Esturia II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zostawili grządki w tyle i dreptali powoli kamienną ścieżką, która okropnie teraz zarastała. Dawniej nie byłoby mowy o tak potwornym zaniedbaniu, bo dróżkę wydeptywano by codziennymi wędrówkami do okolicznych wiosek i miasteczek. Kiedyś, nie tak dawno temu, zakonnicy z Runturn się na coś ludziom przydawali. Teraz prawie nikt stąd nie wychodził. Nie wolno było. Wszyscy złożyli kilka miesięcy temu tę idiotyczną przysięgę i odtąd klepali się po plecach za wzorowe wypełnianie obowiązków. Za bezcelowe modły, wznoszone od rana do wieczora, ku chwale bogów, którzy nie słuchali. A pieniądze i tak płynęły.

– Nie byłam święta – przyznała powoli Esturia – ale może parę rzeczy zrobiłabym teraz inaczej...

– Możesz sobie mówić, bo nie masz innego wyboru. – Ścisnął delikatnie zgięcie jej chuderlawego łokcia. – Odstajemy od reszty, ty i ja. Nas trudno zmienić – zauważył. – Byłabyś tak samo paskudna, jak kiedyś.

Zerknęła w bok. Miała obok siebie wysokiego, spokojnego i bardzo poukładanego dwudziestolatka. Z duszą czarną i starą jak jej własna. Wizualnie stanowili bardzo niedobraną parę, ale myśleli podobnie. Mieli swoje nisze. Obsesje. Jemu impertynencję mogła wybaczyć.

Zmusiła go, żeby przystanął. Zapatrzyła się. Oczy miał niebieskie, ale dość ciemne.

– Jesteś tak samo zepsuty jak ja – zawyrokowała – twoje też bym wyłupała – stwierdziła i ruszyła powoli dalej.

– To komplement? – zapytał, poprawiając chwyt na ramieniu.

Jeśli czytał jej księgi ze spisami inwentaryzacyjnymi, to pewnie się domyślał.

– Najwyższy – stwierdziła.

– W takim razie jestem zaszczycony – skłonił się lekko.

I był. Naprawdę był.

Rozejrzała się uważnie po trawnikach, na które weszli. Kopce starych bogów zarastały polnymi kwiatami. To też Esturię gryzło. Nawet bardziej niż docinki młodszych braci.

Już tam pewnie w Radzie planowali, jak te pustawe wrzosowiska przerobić na coś, co przyniesie wpływy do skarbony. Była niemalże pewna, że dzisiejszy gość Mistrza też przybył tutaj dla ubicia jakiegoś interesu. Kimkolwiek był. Jeśli przeglądali z Mistrzem plany, to najwyraźniej szykowała się jakaś sprzedaż.

Esturia rozumiała ten pęd za finansami. Poniekąd. Zarządzała kiedyś tą instytucją. I kochała ładne rzeczy. Ale nie pieniądze, które zdzierano z ludzi przerażonych widmem jakiegoś nieokreślonego zła. Takiego zła, które miało ponoć grasować w grodach położonych setki kilometrów stąd. Bardzo wygodna odległość. Te grube datki w zamian za talizmany ochronne i modlitewne intencje to była przesada.

– Aż tyle nie potrzebujemy... – mruczała pod nosem – a ciągle tylko więcej i więcej, wydusić więcej złota z biedaków i możnych. Udławią się nim kiedyś...

Baragan, nawet jeśli słyszał, ignorował jej złorzeczenia. Rozglądał się taktownie po okolicy.

Parowało tu tak bardzo, że bujną, północną roślinność przesłaniała momentami mleczna mgła. Wielkie mogiły tonęły w niej jak wyspy na chmurnym oceanie. Esturia ledwie widziała ich faliste zarysy. Kopce były zaniedbane. Tak bardzo zaniedbane.

Baragan musiał dostrzec jej niezadowoloną minę i pewnie domyślał się z czego tym razem wynikała, bo zatrzymał się przy jednej z mogił i oznajmił:

– Próbowałem podnieść tę kwestię wczoraj wieczorem, na zgromadzeniu, ale obawiam się, że moje słowa przyniosły odwrotny efekt. – Puścił jej łokieć i pochylił się, żeby wyrwać pokrzywę. Odrzucił ją na bok. Rozproszyła delikatnie mgłę. – Zaczęli dyskutować o tym, czy ich całkiem nie rozkopać.

Zasyczała. Spodziewała się tego, ale pomysł i tak wydał jej się bulwersujący. Bezczeszczenie cmentarza.

– Czy ty też czasem zapominasz, że nikogo tam w środku nie ma? – zagadnął, przyklepując butem osuwającą się ziemię.

Miał rację. W jakimś sensie. Ciał nie było. Rozsypały się w proch, a nawet i ten znikał po jakimś czasie. Nie chodziło jednak o marny pył. Chodziło o pamięć. Pamięć po starych bogach.

– Są rzeczy – rzuciła.

Taka była praktyka. Zakopywało się coś, co było dla bogów w tym drugim życiu ważne. Esturia sama przygotowała parę takich pogrzebów. Wielcy ludzie, wielka pompa. Ale to było w czasach jej młodości, a teraz te kolorowe istoty przeminęły zupełnie. Wszystkich zmiotła choroba. Nie ostał się ani jeden.

– Ale dobrze – mruknęła – niech sobie bracia rozkopują. Niech niszczą. Któryś spróbuje tknąć tę ziemię... – pokiwała głową – doigrają się.

– To klątwa? – zainteresował się pochylony nad chwastami Baragan.

– Przeczucie.

Miewała takie od czasu do czasu. Choć ostatnio raczej się nie pojawiały. Po prostu myliła je ze starczymi dreszczami.

Patrzyła jeszcze chwilę, jak chłopak mocował się z wyjątkowo upartą powójką. Czerwień jego ubrania splamiła się czymś szarawym. Chyba ubrudził sobie szatę ziemią.

– Zostaw – powiedziała Esturia. Nie było sensu, żeby się teraz męczył z tymi chwastami, ale wiedziała, że był trochę... pedantyczny. Jak raz sobie ubzdurał jakieś zajęcie, to trudno było go od niego oderwać. Jeśli chciała kontynuować ten spacer, to musiała improwizować. W wieku stu lat miała aż za dużo wiarygodnych wymówek:

– Nogi mnie bolą od tego stania – wymruczała, starając się brzmieć na tak niezadowoloną i słabą, jak tylko się dało. Zadziałało. Przypomniał sobie o niej. Porzucił chwasty i natychmiast zajął miejsce u jej boku.

– Chcesz posiedzieć na ławce pod drzewami? – Ton miał suchy. Prawie zawsze. Dostrzegał problem i oferował rozwiązanie. Rzadko pozwalał sobie na jakikolwiek odcień sympatii.

– Nie – ogłosiła – wracajmy.

Chętnie pochodziłaby dłużej, ale naprawdę miała swoje ograniczenia. Niestety.

Popołudnia nie były takie złe. Najgorzej czuła się w nocy, kiedy dogryzała jej samotność i nawet irytować jej nie miał kto. Wtedy docierało do niej aż za dobrze, jak bardzo była obolała i zmęczona. I tęskniła za swoim pokojem. Za tą piwniczną celą, w której składowała swoje starocie. Wygnali ją stamtąd. Rzeczy skonfiskowali. Sprzedali.

– Nie masz czasem czegoś błyszczącego? – zapytała nagle.

– Znowu...? – westchnął delikatnie.

Ostatnimi czasy nie przepuszczała żadnej okazji, żeby go o to zapytać. Lubiła błyszczące rzeczy. Po pierwsze dlatego, że były ładne i sama czuła się dzięki nim ładna. Po drugie dlatego, że wyraźnie je widziała. Nawet jeśli jej okropny wzrok całkiem ten ich blask zniekształcał, to i tak miło się na nie patrzyło.

– Chętnie bym się wymieniła – wymruczała – tylko jeszcze nie wiem z kim.

Błyszczące rzeczy błyszczącymi rzeczami. Potrzeba wymiany była czymś innym. Silniejszym.

– Lepiej nie mów tego głośno – zauważył Baragan.

Rozbawiła ją odrobinę ta jego ostrożność. Choć obawy były uzasadnione. Ostatni raz, kiedy ubłagała kogoś o wymianę, zaoferowała piękny nóż z koralową rękojeścią. Liczyła na puchar albo srebrne pudełko z bursztynami. A dostała dwa fioletowe guziki. Potwarz.

Może to był przypadek, ale następnego dnia skończyło się na przewrocie i jej syn zawisł. A ten, który dokonał wymiany i dał jej guziki, został nowym Mistrzem. Kolejna potwarz, tym razem od losu.

W każdym razie nowy Mistrz łaskawie pozwolił jej żyć. I zabronił wymian. Na wszelki wypadek. Chyba lubił swoją karierę.

– Będę sobie mówić, co chcę – ogłosiła dobitnie, drepcząc ścieżką.

Baragan znowu prowadził ją wśród grządek i czerwonych plam. Choć plamy były teraz jakieś takie niemrawe. Jakby zakonnicy też pobrudzili sobie szaty czymś szarawym. Widocznie nawet ziemia przybierała tutaj jakiś przeklęty kolor. Albo już zupełnie zepsuł się Esturii wzrok.

– Powiedz mi – kontynuowała – czy może mnie tu spotkać coś gorszego niż śmierć? Wszystkim byłoby to na rękę. Nawet mnie – chrypiała powoli.

Nie udzielił jej odpowiedzi. Rozległy się podniesione głosy. Kłótnia. Baragan musiał dostrzec w oddali coś wyjątkowo bulwersującego, bo puścił nagle jej łokieć i ruszył zainterweniować:

– Niedoczekanie – usłyszała.

Oddalił się znacznie i dołączył do zaciętej dyskusji. Jego zimny, spokojny ton przecinał jęki jakiegoś nieszczęśnika, który został chyba ugodzony w nogę szpadlem. A może kopnięty? Słuch Esturia miała przyzwoity, ale wszyscy dookoła ględzili, więc trudno było wyłapać właściwą rozmowę.

Wciągnęła mocno powietrze. Ciepłe. Pachnące. To był nadal piękny dzień. Sielski. Westchnęła.

Została na środku ścieżki. Sama. Jak rozbitek na oceanie pełnym zieleni traw, brązów uprawianej tu ziemi, błękitów nieba i... czerwieni szat. Ale coś z tymi szatami było nie tak.

Esturia doznała dziwnego wrażenia. Jakby utknęła na moment w cichnącym powoli śnie. Wolniej. Ciszej. Powoli. Słońce przesłoniły chmury.

Dźwięki zgasły, choć zakonnicy nadal uwijali się przy swoich grządkach. Widziała ich sylwetki o wiele wyraźniej niż zwykle. Szarzały i szarzały. Coś za nimi stało. Coś ciemnego.

Jakieś cienie. Cienie zakonników. Ich własne cienie. Wyłaziły im zza pleców. Pochylały się nad nimi. Zerkały przez ramię. Szare, mgliste postaci. Bez twarzy, bez wyrazu.

Jej własne ciało pokryło się gęsią skórką. Przeczucie. Setki małych przeczuć. Galopowały po jej plecach i rękach. Po karku. Stadami, falami. Okręciła się bardzo ostrożnie. Świat przewijał jej się przed oczami, jakby była w transie. Oglądała uważnie zakonników.

To była śmierć. Dziesiątki małych śmierci rozsianych wokół niej. Esturia toczyła wzrokiem. Wszędzie. Wszędzie śmierć.

– Wybacz – usłyszała stłumiony głos – idziemy dalej?

Czuła się, jakby ktoś zatkał jej uszy strzępami szmat.

Odwróciła się. Baragan. Oferował jej ramię. Nie przyjęła go. Nie chciała. Ale nawet gdyby natychmiast zmieniła zdanie, to i tak było za późno, bo Baragan równie błyskawicznie wycofał swoją ofertę. Opuścił rękę. Oczy mu się rozszerzyły. Wyglądał, jakby zapatrzył się na mury klasztoru, które majaczyły tuż za nią.

– Co to jest? – zapytał cicho, patrząc gdzieś ponad jej głową – Coś za tobą... – urwał.

Nie wiedziała, co widział, ale miała przeczucie, że prawdopodobnie to samo, co ona. Bo za nim też coś stało. Cień czarny jak smoła. Ale ten nie przypominał niepozornych, anonimowych mar, które potulnie naśladowały ruchy reszty nieświadomych niczego zakonników. Ten stwór był ogromny. Zaciskał swoje szpony na ramionach Baragana. I krzywo się uśmiechał.

– Nie mam pojęcia – zachrypiała ledwo słyszalnie. Zachowywała spokój. Wszystko było spokojne. Odrealnione. Jakby już znaleźli się w szarych zaświatach.

Nagle dźwięki wróciły. Słońce wyjrzało zza chmur. Świat się rozjaśnił. Esturia zamrugała, porażona napływem bodźców. Stwory zniknęły.

Baragan ani drgnął. Długi czas stali tak oboje i mierzyli się wzrokiem. Nie tyle musieli się upewnić, że to, czego przed chwilą doświadczyli, naprawdę miało miejsce. Bo raczej miało. Trzeba było pomyśleć, co z tym faktem zrobić. Najlepiej szybko.

– Wymiana? – zapytała nagle Esturia.

Ku jej ogromnemu zaskoczeniu, Baragan pokiwał powoli głową. O nic nie pytał. Niczego nie kwestionował. Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło:

– Ciszej – rzucił jedynie.

Jednym płynnym ruchem znowu ujął jej ramię, a jego czujne oczy przesunęły się dyskretnie po otoczeniu. Bracia byli zajęci pracą.

– Wymiana – potwierdził – ale nie tutaj.

Wrócili niespiesznie przez niewielki dziedziniec i znaleźli się w zimnych murach klasztoru. Baragan otworzył na oścież ciężkie drzwi, które prowadziły do zupełnie pustej o tej porze sali lekcyjnej. Nie wszedł jednak do środka. Wsunął pod drzwi kawałek drewna, którego bracia używali do blokowania wrót, kiedy był przeciąg.

Esturia zorientowała się, że otworzył je, żeby odciąć widok potencjalnym wchodzącym od strony dziedzińca. Słusznie. Większość pomieszczeń tego przybytku miała oczy i uszy. Korytarze były bezpieczniejsze. Paradoksalnie.

– Mądre dziecko – mruknęła.

Baragan sięgnął do kieszeni swojej szaty i wyjął z niej niewielki modlitewnik.

– Nie otwieraj przy świadkach – powiedział, podając jej książkę. Esturia przyjęła tomik. Był zdecydowanie cięższy niż się spodziewała. Obiecujące.

– Liczysz się? – zagadnęła.

Wyjrzał kontrolnie zza drzwi. Korytarz był najwyraźniej pusty.

– Zerknij, jeśli musisz.

Zastanowiła się. „Czemu by nie?" – pomyślała.

Wysiłek całego dnia dawał jej powoli o sobie znać, bo zaczynały jej się trząść ręce. Otworzyła ostrożnie książkę. I od razu ją zamknęła. Zapłonęło w niej oburzenie.

Blok kartek był wydrążony. Baragan chował w środku bransoletę. Z łbem smoka. Pół wieku temu należała do Jale. Esturia wiedziała. Bo osobiście wkładała bransoletę do jej grobu.

Przez ułamek sekundy poważnie rozważała, czy nie rzucić się na chłopaka i nie wydrapać mu oczu. Sto lat czy nie. Wypadało, choćby miała sobie połamać wątłe kości, próbując. Teraz. Zaraz. Natychmiast.

Już rozumiała, skąd się wzięły te jego wcześniejsze przemyślenia o pustych mogiłach. Najwyraźniej zajrzał sobie do środka jednej z nich. Złodziej. Chytre bydlę.

– Żałuję, że ciotka nie utopiła cię w tej rzece, kiedy miała okazję. Mogłam jej nie powstrzymywać... – wycedziła.

Zdziwił się. Jakby nie spodziewał się takiej reakcji.

– Powoli – mruknął – nie rozpędzaj się. Miałem plan...

Na korytarzu rozległy się kroki. Zamarli. Ale tylko na moment.

– Trzymaj to mocno – szepnął Baragan.

Wziął ją pod ramię i poprowadził w kierunku ławki. Odstawił ją na jej wcześniejsze miejsce. Może i dobrze się stało. Ledwo trzymała się na nogach. Spacer ją zmęczył, ale nie tak jak złość wywołana okradaniem mogił.

Z oddali napłynął głos. Mistrz. Rozmawiał z kimś. Szybkie kroki zbliżały się coraz bardziej.

Esturia usiadła ciężko na ciemnej desce ławki i przygarbiła się. Książkę przykryła odrobinę fałdami swojej fioletowej szaty. Baragan był już kilka kroków dalej. Zamykał drzwi od sali lekcyjnej.

Mistrz wyszedł zza zakrętu. U jego boku kroczył wysoki mężczyzna. Urwali rozmowę, gdy tylko spostrzegli, że nie byli w korytarzu sami.

– Czy tak lepiej, o świątobliwa? – zapytał Baragan – przeciąg już ci nie doskwiera?

Ledwo powstrzymała wywrócenie oczami. Odgrywał szopkę. Pewnie słusznie.

Opuściła lekko ciężkie powieki i jeszcze bardziej się przygarbiła.

– Co tam mówisz, chłopcze? – zaskrzeczała.

Mistrz ogarnął ich wzrokiem. Na pozór obojętnym, ale nie był głupi. Miał Baragana na oku. Chłopak za dużo wiedział i za mało mu donosił. A to rodziło pytania o to, komu naprawdę gadał.

Baragan opuścił głowę, kiedy Mistrz minął ławkę. Przechodzący mężczyźni nie pozdrowili go, ale taki w gruncie rzeczy był protokół.

Tajemniczy odwiedzający, który szedł u boku ekscelencji, wzbudził jednak zainteresowanie Esturii. Przez moment zastanawiała się, czy nie należał przypadkiem do tych mar, które widziała w ogródkach.

Był wysoki. Twarzy prawie nie widziała, ale chyba nie była zbyt przyjemna. Włosy miał ciemne, więc zlewały jej się z otoczeniem. Sunęło za nim coś ciężkiego i czarnego. Peleryna? Płaszcz? Gość szedł i stukał o kamienną posadzkę czymś długim. Jakby trzymał oszczep i używał go zamiast laski.

Wyszedł z Mistrzem na dziedziniec. Dopiero tam wznowili rozmowę.

– Grubszych murów nie ma na całym kontynencie – usłyszała Mistrza. – Nic ich nie ruszy.

– To się okaże – odpowiedział mu lekko syczący głos.

Potem znaleźli się zbyt daleko i nawet echo korytarza nie pomogło Esturii w podsłuchiwaniu.

– Demon – rzucił Baragan. Nie zabrzmiało to jak przekleństwo. Bardziej jak stwierdzenie faktu.

Esturia oparła się wygodniej o ścianę za ławą.

– Skąd wiesz?

– Oczy czarne jak szklane paciorki – Przysiadł obok i wygładził szatę.

Zamyśliła się. Miała na końcu języka jedną bardzo dobrą radę, ale przypomniała sobie o trzymanej książce i jakoś odechciało jej się interwencji. Wydobyła tomik spod długiego rękawa i zacisnęła na nim palce.

– Wykopałem to, żeby ich uprzedzić – odezwał się cicho Baragan. – W końcu i tak się do tej ziemi dobiorą. Będzie zupełnie tak, jak z twoim pokojem. – Oparł głowę o ścianę. – Ale nie sprzedadzą pamiątek, jeśli ich nie znajdą.

Rozważyła to. Może i słusznie kalkulował. Za szybko uniosła się gniewem. Plan nie był taki znowu głupi. Ale mądrym też się go nie dało nazwać.

– I co byś zrobił, jakby cię z tym nakryli? – szepnęła. Inspekcje były częste.

Wzruszył ramionami.

– Jakoś nigdy nie celowałem w długi żywot. Mam wrażenie, że nie jest mi to pisane.

Uznała, że to był dobry moment na radę. Chłopak jednak był jej wart. Szkoda oczu.

– Uciekaj z tego klasztoru – powiedziała – nie wiem, na czym Mistrz planuje zarobić tym razem, ale to pozabija nas wszystkich. Weź te rzeczy i uciekaj.

– Nie mogę. Obiecałem.

Zdziwiła się.

– Co niby? Że stąd nie wyjdziesz?

– Przysięga to przysięga.

Przyglądała się dłuższą chwilę poważnemu profilowi poważnego zakonnika. Uśmiechnęła się krzywo. Kto by pomyślał, że w tej zastygłej postaci kryło się tyle niezdrowego przywiązania.

– Kłamiesz. Wcale nie chodzi o przysięgę – pokręciła delikatnie głową. – Nie zostawisz książek. Głupi. Głupi dzieciak. One nie są tego warte...

– Nie jesteś lepsza. Wiem, gdzie Mistrz trzyma twoje słoiki. Ty też byś ich nie zostawiła. Nawet gdybyś mogła stąd uciec – odciął się delikatnie.

Zmarkotniała.

– Wszystkie moje rzeczy przepadły... – zaprotestowała.

– Nie te – odnotował – tego się nie da sprzedać. – Przygładził znowu własną szatę. Ton mu się trochę zmienił. Uświadomiła sobie, że to już było to. Zaczynał sypać. – Chyba że do jakiejś świątyni. Ale Mistrzowi się chyba podobają – ciągnął spokojnie. – Pokazuje je czasem, kiedy przyjeżdża ktoś ważny. Mówi, że to oczy męczenników. Robią wrażenie. Jeszcze trochę i zrobi z nich przedmioty kultu.

Zdenerwowała się. A więc tak Mistrz sobie z nią pogrywał. Traktował jej kolekcję niczym jakąś makabryczną ciekawostkę, na której da się zarabiać. Gnida. Pomyśleć, że wszystko jej zawdzięczał. Nawet jeśli trochę wbrew jej woli. Poprawka. Zwłaszcza dlatego, że wbrew jej woli. Gdyby wiedziała, że ta wymiana z obecnym Mistrzem doprowadzi do przewrotu, to dałaby nieudacznikowi zdechnąć. Ale chciała rzeczy. Zawsze więcej ładnych rzeczy.

Podniosła modlitewnik z bransoletą w środku.

– Co chcesz w zamian? – zapytała.

Miała nadzieję, że ta wymiana podziała, bo uznała, że nadeszła najwyższa pora na ukrócenie kolejnych rządów. Cokolwiek trzeba było po drodze przejść, żeby to osiągnąć.

– Nie zamierzam wybrzydzać – odpowiedział obojętnie Baragan.

Niewiele mogła mu dać. Mistrz dopilnował, żeby jej nowy pokój na piętrze świecił pustkami. Nie było tam nic ładnego. Nic. Oprócz lusterka, ale lusterka nie mogła mu dać.

Sięgnęła do włosów i wyjęła jedną z szarych wsuwek. Tyle musiało wystarczyć. Baragan przyjął ją bez słowa i wsunął w kołnierz jednej z warstw, które miał pod szatą. Nosił wszystkie regulaminowe elementy ubioru. Nawet białą wstęgę na szyi.

– Cofam to, co powiedziałam o rzece – mruknęła, kiedy odprowadził ją do jej pokoju. Usiadła ciężko na łóżku. Miała ochotę się położyć, ale wiedziała, że do wieczornego zgromadzenia nie zostało za wiele czasu. Któryś z zakonników przyjdzie zaraz, żeby ją przygotować, a potem ściągnąć na dół, na to zaszczytne miejsce, na którym miała się kurzyć, kiedy Mistrz przewodniczył modłom.

– Przyjmuję przeprosiny – oznajmił Baragan. Wyjął jej z rąk książkę-schowek i wcisnął ją pod siennik.

Zaśmiała się lekko.

– Obyśmy się spotkali za rok – rzuciła.

– Nie mam dziś urodzin.

Pokiwała głową.

– Ale możesz mieć dzisiaj śmierć. Na jedno wychodzi.

– Ciekawe rozumowanie.

– W czasach mojej młodości jedyne właściwe. W tym powiedzeniu chodziło o to, żeby się spotkać w zaświatach. – Westchnęła, przymykając zmęczone powieki. – Rok to było bardzo szybko, bez wielkiego cierpienia... Wszystko się z czasem zmienia... – mruczała odpływając powoli.

– Ale nie ty. I nie ja – usłyszała jeszcze. Potem przysnęła.

I nikt nie przyszedł jej obudzić na wieczorne modlitwy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro