Wizyta

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


jesień/zima, 1052 r.

[Rovenin/Sophia]

Szare futerko wiewiórki mignęło w trawie. Wskoczyła pomiędzy czarne pnie drzew, zamiatając kawałki ciemnej kory puszystym ogonem.

Rovenin dostrzegł w lisim oku błysk zainteresowania.

– O nie, nie! – krzyknął, rzucając się na wielki łeb.

Ledwo zdążył objąć szyję zwierzęcia, bo już zrywało się do biegu. Przyciągnął bestię z całej siły do ziemi i zmusił do siadu. Lis klapnął niezdarnie na trawę, zaskoczony tym, że jego ogromna masa nie wystarczyła do pokonania oporu. A potem się zdenerwował.

Rovenin wtulił głowę w czarne futro i słuchał niezadowolonego powarkiwania.

– Ile razy będziemy to przerabiać? – zapytał w końcu – Wiewiórki to nie szczury. Wiem, że może ci się mylić, ale tak szczerze... – odchylił głowę i rzucił lisowi poważne spojrzenie – wydaje mi się, że ty po prostu wykorzystujesz moją dobrą wolę. Przecież widać po ogonie, które są które.

Wiewiórka wyczuła dobry moment. Przecięła trawnik i zniknęła za rogiem zamku. Rovenin puścił szyję lisa.

– Siad – zawyrokował. Zwierzę zostało na swoim miejscu, ale było niepocieszone. Rovenin też.

– No już, przestań się dąsać – stwierdził, czochrając pieszczotliwie wielki łeb. – Albo może i słusznie. Trochę powagi nie zaszkodzi – ciągnął pogodnym tonem, poklepując zwierzę pomiędzy uszami. Przygładził wytarmoszone futro i podniósł się z ziemi, otrzepując zaschnięte liście z dołu własnego ubrania. – Sprzątnąłeś w tym miesiącu już ze cztery. To za dużo entuzjazmu, nawet jak na moje standardy.

Odpowiedziało mu rozkapryszone powarkiwanie.

– Wiem. Doceniam prezent – pokiwał głową – Tylko, że ja wiewiórek nie jadam. I ty chyba też.

Pomruki trwały dalej.

Rovenin dał lisowi spokój i zapatrzył się na zeschnięte liście, które poprzylepiały się do dołu szaty. Na tle czarnego materiału wyglądały interesująco. Były tak wyczyszczone z blaszek, że zostały z nich tylko skomplikowane siatki żyłek i ogonki. Rovenin podniósł jeden i przyjrzał mu się pod światło. Plan liścia. Forma pozbawiona wypełnienia.

Postanowił pokazać go potem Nandine. Może mogłaby przenieść ten wzór na rękawy. Byłby z tego ładny haft. Dość miała roboty ze zleceniami na ubrania ludzi, ale lubiła od czasu do czasu pochylić się nad czymś innym niż łatanie spodni i koszul. Zwłaszcza, że Rovenin, w przeciwieństwie do ludzi, płacił w terminie.

– Szkieletowy liść – orzekł. Podsunął go lisowi pod czarny nos. – Co myślisz?

Lis oglądał się tęsknie za niedoszłą zdobyczą. Chyba nie miał opinii. Nagle zastrzygł uszami i odwrócił łeb w stronę Rovenina. Coś go zestresowało. Zjeżył się. Nie chodziło już o wiewiórkę. To było coś innego.

Rovenin słuchał. Doszedł do wniosku, że jego uprzejme reprymendy nie przynosiły pożądanych rezultatów. Nie tak szybko, jak mógłby sobie tego życzyć. W takich upartych przypadkach przydawał się ktoś, kto potrafił uzupełniać jego żartobliwe mowy odpowiednio głośnymi przekleństwami. Ale tę konkretną sprawę, która lisa zestresowała, musiał akurat ciągnąć sam.

Złapał się pod boki. Dużo o tym myślał. Żarty żartami, ale potrafił traktować problemy śmiertelnie poważnie, kiedy przychodziła pora. Jego wewnętrzna Margo, z całą swoją powagą, była mu teraz niezbędna. Westchnął i wbił wzrok w jeżące się zwierzę.

Istniały dokładnie dwie istoty, które potrafiły te lisy sterroryzować. W jakimś sensie. Margo tu teraz nie było, a lis przywarł do ziemi, jakby miał ochotę pójść w jej ślady. To oznaczało, że Rovenin poprawnie rozpoznał kroki i drugi członek tego dwuosobowego klubu z autorytetem stał właśnie za nim.

– Brakuje im... – odezwał się melodyjny głos – manier.

Sophia. Zastanawiał się, gdzie ją ostatnio nosiło. Przypomniało mu się natychmiast, że to Margo przestała aż tyle podróżować. Teraz była częściej w domu, więc Sophii rzadziej wpadało do głowy, żeby tu zaglądać. Znowu się minęły. Akurat ta klątwa, najsilniejsza jaką kiedykolwiek rzucił, działała fenomenalnie. Od tylu lat.

Nie wiedział, czy to była z jego strony przesada, ale wolał dmuchać na zimne. Na razie nic z tym nie robił. Po pierwsze dlatego, że jego plan awaryjny nie był gotowy, a po drugie – domyślał się, że chyba nie byłby w stanie tej klątwy zdjąć.

Trzymało tak mocno, że Sophia ledwo o Margo pamiętała. To była cena, którą musiała zapłacić za swoje dawne przewinienia. Teraz zachowywała się o niebo lepiej, ale miał wrażenie, że jeszcze przez jakiś czas trzeba było na nią uważać. Gdyby Margo znała pełną skalę jej poczynań z ludźmi, to po prostu ucięłaby jej łeb. A szkoda. Sophia miała pewien potencjał. Pracował nad tym.

Wyciągnął rękę w bok, demonstrując swój szkieletowy liść.

– Opinia? – zapytał pogodnie. To był początek diagnozy.

Liść wysunął się z jego ręki. Został przyjęty.

– Jaką chciałbyś usłyszeć?

Zagwizdał. Powarkujący lis czmychnął z polany i puścił się biegiem pomiędzy drzewami. Naprawdę nie chciał tu być.

– Najlepiej twoją – odpowiedział Rovenin – taką własną.

Założył ręce za plecami i odwrócił się.

Sophia stała kilka kroków dalej. Barwa jej długiego niebieskiego płaszcza odpowiadała kolorowi oczu. Nieważne, ile razy je widział, te intensywne tęczówki zawsze były odrobinę zaskakujące. Agata też miała niebieskie oczy, ale nie tak... ostre. Chyba dlatego, że pozostała człowiekiem.

Podejrzewał, że obie były jakoś spokrewnione, ale i tak zdziwił się, kiedy Sophia w końcu przyznała, że Agata była jej matką. Bo to oznaczało, że Sophia miała sto trzydzieści lat. A pojawiła się znikąd.

Lazur. Bławatek. Brakowało mu na te oczy odpowiedniego określenia.

Sophia zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się. Uśmiech też miała nietypowy. Kiedy już się pojawiał, nie schodził jej z ust. Leciutkie zakłopotanie połączone z rozbawieniem.

Trzymała w ręku liść, ale zdawało się, że go nie dostrzegała.

– Ani ja nie mam czasu na moje opinie – powiedziała, sunąc wzrokiem za uciekającym lisem – ani ty.

Ten strach lisów zawsze ją bolał, choć się nie przyznawała. Instynktownie wyczuwały konsekwencje tego, co by się z nimi stało, gdyby zasnęła. Nie kontrolowała własnego snu. A próbowała.

Teraz nie spała, ale zwierzę wolało dmuchać na zimne. To było trochę smutne.

– Zawsze mam dla ciebie czas – rzucił Rovenin.

Starał się. Naprawdę się starał. Wszystkie te dyskusje, debaty, przegrane i wygrane gry. Nic mu to nie dało. Tyle godzin rozmów i nadal miał wrażenie, że nie dotknął nawet czubka góry lodowej. Góra lodowa znała go za to na wylot. Prawie.

– To twoje – powiedziała, próbując oddać mu liść.

Zignorował ją i ruszył niespiesznie w kierunku głównych drzwi. Robiło się coraz zimniej.

– Ciekawe, czy jezioro już zamarzło – odezwał się.

Nie podjęła tematu. Tym razem to on został zignorowany. Brak uprzejmości za brak uprzejmości.

Zrównała się z nim i szła obok, odwzorowując jego tempo. Była dużo mniejsza, ale nigdy nie stanowiło to dla niej większego problemu.

Nadal trzymała liść. Nie odrzuciła go na trawnik. Traktowała koncept własności śmiertelnie poważnie. Podejrzewał, że zamierzała ten liść trzymać dopóki nie uda jej się go zwrócić. Najlepiej w takim samym stanie, w jakim go otrzymała. Nie dałaby go teraz naruszyć, choćby niebo zwaliło jej się na głowę. To bywało całkiem urocze. Choć dla niej pewnie męczące.

– Przeszło ci już to chorowanie? – zapytała po chwili.

Zaśmiał się z powodu bezpośredniości pytania.

– Dlaczego mam wrażenie, że tu chodzi o coś więcej niż moje dobre samopoczucie?

– Powiedziałeś, że życzliwość nigdzie mnie nie zaprowadzi – wyjaśniła – Więc teraz będę dla ciebie niemiła. Potrzebuję informacji. Informacji o tym, czy już ci przeszło.

Treść jej słów była szorstka, ale ton nie. Próbowała pogodzić dwie sprzeczne rzeczy. Pominął to, że jak zwykle trochę przekręciła jego słowa. To była zeszłoroczna rozmowa.

– Fałszywa życzliwość – sprostował – Miałem na myśli fałszywą życzliwość.

Zatrzymał się na szczycie schodów prowadzących do głównego wejścia. Sophia również stanęła.

– To twoje – powtórzyła, unosząc delikatnie liść.

– Opinia? – zapytał.

Przechyliła głowę w bok. To też było charakterystyczne. Jej ciekawość.

Kaskada białych włosów zsunęła jej się z ramienia. Trochę się kręciły. W tym świetle były prawie tak jasne jak futro, którym obszyty był błękitny kaptur płaszcza. Zawsze ubierała się z eleganckim rozmachem, zwłaszcza jak na boga, ale tym razem przeszła samą siebie.

– Liść jakich wiele – powiedziała.

Miał przeczucie graniczące z pewnością, że nawet nie spojrzała na to, co trzymała. To nie miało snów, więc trudniej było ją tym zainteresować.

– Wśród tego „wiele" nie ma dwóch identycznych – zauważył – Diabeł tkwi w szczegółach. Czasem trzeba użyć oczu.

Zerknęła na zasuszoną siatkę żyłek. Przemyślała to.

– Z wierzchu wszystkie są podobne – zawyrokowała – Giną w tłumie. Tyle wystarczy, kiedy patrzysz na szerszy obraz.

– A ty, Sophia? Patrzysz na szerszy obraz?

– Zawsze – uśmiechnęła się, marszcząc odrobinę brwi.

Pokręcił głową. Zwykle po prostu go złościła, ale dzisiaj było mu jej żal. Od dłuższej chwili zbierało mu się na naprawczy monolog.

– Wiem, czego chcesz – zaczął – ale nawet gdybym miał się lepiej, to moja odpowiedź pozostałaby taka sama. Dość mam demonów – stwierdził – To co próbujesz zrobić, to szaleństwo. Żadnego wyciągania sarkofagu. Będę się powtarzał aż to do ciebie dotrze. Wierzę w ciebie i dobrze ci życzę, ale jak mnie znowu zdenerwujesz, to odejdziesz stąd z kolejną klątwą. Jestem dość kreatywny, a i tak powoli kończą mi się pomysły – potarł skroń – Nawet nie wiem, jak tu weszłaś.

Na to też miał jakąś klątwę, rzuconą ostatnio w przypływie irytacji. Najwyraźniej przestała działać, kiedy emocje wywołane tą konkretną rozmową opadły.

– Czyli nie masz się lepiej? – zapytała.

– Nie.

– Ale przez jakiś czas miałeś się lepiej?

– Owszem.

– Czemu?

– Czemu co? – zapytał rozbawiony.

– Czemu miałeś się lepiej? Co ci pomagało?

Znowu pokręcił głową.

– Sophia, gdybym wiedział, to bym teraz nie umierał. Raz jest lepiej, a raz gorzej. I tyle.

Posłała mu uważne spojrzenie. Natychmiast poczuł, jak zaczęła przeglądać mu myśli. Nigdy nie wierzyła na słowo, jakby mowa była jakimś przeżytkiem. Sprawdzała ostrożnie, ale ślizgała się po samej powierzchni. Bo nie spał.

Pamiętał, jak próbowała przeciągnąć jedną ze swoich pierwszych wizyt dokładnie z tego powodu. Żeby w końcu wleźć mu do głowy, kiedy zaśnie, i powyciągać z niej to, co wiedział o Nauczycielu, a czego nie chciał jej powiedzieć. Nie wyszło. Zorientował się. W ten sposób zarobiła swoją pierwszą klątwę.

Do teraz nie wierzyła, że Nauczyciel był martwy. Czuła, że coś jej umykało. A umykało jej wiele. Oprócz strategicznych run, Rovenin chował przed nią prawie całą osobę. Tyle, że nie Nauczyciela.

Martwiło go to, że Sophia robiła się w tym swoim grzebaniu coraz lepsza. Nie szło to w parze z postępami moralnymi. Na tym polu stawiała małe, powolne kroki i trzeba ją było prowadzić za rękę. Mocno.

– Mój przyjaciel też jest chory – powiedziała nagle – I chciałabym wiedzieć, jak nad tym zapanować.

Przestała przekopywać mu głowę. Już wiedziała, że nie mógł jej zaoferować na temat choroby nic nowego. Bardzo żałował, że nie mógł. Tego akurat nie ukrywał.

Westchnął. Za przyjacielem Sophii nikt nigdy nie przepadał, ale wieści o kolejnym zachorowaniu były dobijające. Jeszcze kilka lat temu miał nadzieję, że ta fala zatrzyma się na Graffo. A potem sam się zaczął zacinać.

– Nie nad wszystkim da się zapanować – rzucił – Czasami coś się dzieje, bo się dzieje, Sophia. Nic na to nie poradzisz.

– I mam tej chorobie pozwolić mnie tak zaskakiwać? – zapytała, przechylając głowę w bok – Nie podoba mi się to.

– Boisz się, że się zarazisz? – zapytał zaczepnie.

Rzuciła mu rozbawione spojrzenie.

– Nie. Ale to mi nie może krzyżować planów. Lepiej, gorzej, lepiej... – pokręciła rytmicznie głową – Irytujące.

Nie rozumiał tej przyjaźni, która łączyła ją z rozgadanym, dwuczłonowym bogiem. Spędził w jego towarzystwie wiele przedziwnych godzin. Zwykle, kiedy Sophia była zajęta przekopywaniem się przez rzeczy Nauczyciela albo przeglądaniem jakichś starych podań, sadzał go w kuchni i próbował zrozumieć, czym właściwie był. Część, która gadała była najgorsza. Jeszcze nigdy nie musiał tak się wysilać, żeby pobić kogoś na inwektywy.

Nie zamierzał jednak oceniać wyborów towarzyskich Sophii. Najwyraźniej każdy radził sobie w tym nieżyciu tak, jak mógł. I nie każdemu trafiała się Margo.

Sophia zapatrzyła się w szkielet liścia. W końcu poświęciła mu należytą uwagę. Uśmiechała się, ale brwi miała mocno ściągnięte. Rovenin doszedł do wniosku, że zależało jej na tym pyskatym bogu. Była specyficzna. Musiała te paskudne wrzaski lubić i pewnie cisza stanowiła teraz bardzo niemiłą odmianę.

– Możesz ten liść po prostu wypuścić – powiedział – Należy do ciebie.

Nie chciał jej dalej męczyć. Dość miała na głowie.

Zacisnęła białą rękawiczkę, krusząc liść w pył.

– Wejdziesz? – zapytał, otwierając ciężkie wrota zamku.

– Po co? – Otrzepała powoli rękawiczkę.

– Porozmawiać.

Pokręciła delikatnie głową.

– Przeszkadzam ci. Poza tym... ty za mną nie nadążasz.

To też jej doskwierało. Nikt za nią nie nadążał.

– Auć – powiedział, łapiąc się za pierś – no to możesz mi po prostu potowarzyszyć. Opowiedz mi coś. Jakieś ciekawe sny? Jak ci idzie z ptakami?

Uśmiechnęła się zakłopotana.

– Nadal giną.

– Mówiłem ci, żebyś spróbowała z czymś mniejszym. Zawsze rzucasz się na głęboką wodę.

Zawiał lodowaty wiatr. Zburzył białe pasma jej włosów. Stała tak, na samej krawędzi schodów i wyglądała dość bezradnie. Rovenin uchylił drzwi szerzej.

– Chodź, Sophia. Nie możesz wiecznie tkwić na progu.

Przez moment miał wrażenie, że się przełamała. Zrobiła krok w jego kierunku.

Wiatr zawiał jeszcze mocniej. Ziąb, który przyniósł, był tak przeraźliwy, że nie dało się tego pomylić z niczym innym. Jezioro zamarzło. Te słone odmęty sprawiały, że Rovenin jeszcze bardziej doceniał to, gdzie był. Niewiele brakowało, a zostałby uznany przez Nauczyciela za taki sam niewypał, jak to co spoczywało na dnie jeziora. Leżałby teraz w drugim sarkofagu.

Przesunął wzrokiem po alejce i czarnych drzewach. Tym razem Sophia nikogo ze sobą nie przyprowadziła.

– Twój przyjaciel został w domu? – upewnił się, szukając wzrokiem wielkiej postaci.

Sophia otworzyła usta. Chciała się odezwać... I coś poszło koszmarnie nie tak.

Zamiast tego powolnego, spokojnego głosu, którym zawsze wypowiadała swoje skomplikowane sądy, wydała z siebie zachrypły jęk i prawie osunęła się na kamienną posadzkę. Zapanowała nad tym, ale i tak usiadła. Włosy zaczęły jej się prostować i wydłużać. Przez moment wyglądało to, jakby miała na ramionach mały wodospad. Były tak długie, że sięgnęły podłogi.

Żył czterysta lat, widział wiele, a i tak stał jak wryty, z ręką na klamce. Normalnie rzuciłby się do pomocy. Jakkolwiek miałaby ta pomoc wyglądać. Ale coś tu było nie tak. Bardzo nie tak.

Sophia błyskawicznie urosła. Była teraz prawie tak wielka, jak on sam. Uniosła gwałtownie głowę, jakby niewidzialna ręka szarpnęła nią do tyłu. Usta zamknęły jej się, jak zasznurowane. Uśmiech ustąpił. Coś go po prostu zmazało.

Wycofała się sama z siebie. Zostały tylko dwa niebieskie kręgi jej oczu. Ziała w nich nicość.

Patrzył na tę znajomą twarz i nagle odkrył, że wcale nie była znajoma. Przez moment poczuł się zupełnie przytłoczony tym, jak martwo i obco wyglądała. Jak porcelanowa lalka.

– Jak on śmiał – powiedziała. Powoli i pusto.

Żadnych emocji. Żadnego rozbawienia. Żadnego zażenowania. Płaski, martwy ton.

– Nawet nie zapytał, czy może umrzeć – ciągnęła.

Nic w tym głosie nie było. Czyste płótno. Biała ściana.

Rovenin nie miał pojęcia, kto to był. Bo na pewno nie ta pogubiona, zamyślona, uśmiechnięta Sophia, która stała tu minutę temu. Co się stało z jej głosem? Do kogo należała ta nieludzko perfekcyjna twarz?

Puścił klamkę i pozwolił drzwiom zamknąć się z trzaskiem. Kucnął tuż przed ogromną figurą w kształcie boga.

– Kim ty jesteś? – zapytał, patrząc w puste oczy.

– To się jeszcze naprawi – powiedziała.

Dawny wyraz twarzy mignął na tej wyczyszczonej masce dosłownie na moment. Natychmiast zgasł. I znowu. I jeszcze raz.

– Albo i nie.

Cokolwiek próbowała zrobić, poddała się.

– Kiedyś wróci.

Patrzył i patrzył, jak drobne tiki wygładzały jej porcelanowe rysy, czyniąc ją znowu anonimową. Nagle przestawiła mu się perspektywa. Przeprowadził myślowy eksperyment. Na wszelki wypadek. Wziął pod uwagę jej manipulacje i potraktował je tak poważnie, jak tylko się dało. Pewne szczegóły z ich dawnych rozmów zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Aż za dobrze.

Na przykład to, że czasami, kiedy bardzo czegoś chciała, do bólu przypominała mu Zoję. Albo te momenty, kiedy mrużyła mocno oczy i od razu przychodził mu na myśl Madragal. Te jej ubrania, zupełnie w guście Atli. Zamiłowanie do lalek, które prawie dorównywało temu, jak uwielbiał je Maturin. Zagubienie związane z własnymi umiejętnościami – to akurat był Argo. I podróże. Wolał nie wiedzieć, skąd to wzięła.

Wszystkie jego podejrzenia się sprawdzały. Chyba.

– Kim ty jesteś? – zapytał znowu.

– Sobą – padło – w tej chwili.

Dotarło do niego, że Sophia nie potrzebowała pomocy. Ona nie była zagubiona. Gorzej. Dobrze wiedziała, co robi. Miał przed sobą jakąś opróżnioną formę, z której wylała się na moment cała zawartość. Skradziona zawartość.

Przywołał w pamięci obraz tego jej szczególnego uśmiechu. Tę przechyloną głowę. Ten miły, spokojny sposób mówienia. Tę jej ciekawość. To była podstawa Sophii. Przez tyle lat. Jeśli to też było fasadą – jeśli to też ukradła, to musiał istnieć ktoś, komu to zabrała. Może nawet więcej niż jedna osoba. Uświadomił sobie, że nie znał nikogo, komu mógłby te cechy przypisać. Żaden z bogów nie zachowywał się w ten sposób.

– Nie patrz na mnie – wychrypiała – Nie pozwoliłam ci.

Odsunął się i wstał. Nie miał pojęcia, z czym właściwie się mierzył, ale to było ponad jego siły. Na razie. Dzisiaj. Potrzebował więcej informacji. Ten labirynt mógł nie wystarczyć.

Również wstała. Jej ruch stracił płynność. Był mechaniczny. Jak w zegarku. Jej oczy w ogóle się nie ruszały. Cofnął się o kilka kroków.

Miał przy sobie sztylet, ale bardzo nie chciał go używać. Prawie słyszał, jak Margo nazywa go beznadziejnym idiotą. Pewnie miałaby rację. Nie wiedział, kiedy odpuścić przegraną sprawę. A Sophia ewidentnie taką była.

– Nie mam teraz na ciebie czasu – oznajmiła sztywno, odwracając się – Wykończę cię innym razem. Nie umieraj, dopóki nie wrócę.

Zaczęła schodzić po schodach. Wielka, zimna, pusta.

– Jak on śmiał – powtórzyła cicho – jak on śmiał.

Nie zatrzymał jej. Nie był pewien czy zamierzał czy nie. Po prostu na chwilę się zaciął i nic nie mógł na to poradzić. Nie nad wszystkim dało się zapanować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro