Esturia V - final

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Otarła oczy. Tak bardzo zajęły ją huk, opadająca kopuła i zimno, że dopiero w tej chwili poczuła łzy na własnych policzkach. Oto Esturia, paskuda, która przez dwadzieścia lat pragnęła własnej śmierci, a przez jeden zgon nawet już przeszła, przestraszyła się kolejnej. Naprawdę się przestraszyła.

Wstała i na drżących nogach ruszyła do środka głównego gmachu. Byle dojść do progu. Schować się za grubym murem. A potem schować się jeszcze głębiej. Jeszcze głębiej. Schować się. W środku.

Pchnęła boczne wrota. Gdy tylko znalazła się po drugiej stronie ściany, w mroku korytarza, odczuła niewysłowioną ulgę. Natychmiast zaryglowała za sobą drzwi. To też dodało jej zaskakująco dużo otuchy. Z każdą minutą, którą spędzała w znajomym korytarzu, czuła się coraz lepiej.

– Weź się w garść – mruknęła. Była zażenowana samą sobą. Dopiero co śmiała się z braci wyjących do bogów jak psy do księżyca, a przecież sama miała na tym dziedzińcu moment absolutnej słabości. Pocieszała się tylko tym, że nie recytowała bezrefleksyjnie wątpliwej jakości poezji. Ona przynajmniej miała pojęcie, do kogo mówi.

Zamrugała gwałtownie. Usłużny umysł przypomniał jej cel. Kolekcja. Jej kolekcja gdzieś tu była. Być może w gabinecie Mistrza. Znaleźć swoje skarby i uciec. Temu celowi mogła zaufać. Tą myślą mogła stłumić resztki natrętnego strachu.

Otrząsnęła się i ruszyła korytarzem. Drzwi do skryptorium, cichego jak boska mogiła, nasunęły jej myśl o Baraganie. Ciekawe, czy chłopak też się złamał i tłukł teraz modlitwy z resztą zgromadzenia. Może tak, może nie. To już nie była jej sprawa.

Wdrapała się po krętych schodach. Kiedyś uwielbiała tędy przechodzić, bo schody znajdowały się we wnęce, której okna wypełniały kolorowe szybki. Za dnia ta część korytarza topiła się w ciepłych odbłyskach. Jakby człowiek brodził w mroku i wpadał znienacka w przyczajoną tęczę. Teraz został tylko mrok.

Esturia szła długim korytarzem. Jedna z jego ścian, ta wewnętrzna, była dziwaczna, bo łukowata. Dawna sypialnia Jale. Kiedyś pomieszczenie było wysokie na trzy piętra i zajmowało prawie cały ten gmach. Podzielono je na poziomy, dobudowano ściany i tak powstało kilkadziesiąt mniejszych pokoi. Inne czasy, inne sypialnie. Inni lokatorzy. W tym Mistrz. Choć on akurat tutaj nie sypiał. Poszedł w ślady Esturii i miał tu gabinet.

Esturia niemalże odruchowo namacała w drewnianej futrynie drzwi gabinetu idealnie zakamuflowany kawałek, który wyskakiwał, kiedy się go mocno nacisnęło. Awaryjna klamka. Nikt inny o niej nie wiedział. Nawet obecny Mistrz. Esturia się nie podzieliła. Nie, żeby kiedykolwiek ją o cokolwiek pytał.

Przekręciła gałkę i drzwi ustąpiły z lekkim kliknięciem. Znalazła się w gabinecie. Stanęła na środku pomieszczenia. Zadrżała, czując coś, czego nie potrafiła nazwać. Obrzydzenie? Złość? Tęsknotę? Jakiś dziwny rodzaj melancholii?

To miejsce kiedyś służyło jej synowi. To nic, że Turganin był właściwie pachołkiem. Może i nieszczególnie go kochała, ale czuła jednak coś w rodzaju przywiązania. Choćby dlatego, że poświęciła pół swojego życia, żeby rozkręcić tę całą komedię z bogami podziemia. Zrobiła z tej przepalonej jamy smoka prawdziwy ośrodek kultu. A Turganin był krwią z jej krwi. Miał swój udział w wymyślaniu piekielnie skutecznych zasad. Chwyciły. Ściągnęli tu trochę sensownych łbów. Dźwignęli z nędzy okoliczne wioski. Udał im się ten interes. Do czasu. Wystarczył rok, żeby nowy Mistrz wszystko zniszczył.

Patrzyła na czarny płaszcz, zawieszony na krześle. Był za duży, żeby należeć do Mistrza. To było okrycie demona. Esturia przeniosła wzrok z płaszcza na dwa ogromne worki. Jeden leżał oparty o ciężką rzeźbioną nogę stolika. Drugi – na lśniącym blacie.

Podeszła i dźgnęła go palcem. Brzdęknęło. Pewnie monety. Dwa worki krążków – tyle wart był według Mistrza spokój tego klasztoru i życie ludzi, którzy zdecydowali się w nim zamieszkać. Śmieszna cena. Już z tej zapłaty nie skorzystają.

Nie musiała długo szukać swoich słoików. Mistrz nawet ich nie chował. Powykładał je sobie na półkach. Tak, żeby były pierwszym i stałym widokiem, który mogło podziwiać żywe oko odwiedzającego, kiedy ten siedział naprzeciwko Mistrza i toczył z nim rozmowę. Esturia nie była zła. Żałowała, że sama na to nie wpadła. Najwyraźniej za bardzo się ze swoją pasją kryła.

Wyjęła z kieszeni poszewkę i zaczęła pakować do niej słoiki. Nie zmieściły się. Mogła zabrać tylko siedem. Sześć, jeśli chciała zachować względną swobodę ruchów. Przez chwilę rozważała, czy nie spróbować umieścić ich zawartości w jednym słoiku, ale zrezygnowała. To było zbyt ryzykowne. Nie wiedziała, jak ten płyn właściwie działał. Odkręcanie ozdobnych wieczek mogłoby zniszczyć cały zbiór. Z żalem zostawiła te mniej ekscytujące oczy na półce. Trudno. Mogła przeżyć tę noc i uzupełnić kolory później. I tak brakowało jej zawsze brązowych. Jakoś nie mogła znaleźć odpowiedniego odcienia.

Wyszła z gabinetu. Skrzywiła się, kiedy brzdęk jej słoików poniósł się echem w korytarzu. Z tym ładunkiem nie było mowy o skradaniu się albo uciekaniu. Ale nie porzuciłaby tego, co niosła. Nie. Nie. Nie.

Ruszyła do spiralnych schodów, ale zatrzymała się po kilkunastu krokach. Nie wiedziała, którędy chciała teraz pójść. Znała wiele przejść, które prowadziły za mury. Jedno wychodziło z kaplicy, ale ta odpadała. Siedzieli tam teraz bracia.

Pod samymi murami też było takie miejsce, którym można było dostać się aż do podnóża wzniesienia, na którym stało Runturn. Ale Mistrz kazał je chyba zakopać po tym, jak zatrzasnął się w środku syn jednego z dostojników. Zresztą i tak musiałaby znowu przedostać się przez pole bitwy, żeby do tego korytarza trafić, a to absolutnie nie wchodziło w grę. Zwłaszcza teraz.

Zostawała druga kaplica. Ta cmentarna. Dawno temu Jale wyłaziła tamtędy, kiedy wybierała się w drogę na północ. Nie było tam wtedy kaplicy, tylko zwyczajne wejście do groty. To Esturia kazała wybudować na jej szczycie atrapę budynku. To było kilka lat po śmierci Jale. O tym przejściu nikt teraz nie pamiętał. Oprócz Esturii.

Już miała ruszyć w kierunku schodów, kiedy usłyszała szloch. Dziecięcy szloch. A może nie do końca dziecięcy. Bardziej... młodzieńczy? Nie była pewna.

Dobiegał z pokoju, w którym Esturia trzymała kiedyś archiwa. Baragan z wielkim niezadowoleniem mówił, że Mistrz przeniósł je do skryptorium, a z pomieszczenia zrobił sobie salonik, w którym przesiadywał z Taszanem i zabijał czas grą w figury. Ponoć od czasu do czasu sprowadzali tam kochanki. Brzmiało prawdopodobnie.

Esturia podeszła do uchylonych lekko drzwi. Wsłuchała się. To nie był jedynie płacz. Osobnik, który zalewał się łzami, mamrotał coś pod nosem.

– Zapomnieli o mnie... Zapomnieli.

Esturia westchnęła. Ktoś zostawił któregoś z młodszych braci w gmachu i dziecko panikowało. Nie dziwiła się. Jej instynkty wychowawcze nie były zbyt silne, ale – z lekkim zdziwieniem – odkryła, że miała ogromną ochotę zerknąć do wnętrza. Może delikwent miał kolor oczu, którego jej brakowało? A nawet jeśli nie, to mogła chociaż sobie popatrzeć, który złoty syn tej ziemi mazał się w środku, na poniżenie własnego rodu. Bo Mistrz od dłuższego czasu żadnych biedaków do Runturn nie przygarniał. Od dzielnego woja w górę. Trzeba było mieć solidny rodowód, żeby się wypłacić z tej edukacji.

Zajrzała. Zdziwiła się. Na podłodze, pod ścianą, siedział chłopiec. Nogi zgięte w kolanach obejmował kurczowo rękami. Oczy faktycznie miał ładne. Piękne w zasadzie. Brązowe.

Chciała je mieć. Ale jeszcze bardziej chciała podejść bliżej. Bliżej. Bliżej do chłopca. Zrobiła kilka kroków, podzwaniając swoimi słoikami. Bliżej. Bliżej.

– Zapomnieli – odezwał się cicho. – Zapomnieli o mnie.

Opuścił lekko ręce. Jedna z nich opadła na but. Miał na nim wyszyty herb.

To Esturię powstrzymało. Stanęła jak wryta. Widok tego herbu był tak niespodziewany, że poczuła się jakby dostała obuchem w łeb. Trójgłowy północny lew. Wyhaftowany jakąś połyskującą nicią.

Chłopiec nadal mamrotał pod nosem, od czasu do czasu wydając z siebie gorzki szloch. Zerknęła na jego twarz. Był zdecydowanie za duży, żeby być dzieckiem obecnego króla Armarii. Ono urodziło się zresztą ze dwa lata temu. I chyba było dziewczynką. Mógł co najwyżej pochodzić z nieprawego łoża. Jeśli tak, to miło, że dostał rodowe buty. Piękne trzewiki. Nie wyparli się go całkiem, choć najwyraźniej zesłali tu, żeby zmarnował się u Mistrza. A teraz jeszcze zakonnicy nie zabrali go ze sobą do kaplicy. Przykre.

Nagle dotarło do niej, że nie miał na sobie przepisowej szaty. Wyjątek dla tak szlachetnej krwi? Miała ochotę pokręcić głową. A ponoć pieniądze miały tu nie mieć znaczenia.

– Nie płacz – powiedziała.

Normalnie dałaby mu tu zdechnąć, ale ślepia miał naprawdę rzadkie. W świecie burowłosych nudziarzy z niebieskimi albo szarymi oczami stanowił nie lada gratkę. Królewskie spojrzenie. Byłoby idealne w jej słoiku. Mogła go ze sobą zabrać. Choć nie miał pewnie za dużo siły, skoro tak się mazał. Był raczej chuderlawy. Stanowił kolejne obciążenie dla sukcesu jej ucieczki.

– Co ty tu robisz? – warknął nagle jakiś żołnierz.

Tak się zapatrzyła w szlochające dziecko, że w ogóle nie usłyszała jego kroków.

– W tych murach nie jest bezpiecznie – powiedział i pociągnął ją za łokieć. Zaskoczył ją.

Z niego z kolei był kawał chłopa. Zaprowadził ją pod okno i nie miała wyboru. Musiała się temu prowadzeniu poddać. Nieznajomy wyjrzał przez oszronione szyby na zewnątrz i skontrolował dziedziniec. W wolnej ręce trzymał miecz uwalony krwią po samą rękojeść. Zerknęła w jego oczy. Zdumiała się. Kolejne brązowe ślepia.

Skrzypnęły drzwi. Esturia odwróciła się gwałtownie. W progu stanął demon. Natychmiast opuścił swoją nietoperzą broń, jakby chciał zaatakować znienacka. Esturia widziała jak mięśnie jego twarzy drgały, napięte do granic możliwości. Wyglądał jakby miał gorączkę.

– Odsuń się – wysyczał. Zrobił to niemożliwie cicho. Zapanowała martwa cisza. Przez chwilę zdało jej się, że to nie demon mówił, tylko wyobraźnia podpowiedziała jej słowa. Ale chyba jednak to on szeptał. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.

– Odsuń się od tego – syknął znowu, prawie bezdźwięcznie. Widziała ruch jego ust. Krople potu spływały mu po skroni. Do Esturii dotarło, że mówił do niej. I że się bał. Zerknęła w bok.

Żołnierz, który trzymał ją za rękę nadal wyglądał przez okno.

– Wylała woda – powiedział.

Odwróciła się i zerknęła na ścianę, pod którą siedział chłopiec. Nie było go. Zniknął. Uświadomiła sobie, że nie widziała za nim tej wszechobecnej śmierci. Za tym żołnierzem też jej nie było.

Minęło kilka bardzo długich sekund podczas, których temperatura w pomieszczeniu spadła tak bardzo, że ściany zaczynał skuwać szron. Esturia nie miała pojęcia, jak to w ogóle było możliwe. Słyszała trzaski. Jakby pękał lód. A przecież nie pękał. Meble zamarzały.

– Zapomnieli o mnie – dodał mężczyzna. Błysnęło oślepiająco i zniknął. Łokieć Esturii był wolny.

Pod ścianą rozległ się szloch. Nie miała odwagi się odwrócić. Odechciało jej się brązowych oczu. One chyba nie były już żywe.

Utkwiła wzrok w twarzy demona. Postąpił krok. Może dwa. Czubek jego ostrza zaczął pokrywać się szronem. Przywołał ją do siebie nieznacznym ruchem ręki. Zrobiła kilka ostrożnych kroków, obchodząc powolutku stół. Nie rozumiała własnego zachowania. Częściowo.

Dziecko było dziwne. Nie. Mało powiedziane. Cała sytuacja była kurewsko dziwna. Ale taka Jale na przykład była smokiem. Dlaczego Esturia bała się jakiegoś płaczącego szczeniaka bardziej niż pełnowymiarowego smoka?

Stanęła obok demona i zrozumiała dlaczego. Bała się, bo demon się bał. Był z Drugiej Strony, a jakimś cudem żył po tej. I potrafił stworzyć te wszystkie przepotężne kręgi. I nadal się bał. Ten jego strach działał na wyobraźnię.

Stanęła za nim. Wyprostował rękę tak, że uderzyła głucho o żebra Esturii i zmusił ją, żeby wycofała się z pomieszczenia razem z nim. Nie spuszczał swoich paciorkowatych oczek z dziecka. Kiedy znaleźli się na korytarzu, wymamrotał coś i na progu pojawił się blady krąg, który natychmiast zniknął.

– Co to, kurwa, jest? – wyszeptała.

Rzucił jej szybkie spojrzenie. Dosłownie zerknął. Natychmiast wrócił do obserwowania celu.

– Coś, co w rok wymordowało dziesięć tysięcy ludzi – wysyczał – i przyprowadziło część z nich tutaj. W zbrojach.

Nawet się nie zdziwiła. Po prostu nie przyjęła tego do wiadomości.

Błysnęło. Dziecko zniknęło.

– Nie wiedziałam, że bogowie tak mogą – powiedziała.

– To nie jest bóg.

– A co?

– Nie mam pojęcia – padło – Spierdoliłem sprawę.

Krąg zamigał. Przez moment Esturia widziała jego strukturę. Wyglądał trochę jak wielka, szarawa bańka mydlana. A potem coś tę bańkę naciągnęło. Kilkadziesiąt powykrzywianych twarzy zdeformowało barierę. Wychyliły się za linię futryny. Zawyły.

Esturia wrzasnęła dziko i wpadła na ścianę korytarza, obijając sobie głowę tak mocno, że mroczki zatańczyły jej przed oczami. Najpierw uderzyła swoją poszewką o mur, a potem całkiem wypuściła ją z rąk. Trzasnęły słoiki. Płyn momentalnie zabarwił materiał na zielonkawy kolor, a potem rozlał się na deskach korytarza. Pod Esturią ugięły się kolana.

Wrzeszczała. Z powodu strachu. Z powodu straty. Z powodu ściany tych przeklętych powykrzywianych głów, które kotłowały się, wyłażąc z pokoju.

Demon był dużo przytomniejszy. Zatopił swoją broń w kłębowisku twarzy. Zniknęły. Esturia dyszała, nie mogąc złapać oddechu. Patrzyła przed siebie, szeroko otwartymi oczami.

W zmrożonym pokoju, na środku stołu, siedział młody człowiek. Nie był ani dzieckiem, ani dorosłym. Był kimś pomiędzy. Miecz, który Esturia widziała wcześniej w ręku jego dorosłej wersji, tkwił w blacie stołu. Przebił go na wylot.

– Idą po mnie. Idą. Idą po mnie – mówił, śledząc wzrokiem przemieszczającego się demona. Sprawiał wrażenie, jakby powtarzanie było poza jego kontrolą. Jakby ledwo je dostrzegał. Niuans. Wyciągnął rękę i dotknął opuszkiem palca grotu z nietoperzem.

– Widzę wszystkie strony – powiedział. Błysnęło na niebiesko i wyparował. Kręgi znowu zamigały. Tym razem nie było twarzy. Zaskwierczało i świetliste linie znaków przestały działać. Szyba w oknie pękła. Znowu błysnęło oślepiająco.

Niemal natychmiast z zewnątrz napłynęło nocne powietrze. Przeciąg owiał pogrążoną w szoku Esturię. Ten powiew... był ciepły. Jak cholernie zimno musiało być w tym pomieszczeniu, że ta fala zdawała się gorąca w porównaniu?

Esturia ledwo powstrzymała kolejny krzyk, kiedy demon zaczął wyrzucać z siebie swoje klątwy. To nie był ludzki język. Jego okropna demoniczna morda rozpłynęła się w ciemnej mgle. Być może rzucił się w pogoń za tym czymś, co najwyraźniej ten pokój opuściło. Cokolwiek to było.

Kiedyś to był syn króla. Teraz już wiedziała, którego. Poprzedniego. Najstarszy. Ten, który miał być martwy od dwudziestu lat. I chyba rzeczywiście był. Jego młodszy brat siedział na tronie, a siedmiu kolejnych posyłało do Runturn raz do roku świątobliwy okup w intencji jego rychłego zgonu. Esturia nie chciała być na miejscu żadnego z nich.

I o dziwo nagle odechciało jej się płakać. Jakby razem z demonem i tą drugą istotą ktoś wyssał z tego budynku cały strach. Znowu czuła się sobą. Dopóki jej wzrok nie padł na zaplamioną na zielono poszewkę. Zagryzła bok policzka, aż poczuła krew. Z tym widokiem prawie nie dało się pogodzić. Kucnęła i odgarnęła materiał.

W środku znajdowało się potłuczone szkło. Jej okazy były zaplamione zieloną, galaretowatą breją. Tęczówki zupełnie zmętniały. Całą kolekcję trafił szlag. Nie miała pojęcia, ile tak stała. Potem wróciła do gabinetu i opadła na swoje dawne miejsce. Zapatrzyła się na słoiki, które zostawiła.

Taksydermista, kronikarz i bard. Ciekawe okazy. Ale takie blade w porównaniu do tych, które już przepadły. O ironio.

Siedziała i siedziała. Od czasu do czasu na piętrze niżej rozlegały się jakieś kroki. Raz czy dwa zadrżała ziemia. W pewnej chwili do gabinetu wpadł jakiś przerażony zakonnik, ale wypatrzył ją w ciemności i chyba uznał, że to, przed czym uciekał, było bezpieczniejsze niż ona. Zniknął w korytarzu.

Potem trochę czasu przeciekło jej przez palce. Ogarnęło ją dziwne wrażenie. Takie, które mówiło, że nie warto się ruszać. Nie warto czuć. Nie warto myśleć. Uznała je za głupie i odrzuciła. Choć wcale nie było łatwo. Coś jednak pozwoliło jej w końcu wstać. I iść dalej.

Trochę jeszcze obojętna, zeszła po spiralnych schodach. Na pierwszym stopniu znowu poczuła złość. W połowie zejścia odzyskała nadzieję. Na ostatnim stopniu wróciło poczucie sensu.

Przeszła znowu obok drzwi skryptorium. Tym razem pchnęła je i zajrzała do środka.

Książki nadal były na swoich miejscach. Na półkach. Na pulpitach. Wszystkie. W jednym kawałku. Przykute łańcuchami do ścian i blatów. Skryptorium było ciche. Esturia zobaczyła na podłodze plamę bladego światła. Wyjrzała przez okno. Świt. Nowy dzień.

Przeżyła. Wróciły do niej wszystkie wydarzenia poprzedniej doby. Od tamtego ranka, kiedy obudziła się w ciele staruszki, przez popołudniowy spacer i widzenie, po nocną przemianę w boga i wszystkie te masakry, których była świadkiem. Niewiadomych było wiele, ale teraz interesowało ją jedno. Co się stało z tymi, którzy śpiewali swoje modły w kaplicy. Gdzie był Mistrz?

Wyszła na dziedziniec. Przeszła przez ogródki.

– To już trzeci raz – mruczała, idąc ścieżką. Wszędzie walały się ciała. Żołnierze. I ci... drudzy. Przystanęła tylko raz. Nad ciałem jakiegoś mężczyzny. Tego z „przeciwnej" armii.

Wyglądał zwyczajnie. Jak człowiek. Jak człowiek, który od paru godzin nie żył. W bladym świetle dnia trudno było uwierzyć, że mogło być inaczej. Bitwa. Bitwa jakich wiele. Tutaj ciągle ktoś się tłukł o ziemię. Może nie w obrębie klasztoru, ale wszędzie indziej pole trupów nie było takie znowu sensacyjne. Niektórzy wieśniacy na nich zarabiali.

Esturia pokręciła głową i poszła dalej. Wracał jej dawny animusz. Napływał i napływał, jakby życie z powrotem się w nią wtłaczało.

Stanęła przed kaplicą i zadarła głowę. Budynek trochę ucierpiał. Całe Runturn ucierpiało. Niektóre ściany były nadpalone. Gdzieniegdzie leżały ukruszone cegły. Z ogrodów, również tych kwiatowych, została właściwie brunatna breja. Pobojowisko. Dosłowne.

Esturia pchnęła drzwi kaplicy. Weszła do środka. Wnętrze też nie wyglądało dobrze. Czarne ławy były połamane. Podłoga popękana. Ciała. Znowu ciała.

Esturia nadepnęła niechcący na jakiś stos kartek. Przyjrzała się. Modlitewnik. Któregoś z wyżej postawionych braci. Po chwili nadepnęła jeszcze raz. Tak dla zasady. Inteligentni czy nie, ważni czy nie ważni – każdy z nich brał udział w zeszłorocznym przewrocie. Słowem się nie zająknęli, kiedy Mistrz wygnał ją z jej dawnego pokoju i posprzedawał rzeczy, które tam chowała.

Nagle w kaplicy rozległ się jakiś szelest. Esturia podniosła głowę.

Na tym, co zostało z ceremonialnego ołtarza siedział blady zakonnik. Jedną nogę miał zgiętą w kolanie i obejmował ją rękami, drugą opuścił swobodnie. Czarny but wsparł na czubku czyjejś głowy. Zastygłej głowy. Pod ołtarzem leżała kolejna kupa ciał.

Esturia zerknęła w ciemnoniebieskie oczy. Miały teraz zdecydowanie głębszy kolor. Granatowy.

– A niech to szlag – mruknęła, uśmiechając się. – Przeżyłeś, sukinsynie.

Baragan. Nie odwzajemnił uśmiechu. Uniósł prawą rękę i wyprostował na moment dwa palce:

– Mam dwa warunki – oznajmił spokojnie. Zacisnął dłoń w pięść i położył ją znowu na zgiętym kolanie. – Po pierwsze nie zbliżaj się do moich książek. A po drugie... – Rzucił jej bardzo poważne spojrzenie. – Żadnego jedzenia ludzi w klasztorze.

Stała i rozważała swoje opcje. Była teraz dużo młodsza. Odzyskała całą dawną krzepę, i to z nawiązką. Mimo nocy pełnej wrażeń miała nadal trochę sił w zapasie. A jego oczy wyglądały jeszcze bardziej obiecująco niż kilkanaście godzin temu. Tak bardzo obiecująco. Ładne. Granatowe. Smaczne.

Tyle że on też się tej nocy najwyraźniej zmienił. Siedział na popękanym, przeklętym ołtarzu, wielki, ponury i upaprany krwią. Pewnie się trochę za tę jej zdradę obraził. I swoje przeszedł. To na pewno.

Miał teraz ogromne szkarłatne skrzydła. Wyglądał jak upadła bestia, która wyczołgała się z podziemia wbrew woli bogów. A u jego stóp leżeli ludzie, z których tylko część była napastnikami. Klasztorne szaty nie kłamały. Musiał mieć bardzo zajętą noc.

Nowy świt, nowy Baragan, nowy... Mistrz.

Trudno. Mogła się podzielić władzą. Lubiła go za życia. Ba, lubiła go nawet teraz. Była ciekawa, czy jej wybaczy ten mały nietakt z wcześniej.

Już miała się odezwać, kiedy zsunął się nagle z ołtarza, stanął przed kupą ciał i kogoś stamtąd wytargał. Pociągnął ciało i rzucił je tak, że zatrzymało się dosłownie o krok przed nią. Głową do dołu. Nie poznała denata. Za życia i tak kiepsko widziała.

– Dla tego możemy zrobić wyjątek. Nic mnie spokój jego duszy nie obchodzi – powiedział Baragan. Jego głos ociekał zimnem. – To on otworzył bramę.

To była bardzo ciekawa informacja. Jeszcze ciekawsza była poprzedzająca ją oferta.

– Ja nie jem ludzi – rzuciła Esturia. Nie kłamała. W życiu nie zjadła żadnego człowieka. To była działka Jale.

– Nic mnie twoje obsesje nie obchodzą – mruknął Baragan.

Nigdy nie bywał aż tak naburmuszony. Względnie naburmuszony. U normalnego człowieka tak wyglądała zwykła obojętność. Ale nie u niego. Definitywnie się obraził za jej nielojalność.

– Cokolwiek tam sobie zostawisz, trzymaj to w swojej piwnicy, jeśli łaska – dodał, mijając ją.

Esturia złapała się pod boki. Wiedziała, że mogła jeszcze swój błąd naprawić. Baragana dało się przebłagać. Kluczem do sukcesu było gadanie. Gadanie tak długie i męczące, że aż sam zaczynał mówić. A jak już zaczynał, to nie przestawał. I tak powolutku się go urabiało. Wykonalne. Esturia miała teraz dużo czasu. Cały czas.

– Przywrócimy tu sobie stary regulamin, co? – zagadnęła wesoło, patrząc na oddalające się skrzydła.

– Jeszcze jak. – Padło, bez humoru. – Tyle, że tym razem ty też się będziesz musiała do niego stosować. – Odwrócił się na moment. – Żadnego. Jedzenia. Ludzi. Od dzisiaj.

Westchnęła. Jadła czy nie jadła, gdyby był starym bogiem, to nawet by nie wpadł na taki zakaz. Nie obchodziłoby go, co pakowała do swojego żołądka. Nie zauważyłby jej istnienia.

Ale Baragan nie był jak starzy bogowie. To było chyba jakieś nowe pokolenie. I najwyraźniej Esturia musiała się do niego teraz dostosować. Tego się obawiała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro