*Ściernisko - wersja archiwalna (nowa wersja w tomie „Lidia")

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[Poniższy rozdział to archiwalna redakcja, nowa wersja znajduje się w tomie "Lidia", link w komentarzu]

Lato, 1053 r.

[Lidia]

Żółte kikuty łodyg chrzęściły, kiedy Lidia maszerowała w stronę Stolicy, deptając je zaciekle. Pod pachą dźwigała garnek zawinięty w szary papier. Ścierniska, wielkie i prawie puste prostokąty popękanej ziemi, otaczały mury miejskie i ciągnęły się aż po horyzont. Gdzieś w oddali, za plecami Lidii, znajdowało się niewidoczne z tej perspektywy morze, a na jego brzegu – port, z którego wyszła przed kilkoma godzinami.

Nauczona poprzednimi doświadczeniami z podobnych wycieczek, włożyła sznurowane trzewiki z mocną podeszwą i wybrała się w drogę na tyle wcześnie, żeby wrócić do Stolicy przed zmrokiem. Wszystko wskazywało na to, że plan się powiedzie – mury miejskie były już blisko i wyglądały teraz jak żółte i pomarańczowe klocki. Na szczytach wież strażniczych łopotały czarne flagi.

Lidia zmachała się, wchodząc na wzgórze i przystanęła obok czegoś, co wyglądało jak strach na wróble. Przewyższał ją niemal o głowę i po raz kolejny przeszło jej przez myśl, że tutejsi mieli szczególne upodobanie do ludowych legend. Przypomniał jej się poranny monolog sklepikarki z portu:

— Wie pani, może i niektóre rzeczy są za duże, ale jesteśmy blisko Stolicy – powiedziała kobieta – No, można zrobić normalne drzwi... tylko głupio by było, gdyby bogowie musieli się schylać w przejściu – mówiąc to, siłowała się z ogromną klamką, która się zacięła. Szybki w sklepowej witrynie podzwaniały przy każdym szarpnięciu. Na wystawie błyszczały wypolerowane dzbanki.

– A teraz nasz monarcha skończył rządy – ciągnęła kobieta, szarpiąc wytrwale ogromne drzwi – więc kto wie? Mówi się, że bogowie przychodzą po dusze królów. Tak mówił dziadek mojego teścia. Ten to miał łeb... A w ogóle, to o normalnych drzwiach nikt by nie pamiętał – trajkotała – To dobre dla handlu, łatwiej trafić. Wszyscy wiedzą, że najlepsze garnki sprzedają „Pod Wielkimi Drzwiami".

Lidia nie protestowała. Miała ochotę zapytać, czy jakikolwiek bóg skorzystał kiedyś z zaproszenia, ale się powstrzymała. Potrzebowała garnka, nie wroga. I garnek zdobyła.

Trzymała go teraz pod pachą i zerkała na stracha stojącego w polu.

Jeszcze nigdy nie widziała żadnego z bliska. W ogóle nigdy żadnego nie widziała, nie licząc tych z obrazków w książkach. Musiała trochę zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się słomianej twarzy. Próbowała zdecydować, czy był miły.

Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby zbudować go tak porządnie. Ani jedna gałązka nie sterczała. Ciężki wieniec z wikliny oplatał mu czoło. Dwa fioletowe guziki błyszczały w zachodzącym słońcu. Patrzyły na miasto.

— Jest pan dość bogaty – mruknęła pod nosem.

I rzeczywiście był. Miał na sobie dorobek złożony z niewiarygodnej ilości zapomnianych rupieci. Sznury małych koralików ze szkła zakrywały mu szyję. Tułów zdobiły stare, zardzewiałe broszki i powyginane szpilki do kapeluszy. Miał nawet czarne rękawiczki z pluszu. Szmaciana torebka, przywiązana do lewej ręki, dyndała na wietrze, podzwaniając cicho. Lidia zastanawiała się, czy ktoś był na tyle śmiały, żeby zajrzeć do środka. W tak przesądnym mieście – prawdopodobnie nie.

— Mimo wszystko... proszę uważać na złodziei – powiedziała, poprawiając sznurowadło w trzewiku – i na wilgoć – dodała. – Duszno dzisiaj, na pewno będzie burza. Następnym razem coś panu przyniosę.

Nie była szczególnie przesądna, ale chciała jak najszybciej zapuścić korzenie w nowym miejscu, a to wymagało myślenia i zachowywania się jak miejscowi. Była gotowa na dziwne zwyczaje. Chwyciła mocniej paczkę, w której znajdował się zakupiony rano garnek i już miała odejść, kiedy coś zachrzęściło. Odwróciła się.

Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale strach nie patrzył na miasto. Fioletowe guziki były skierowane na nią.

Widziała już ludzi, którzy sprawiali, że maleńkie płomyki tańczyły w powietrzu. Byli też tacy, którzy twierdzili, że w sprzyjających okolicznościach potrafią zamrozić wodę w szklance. Każdy miał w rodzinie kogoś, kto znał kogoś, kto widział boga. Lidia była jednak pewna, że żaden bóg z opowieści (jeśli założyć, że opowieści były dokładne) nie wyglądał tak, jak to, co przed nią stało. Nie bardzo znała się na takich sprawach. Cofnęła się o krok.

Strach, czymkolwiek był, sięgnął do szmacianej torebki, po czym bardzo powoli wysunął słomiane ramię ku Lidii. Zaciśnięta rękawiczka otworzyła się z cichym chrzęstem, a na czarnym materiale błysnął srebrny pierścionek. Lidia nie ważyła się poruszyć. Próbowała sobie przypomnieć, ile opowieści o bogach kończyło się dobrze. W prawie każdej (z zastanawiającą dokładnością) powtarzał się podział na sprawiedliwych i drani. Zrobiła szybki rachunek sumienia.

— Czy to jakiś rodzaj testu? – zapytała. Strach wysunął otwartą dłoń bliżej, zachęcając, żeby wzięła pierścionek.

Lidia zastanawiała się. Wokół cykały świerszcze.

— Dobrze – powiedziała, bo w końcu musiała coś powiedzieć – Ale proszę pamiętać, że to uczciwa wymiana – dodała szybko. — Garnka pan nie dostanie, jest mi potrzebny, ale zawsze się coś znajdzie...

Miała wrażenie, że zaklina rzeczywistość pobożnym życzeniem.

Decyzja była szybka. Sięgnęła do rękawa sukienki i oderwała duży, ozdobny guzik w kształcie róży. Po namyśle oderwała też drugi. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła jej myśl, że Kier będzie zła, ale w zetknięciu z żywym, ruszającym się zabobonem nie można było oszczędzać na środkach.

Drugi guzik pociągnął za sobą pojedynczą nitkę i niebieski materiał sukienki, od nadgarstka aż do łokcia, zwinął się jak harmonijka. Lidia odrzuciła nitkę i położyła guziki na wyciągniętej ręce stracha. Brzęknęły cicho. Dopiero wtedy, nie bez wahania, odważyła się wziąć pierścionek. Bała się, że zupełna odmowa mogłaby stracha urazić.

Nic szczególnego się nie stało. Pierścionek wyglądał zwyczajnie. Ot, mały, niebieski kamień umocowany na srebrnej obręczy. Strach schował swoje nowe guziki do torebki. Lidia miała nadzieję, że to załatwiało sprawę.

— Dziękuję za wymianę! – powiedziała, akcentując mocniej ostatnie słowo – Do widzenia panu.

Skinęła głową na pożegnanie i odeszła w kierunku miasta, nie oglądając się. Nigdy nie maszerowała tak szybko. Każdy tutaj miał jakąś dziwną historię, ale nie spodziewała się, że życie tak szybko dostarczy jej materiału na jej własną. I to nawet prawdziwą.

Odważyła się zerknąć przez ramię dopiero, kiedy znalazła się pod łukowatą bramą miejską. W mroku szara sylwetka nadal majaczyła na dalekim wzgórzu. Obserwowała miasto.

—————

Lidia delikatnie zamieszała herbatę łyżeczką. Starała się nie wykonywać niepotrzebnych ruchów. Kier siedziała na kuchennym krześle i systematycznie przyszywała nowe guziki do jej rękawa. Na drewnianym blacie leżało kwadratowe pudełko z przyborami do szycia i cała sterta małych obrazków, które zostały zdjęte ze ścian przed malowaniem. Zapach świeżej farby kłuł w nozdrza, a szary papier, zakrywający szafki szeleścił od czasu do czasu.

— Naprawdę, jestem ci bardzo wdzięczna – powiedziała Lidia. W myślach odetchnęła z ulgą. Nienawidziła szycia.

— Nonsens – mruknęła Kier – Jeśli chcesz więcej miodu, to drugi słoik jest w spiżarni. Mogę ci przynieść.

Lidia zerknęła na słoik, który leżał przed nią. Stanowił optymistyczny widok: był do połowy pełny.

— Mam tego strasznie dużo – wyjaśniła Kier – mogłabyś zabrać trochę do domu. Najlepiej jutro.

Lidia nie zamierzała protestować. Kier nigdy nie wypuszczała jej z pustymi rękami. I po zmroku.

— Nie podoba mi się to twoje wędrowanie – mruknęła – Nie ma czegoś takiego, jak bogowie przychodzący po dusze. Zaufaj mi, mają głupsze rzeczy do roboty. Ludzie wymyślają te wszystkie historyjki, żeby przyciągnąć klientów albo zaimponować turystom. Żyję tyle lat i słyszałam może ze trzy w pełni wiarygodne opowieści. Reszta to kropla prawdy utopiona w beczce zmyśleń. A w ogóle to wolność nie polega na błądzeniu po lasach. – Odcięła gwałtownie nitkę i potrząsnęła rękawem, żeby sprawdzić, czy szew był solidny.

— Ludzie z twojej strony nie powinni tu być. Jeszcze będą z tego kłopoty. Ciasteczko? – zapytała nagle, podtykając Lidii pod nos miskę pełną okrągłych pierniczków.

Lidia poczęstowała się. Smak nie był zły. Kier miała tendencję do szybkiego doskonalenia się w każdym nowym hobby. Niestety era pieczenia właśnie się kończyła, nadchodziły niekończące się remonty domu. Zdaniem Lidii wcale nie były potrzebne.

Kier ubrała fartuch i zajęła się składaniem ogromnej drabiny, która stała oparta o kamienny piec. Miała smugę niebieskiej farby na włosach. Kolor tak wyraźnie odcinał się na tle krwistoczerwonych loków, że Lidii przypomniało się natychmiast sedno zdarzenia.

— To coś dało mi prezent – powiedziała.

Kier uniosła brew.

— Zastanawiałam się, czy to nie jeden z tych, które przyprawiają o świerzb albo...

Wyjęła pierścionek z kieszeni. Niebieski kamień mignął w świetle kuchennej lampy. Był całkiem ładny, ale Lidia nie miała odwagi wsadzić go na palec.

Kier przysiadła na krześle i przyjrzała się znalezisku.

— Ten kamień to zwyczajne szkło. Dłoń ci nie odpadnie – odłożyła pierścionek i rzuciła Lidii badawcze spojrzenie. Trudno było je udźwignąć.

— Ale to jest dokładnie ten rodzaj kłopotów. Pewnego dnia możesz trafić na coś, co nie będzie sobie spokojnie stało w polu. Nie widzę sensu w byciu zbyt ciekawskim. Równie dobrze mogłabyś urządzać te swoje spacery po waszej stronie. Nie macie tam lasów?

Lidia westchnęła. Właśnie tej kłótni chciała uniknąć. Nie mogła wrócić do domu. Zabiłoby ją to. Poza tym nie była pewna, czy w ogóle potrafiła.

— U mnie też można zostać okradzionym. Albo spotkać dziwaka – broniła się — tutaj ludzie chwalą się, że zaklęciem potrafią zmienić długość zasłon. I zwykle nie potrafią. To jedyna różnica.

Lidia schowała pierścionek do kieszeni.

— A jeśli o tym mowa, nie dałoby się pomalować tych ścian... magicznie? Po co tyle zachodu z tą drabiną?

— Ty też mogłaś kupić swój garnek na miejscu, ale poszłaś aż do sąsiedniego miasta. Po co robić cokolwiek – stwierdziła Kier.

Zauważyła niebieską farbę na jednym z loków i próbowała zdrapać zaschnięte grudki.

— Obiecaj mi przynajmniej, że nie będziesz więcej kupować na targach – westchnęła. Lidia chciała bronić swojego honoru, bo garnek kupiła w najnormalniejszym sklepie w całym miasteczku, ale powstrzymała się. Uświadomiła sobie, że Kier być może nigdy nie odpuści.

– Albo chociaż ogranicz się do warzyw i owoców – kontynuowała, targając kosmyk zabrudzony farbą – bo czasami sprzedają tam tak okropne rzeczy...

— Na przykład książki bez obrazków – wszedł jej w słowo Alfred.

Zaskoczył je obie.

Stał w progu kuchni i przyglądał się ścianom. W ręku trzymał czarny płaszcz, z którego skapywała woda. Krople uderzały w papier rozłożony na podłodze.

— Mam nadzieję, że nie wniosłeś błota do przedpokoju – rzuciła Kier. Za oknami nawałnica rozszalała się na dobre.

Wzrok Alfreda prześlizgnął się po kuchni, zatrzymując się przelotnie na pudełku z przyborami do szycia i drabinie. Lidia zastanawiała się, czy ktokolwiek w tym domu mówił „dzień dobry".

— Jakoś tutaj... jaśniej – stwierdził, mrużąc oczy.

— Bo jest. Ściany były paskudnie brudne — Kier zgarnęła luźne kawałki nitki z blatu i zatrzasnęła przybornik. — Jeszcze druga warstwa na ten kawałek nad zlewem, potem sufit i gotowe. A do tego czasu żadnego opierania się o ściany. W ogóle żadnego opierania się o ściany.

Lidia nie miała w zwyczaju opierać się o ściany. Jeszcze. Bardzo mocno pracowała nad porzuceniem swojego dobrego wychowania.

Czasami wydawało jej się, że rzuciła się na zbyt głęboką wodę. Niekoniecznie z wychowaniem, ale ze wszystkim innym. Stale miała więcej pytań niż odpowiedzi. Teraz na przykład zastanawiała się, czy naprawdę można było zarabiać na magicznym zmienianiu kolorów ścian. A jeśli nie, to czemu nikt jeszcze nie wpadł na ten pomysł. Sięgnęła po kolejne ciastko i zorientowała się, że nikt nic nie mówi.

Alfred musiał jednak coś powiedzieć, bo Kier odrzuciła lok pobrudzony farbą i sięgnęła po przybornik odrobinę energiczniej niż to było potrzebne. Coś ją zdenerwowało.

— Poczekaj chwilę – powiedziała, mijając Alfreda w drzwiach. Razem z nią wyszła napięta cisza. Została ta niezręczna.

Lidia postanowiła iść za ciosem. Skoro mogła dobić targu z żywym strachem na wróble i nie zginąć, to mogła też porozmawiać z Alfredem. Poziom trudności był, mniej więcej, ten sam. Zebrała siły i zadecydowała, że najlepiej będzie wziąć go z zaskoczenia. Jak dotąd wszystko inne zawiodło.

— Czy w gazetach można znaleźć ogłoszenia o magicznych remontach?

Lidia miała bardzo mgliste pojęcie, o tym, czym właściwie Alfred się zajmował. Podejrzewała, że jego praca mogła być podobna do zajęć ludzi z Kancelarii, i choć nigdy go tam nie widziała, to wiedziała, że należał do otoczenia poprzedniego króla. Na pewno śledził prasę, musiał wiedzieć, o czym się pisze.

— Nie wydaje mi się...? – powiedział.

Pudło. Nie miał guzików zamiast oczu, ale jego spojrzenie wyrażało mniej więcej tyle samo. Być może myślał, że oszalała. Może w ogóle jej nie słuchał. A może miał na głowie coś o wiele ważniejszego.

Stary król nie żył od trzech dni. Nowy król nie zdążył jeszcze pokazać się w Stolicy. Lidia wiedziała jedno, każdy spokojny dzień w mieście musiał ciągnąć za sobą bardzo pracowity dzień w pałacu. Cokolwiek się w tym pałacu robiło.

— Trzeba to w takim razie sprawdzić – mruknęła Lidia. Mimo wszystko czekała na jakiś przejaw uprzejmego zainteresowania, ale nic się nie wydarzyło. Alfred należał do ludzi, którzy w obliczu wyboru pomiędzy rozmową a ciszą, zawsze wybierali ciszę. Być może ta oszczędność wyrazu zaprowadziła go tak blisko króla. Lidia skapitulowała.

Na korytarzu rozległy się kroki. Kier weszła do kuchni z tym samym grymasem, z którym z niej wyszła. Przybornik musiał zostać gdzieś na piętrze, bo położyła na blacie starą aktówkę. Od razu chciała zabrać się do ścierania z niej kurzu, ale Alfred ją uprzedził:

— Nie trzeba – stwierdził. Sięgnął po aktówkę i sprawdził sprawność zatrzasków. Miał czarne rękawiczki. Lidia nie zauważyła, żeby ludzie w Kancelarii byli wielkimi zwolennikami służbowych mundurów, co nie oznaczało, że żadne normy nie istniały. Zrobiła mentalną notatkę, żeby zapytać kogoś o etykietę. Kogoś, kto nie był Alfredem.

— Pewnie długo się nie zobaczymy – rzuciła Kier.

Alfred ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze w progu, żeby włożyć płaszcz.

— Trudno powiedzieć – stwierdził.

— Będę ci pisać listy.

Przerwał zapinanie guzików i rozejrzał się po kuchni, mrużąc oczy:

— Zabawne.

Chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale tylko pokręcił głową. Zabrał aktówkę i wyszedł.

Lidia czekała aż trzasną drzwi, ale nie trzasnęły. „Człowiek z aktówką" – pomyślała.

— Czy tu jest za jasno? – zapytała Kier. Siedziała z założonymi rękami i wyglądała, jakby kwestionowała sens całego swojego dnia. Lidia zapewniła, że nie było za jasno.

Od pewnego czasu próbowała rozszyfrować, dlaczego Kier była tak przewrażliwiona na punkcie opinii kogoś, kto prawie nie bywał w domu. A z tego, co Lidia zdążyła zaobserwować podczas swoich krótkich wizyt, Kier wykładała Alfredowi dosłownie wszystko: każde nowe hobby, każdą drobną zmianę i cały plan swojego dnia. Lidia miała kilka teorii, ale bała się zapytać, co właściwie ich łączyło. Miała przeczucie, że to był drażliwy temat.

— Zapomniałeś czegoś? – zapytała nagle Kier.

Lidia podniosła głowę znad filiżanki. Alfred ponownie pojawił się w kuchni.

— Król nie żyje – odpowiedział spokojnie.

Kier zmarszczyła brwi:

— Oczywiście, że nie żyje. Od trzech dni. Słowo daję, ostatnio cofasz się do mówienia zagadkami.

Alfred położył aktówkę na kuchennym blacie.

— Nowy król nie żyje.

— Jak to nie żyje?

— Jeszcze nic nie wiem, ale to mi się raczej nie przyda – powiedział, wskazując na aktówkę. – Przysłali gońca. Pewnie się boją. Ktoś będzie musiał powiedzieć... – urwał w zamyśleniu – i to naprawdę, naprawdę nie chcę być ja – dodał, po czym wyszedł.

— Może ten polny bóg faktycznie przepowiada tragedie – zauważyła Lidia.

Kier ze stoickim spokojem podniosła aktówkę.

— Wyglądaj go znowu, kiedy pójdziesz na spacer. Jeśli wszechświat będzie dla nas łaskawy, to królowa utopi się do końca miesiąca – stwierdziła.

Lidia wiedziała, że to nie był żart.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro