Esturia III

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kiedy znowu otworzyła oczy, Baragan zniknął. Pokój był pusty. Esturia poruszyła dłońmi. Trzymała je na podołku, splecione tak mocno, jak siwe warkocze na jej własnej głowie. Musiała przespać na siedząco kilka dobrych godzin, bo palce zupełnie jej zesztywniały, a plecy bolały przy najmniejszym ruchu.

Uznała, że trzeba się było powoli z tego zgarbionego potrzasku wydobyć. Dźwignęła się z łóżka, stękając, i podreptała do stolika, który znajdował się przy drzwiach. Chętnie przejrzałaby się w lusterku, które miała na parapecie, ale za oknami panowała gęsta ciemność. Mrok pokoju rozpraszało wątłe światło świecy, którą ktoś zostawił na stoliku. Płomień posłużył Esturii za drogowskaz. Był jedynym wyraźnym punktem w całym pokoju. Dotarła pod drzwi i wsparła się lekko na blacie.

Wysoka świeca nie mogła palić się od dawna. Wosk, który dopiero zaczynał kapać, nie zdążył jeszcze zabrudzić podstawki. Kobieta nie miała pewności, która właściwie była godzina. Zastanawiała się, czy bracia w końcu doszli do wniosku, że sprowadzanie jej na dół nie było warte tego całego zachodu z ponownym czesaniem, nakładaniem modlitewnych szat i pilnowaniem, żeby po drodze nie potknęła się na którymś stopniu. Nie obraziłaby się. Ani za pozostawienie jej w spokoju, ani za potknięcie.

Ledwo jednak o tym pomyślała, a drzwi się otworzyły. Stanął w nich starszy mężczyzna. Złoty łańcuch, który rozciągał się pomiędzy jego ramionami, nie pozostawiał pola do pomyłki. Mistrz.

– Dobry wieczór, Esturio – powiedział.

Zajmował swoje stanowisko od niespełna roku, ale jedno musiała mu przyznać. Choć bardzo niechętnie. Potrafił zaznaczyć swoją pozycję samym tonem. Gdyby nie żywiła osobistej urazy, to podziwiałaby to, że zawsze brzmiał jak człowiek, który znalazł się na właściwym miejscu. I dobrze o tym wiedział.

– Wybierasz się na spacer? – zagadnął, odprowadzając ją do łóżka. Usadził ją tak pewnie, że nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby zaprotestować. – Nie polecam – powiedział – miałaś już dzisiaj jedną wyprawę i wydaje mi się, że wystarczy ci wrażeń na dłuższy czas.

Przeniósł świecę ze stolika na komódkę, która znajdowała się tuż obok Esturii. Poprawił lusterko, które stało oparte o okienną ramę. Przyłożył je taflą do drewnianego parapetu, żeby przypadkiem nie poświęcać uwagi własnemu odbiciu. Esturia patrzyła na te porządki w ponurym milczeniu. Pokój czy cały klasztor, bez znaczenia, Mistrz zawsze organizował jej przestrzeń po swojemu. 

Przysunął sobie krzesło, które stało dotąd pod ścianą. Usiadł i zmierzył ją poważnym spojrzeniem. Pomarszczoną lekko skroń podparł na ręce zgiętej w łokciu.

– Potrzebuję wymiany – ogłosił.

Esturia zerknęła na szarość, która kotłowała się za jego plecami. W pierwszej chwili wzięła ją za zwykły cień. Teraz wiedziała, że to kłębowisko wcale nim nie było. Nie miało twarzy. Śmierć. Katastrofa wisiała w powietrzu. Mistrz też miał zginąć. Bardzo dobrze.

– Nie wydaje mi się – stwierdziła po chwili – raczej nie potrzebujesz.

Zaśmiał się bez humoru. Suchy, bezbarwny śmiech człowieka, który znał swoje miejsce. Wygodne miejsce. Miejsce, które pozwalało żądać.

– A to niby dlaczego? – zapytał spokojnie.

– Nie potrzebujesz i tyle. Zresztą... jednego targu już kiedyś dobiliśmy. Wystarczy ci.

Oderwał dłoń od skroni. Opuścił obie ręce i splótł je wygodnie na podołku. Zupełnie tak, jak ona chwilę wcześniej. Wszyscy w Runturn mieli ten odruch. Widać było, że spędzali w tej pozycji długie godziny na modlitwach.

– I ta wymiana zadziałała znakomicie. Więc chcę kolejnej – powiedział.

Nosił na obu palcach wskazujących klasztorne sygnety. Błyskały. Esturia już dawno stwierdziła, że oczy miał zupełnie niesmaczne. Ale te jego pierścienie akurat jej się podobały.

Chyba dostrzegł jej błądzący, pożądliwy wzrok.

– Jeśli chcesz, możesz je mieć – rzucił, zdejmując powoli pierścień, który miał na lewej dłoni.

– Nie kłopocz się. Nic od ciebie nie chcę – wymruczała – nie potrzebujesz wymiany – podkreśliła.

Zdjął pierścień i położył go na komódce. Aż brzęknęło. Dźwięk był hipnotyczny. W innych okolicznościach Esturia zgodziłaby się na to przekupstwo bez mrugnięcia okiem. Nie tym razem. Nie mogła. Po co. Przecież i tak miał zginąć.

Wiedział jednak, co robił. Zdjął wszystkie obrączki, które miał na palcach. Lądowały na blacie. Jedna po drugiej. Oczy Esturii skakały od złota do złota. Słuchała brzęku.

Zaśmiał się.

– Jesteś zupełnie jak Jale.

Skrzywiła się. Mistrz się mylił. Kiedy Jale jeszcze żyła, on był zupełnym szczeniakiem i nie miał odpowiedniej perspektywy. Widział jej wyciszoną, pomniejszoną, prawie ludzką wersję. Nie zaznał Jale sprzed choroby. Esturia nie była taka sama, jak ten żarłoczny smok. W żadnym wypadku.

Po pierwsze była człowiekiem. Trochę zgryźliwym i z pewnymi mrocznymi sekretami, jednak wciąż tylko człowiekiem. I nie potrzebowała wielkich skarbów. Odbijało jej raczej od tych małych. Malutkich. Mniejszych od zaciśniętej mocno pięści. Ale potrafiła się powstrzymać, kiedy miała wyższy cel. Jale – niekoniecznie.

– W porównaniu do mnie, Jale była potworem – odezwała się, odrywając wzrok od pierścionków. – Ciesz się, że nie jestem bogiem. I że w ogóle bogów już tutaj nie ma.

Mistrz poruszał miarowo szczęką. Często tak robił. Miał jakąś starą kontuzję, która sprawiała, że jego zgryz nie układał się tak, jak powinien. Dla Esturii nie było to jednak widoczne. Baragan mówił, że ledwo dało się to zauważyć nawet z idealnym wzrokiem.

– Wiesz, że to nie byli prawdziwi bogowie? – zagadnął po chwili Mistrz. W jego głosie pobrzmiewała znowu ta mentorska nuta. Jakby miał tutaj więcej doświadczenia. Pewniejsze źródła wiedzy. – To są jakieś wynaturzenia, owszem, ale na pewno nie są jak nasi bogowie podziemia. Da się to jakoś wyjaśnić. Kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym poznamy cały mechanizm – mówił – tymczasem złapiemy sobie dzisiaj jeden taki zbiegły okaz. I się przekonamy, ile w nim tej boskości naprawdę jest.

Brwi Esturii uniosły się.

– Co to znaczy „przekonamy"? Kto się przekona? Jaki zbiegły okaz?

Podniósł się z krzesła. Zmarszczki wyryte na jego twarzy świadczyły o tym, że starość także i na nim zaczęła odciskać swoje piętno. Ale daleko mu było do stu lat. Miał w sobie sprężystość człowieka, który był gotowy dzielić i rządzić.

– Nie musisz kłopotać tym swojej siwej głowy – powiedział, klepiąc ją dobrodusznie po ramieniu – wystarczy, że coś mi dasz w zamian za to tutaj. – Wskazał na kupkę pierścionków.

– Sam sobie coś weź – spróbowała.

Pokręcił głową.

– To nie brzmi jak porządna wymiana.

Stanął przy parapecie i założył ręce za plecami.

– Nie mam całego wieczoru, Esturio. Jesteś stara i prosto byłoby ci skręcić kark, ale nie miej złudzeń. Znam sposoby, żeby odesłać cię z tego świata najdłuższą i najbardziej bolesną metodą, na jaką stać wyobraźnię ludzką.

Nie wątpiła. Miała podejrzenia, co do bardziej zagadkowych chorób, które uczyniły prawdziwe piekło na ziemi z ostatnich tygodni życia kilku problematycznych zakonników.

– Jak zacznę, to po godzinie czy dwóch zmienisz zdanie i dostanę to, czego chcę – ciągnął swój wykład Mistrz – nic ci to wtedy nie da, bo trucizny już nie wydobędę. Lepiej dla ciebie, jeśli odpuścisz od razu. Mniej krzyku i wymiotowania krwią.

Mówił to tak spokojnie i tak poważnie, że aż się wzdrygnęła. Nasłuchała się trochę gróźb w życiu, ale to wcale nie brzmiało jak te pogodne warunki, którymi bawili się zwykle ludzie władzy. To był inny rodzaj podejścia do problemu. Nastawiony na skuteczność. Pragmatyzm. To, co mówił nie wzbudzało w nim pozytywnych uczuć. Po prostu rozwiązywało sprawę.

Na szczęście ona tego systemu nie wyznawała. Stara dobra zabawa była jej jak najbardziej na rękę. Zwłaszcza, że wpadł jej do głowy pomysł, który mógł poskutkować tym, że dosłownie miałaby coś na rękę.

– W porządku – zgodziła się. Sięgnęła powoli po pierścionki, które leżały na blacie. – Ale najpierw sobie przymierzę – powiedziała.

– Proszę bardzo – rzucił. Bawiła go. Zawsze go trochę bawiła. Swoją starością. Swoją obsesją.

Patrzył spokojnie jak nakładała złote obręcze na zgrubiałe palce. Ledwo była w stanie przecisnąć je do knykci. Jeden z sygnetów utknął jej na opuszce kciuka, ale nie przejęła się tym.

– Podaj mi lusterko – zachrypiała.

Uniósł je ostrożnie, pilnując, żeby było zwrócone taflą do podłogi. Wyjątkowo poważnie traktował regułę o unikaniu pokusy próżności. Choć to, co tą pokusą było, definiował najwyraźniej bardzo różnie. Jego złoty łańcuch nie kłamał. Szata, choć czerwona, też nie zgadzała się z regulaminem. Miał na niej pełno zbytkownych haftów. I od czasu do czasu sypiał z kobietą, która je zrobiła, mimo że nie była jego żoną.

O tak, Baragan potrafił sypać o życiu Mistrza bez końca. Jeśli się go odpowiednio rozgadało. Przydatne dziecko.

Mistrz wręczył Esturii lustro. Odwrócił się lekko, kiedy zaczęła się przeglądać. Przyłożyła jedną rękę do piersi, a w drugiej ściskała taflę i próbowała ją ustawić tak, żeby móc zobaczyć jednocześnie pierścionki i swoją twarz. Nic jednak nie widziała, bo za bardzo trzęsła jej się dłoń. Mimo drzemki jej ciało dopadło okropne zmęczenie całym dniem.

– Potrzymaj mi – powiedziała po chwili, wyciągając owalne lusterko w kierunku Mistrza. Rzucił jej lekko poirytowane spojrzenie. – Chcę się zobaczyć, a nie mogę.

Zastanawiała się, jak długo był skłonny znosić te jej zabiegi. Na ten ostatni jeszcze przystał, choć niechętnie. Zanim stanął przed nią z lustrem, podszedł do drzwi i przekręcił klucz. Gdyby ktoś postanowił wejść do tego pokoju i zobaczyłby najwyższy autorytet w tak kompromitującej pozie – ciężko byłoby Mistrzowi przełknąć wstyd. A potem pewnie musiałby przypadkowego intruza otruć.

Esturia zastanawiała się, co zrobi, kiedy wymiana zostanie zakończona. Była ciekawa, czy Mistrz zniesie też tę gorycz, którą mu właśnie szykowała.

– Bardzo ładnie – mruczała, patrząc na swoje odbicie. Widziała za sobą niewielki fragment tej czarnej postaci, która zaskoczyła Baragana podczas popołudniowego spaceru. Musiała być naprawdę duża. – Przyjmuję twoją ofertę – oznajmiła Esturia.

– Wspaniale – mruknął Mistrz – wiedziałem, że się dogadamy.

Odstawił lusterko na parapet i znowu przekręcił klucz. Zamek szczęknął. Drzwi zostały otwarte.

Mistrz myślał najwyraźniej, że komedia była skończona. Mylił się.

– Niepotrzebnie się fatygowałeś z odkładaniem – powiedziała – ono jest dla ciebie.

Uniósł lekko brwi. Chyba uznał, że się przesłyszał.

– Że co?

– Jest dla ciebie – powtórzyła, wskazując na lustro – jeśli chcesz się wymienić, to musisz je sobie zabrać. I trzymać przy sobie. – Wzniosła ręce do góry. – Taka jest wola losu – dodała nabożnym głosem.

Całą siłą woli powstrzymała się, żeby nie zarechotać z zadowolenia.

Patrzył na nią i jego twarz powoli wykrzywiała się w paskudnym grymasie. Obserwowała pojawiające się zmarszczki mimiczne. Ten zaostrzający się wyraz niemej furii dawał jej doskonałe pojęcie o tym, co musiało dziać się w jego głowie. Mistrz klasztoru. Mistrz Runturn. Zmuszony zabrać ze sobą lusterko. Okrągłe, kobiece lusterko.

Mógł dostać tej nocy od losu wszystko, czego chciał, ale musiał dźwignąć psychiczną hańbę, którą gotowało mu posiadanie tak wstydliwego obiektu. Choćby to lusterko gdzieś ukrył. Choćby nikt się nigdy nie dowiedział, że je posiadał. On będzie wiedział. I nie mógłby go wyrzucić. Przez moment zastanawiała się, czy był gotów poświęcić własne cele, cokolwiek z tej wymiany chciał uzyskać, byle nie musieć zniżać się do jej poziomu. Ruszał swoją pokiereszowaną szczęką w tłumionym upokorzeniu.

– Przyjmuję – wycedził w końcu, zabierając lusterko. Nie wierzyła, że upadł aż tak nisko. Nachylił się nad nią. – Nie myśl sobie, że jesteś taka mądra. Jeszcze mi za to zapłacisz.

Gdyby miała siłę, to zagwizdałaby z wrażenia. Musiał być potwornie zdesperowany.

Ruszył do drzwi.

– Ja ci nic płacić nie będę – wymruczała cichutko, ot dla samej siebie – zdechniesz szybciej niż ja.

Te słowa nie były przeznaczone dla jego uszu. Ale chyba jednak je usłyszał. Zatrzymał się. Rękę miał już na klamce.

– Słucham? – powiedział, odwracając się.

Uznała, że dobrze się stało. Ta wymiana nie miała prawa zadziałać. Czuła to w każdym centymetrze swojego ciała. Ona i Baragan mieli jeszcze jakieś szanse, choć raczej marne. Mistrz – wcale. Całe to targowanie się było pustą grą. Równie dobrze mogła poniżyć go jeszcze bardziej świadomością, że przez ostatni kwadrans robił z siebie idiotę bez powodu.

– Nic ci ta wymiana nie da. I tak sczeźniesz. Widzę twoją śmierć. Nawet teraz – uśmiechnęła się najszerzej jak potrafiła – ciągle idzie twoim śladem. Coś do tego klasztoru ściągnąłeś i nic ci już nie pomoże. Nie ubija się interesów z demonami – zaskrzeczała. – To one ubijają nas.

Tym razem jego twarz wykrzywiła się w spazmie. Zupełnie stracił nad sobą kontrolę. Lustro huknęło o ziemię. Popękało w drobny mak.

– Przeklęta wiedźma! – wrzasnął. W kliku krokach znalazł się znowu przy niej. Wyjął coś zza poły własnej szaty. Błysnęło w świetle świecy. Nie zdążyła nawet mrugnąć. Rozległ się dźwięk, od którego dostałaby gęsiej skórki, gdyby nie panika, w którą wpadła. Coś dosłownie się w nią wbiło. Opadła do tyłu, na twarde łóżko i patrzyła w rozognione szałem oczy Mistrza.

Przez chwilę próbował ją dusić. Potem chyba dotarło do niego co robił, bo odsunął się gwałtownie. Słyszała dźwięk przewracanych mebli. Mistrz wciągał powietrze, jak ryba wyjęta z wody. Mamrotał coś pod nosem. Chyba modlitwę do bogów podziemia.

Esturia resztkami sił namacała własną pierś. Nóż. Jej koralowy nóż.

Nie bolało. Choć Mistrz musiał wbić go głęboko. Palce miała lepkie od krwi. Przez otumanione myśli przebiegła jej dziwna refleksja. Żałowała, że Mistrz nie miał w sobie na tyle przyzwoitości, żeby poprawić ten cios. Najlepiej kilka razy.

Nie kłamał o tym swoim powolnym załatwianiu spraw. Najwyraźniej nawet wtedy, kiedy mordował bez planu, zajmowało to o wiele więcej czasu niż powinno. Nie miała pojęcia, ile tak leżała, nie czując absolutnie nic.

Po jakimś czasie zaskrzypiała podłoga, a potem ugięło się lekko posłanie, na którym powoli się wykrwawiała. Zerknęła w bok. Mistrz. Blady, ze śladami łez na policzkach. Wczołgał się na miejsce obok i patrzył na nią, jak dziecko, które nic nie rozumie.

– Jak na kogoś, kto tyle gada o torturach – wyszeptała ledwo słyszalnie – strasznie się mażesz.

Uniosła dłoń, którą położyła wcześniej na ranie w piersi, i poklepała go po twarzy. Zostawiła mu na policzku krwawy odcisk. Może to była jej wyobraźnia, a może to zaświaty w końcu odkrywały przed nią prawdziwe oblicze rzeczywistości, ale teraz widziała złote sygnety na własnych palcach o wiele wyraźniej.

Wiedziała, czemu Mistrz był w szoku. Nie zaplanował sobie tego ataku. Pozwolił emocjom, żeby wzięły górę. Przeraził się brakiem kontroli nad samym sobą. I tym, że jeszcze żyła. I mogła go oceniać.

– Jesteś przeklęta – szeptał – przeklęta... Czemu nie umierasz... Przeklęta.

– Nie przeklęta – powiedziała. Podniosła się powoli do siadu. Zwykle przy wstawaniu kręciło jej się w głowie. Nie tym razem. Poszło jej jakoś sprawniej niż zwykle. – Tylko uparta – rzuciła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro