nie mogła tutaj zrobić.

– Gdybym była młodsza... – westchnęła.

– To Mistrz nie miałby oczu – dokończył, kiwając głową.

Bystry chłopak. Najwyraźniej dobrał się do archiwów. No tak, on je teraz przepisywał. Kopiował. Dbał o bibliotekę. Porządny człowiek. Nie to co ta banda rozmodlonych nierobów.

Była ciekawa, kiedy Mistrz go przekabaci. Albo otruje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro