Rozdział I - Zapomniany bóg

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Późna jesień, 1052 r.

[Avis]

Łatwo było się wymknąć. Na pozór. Avis, wielki zamaskowany bóg, zboczył po prostu z traktu. Dotąd podążał zupełnie bezrefleksyjnie za Sophią. Dotąd prowadziła go przez ciemny las. Dotąd mieli wspólny cel. Teraz Avis obrał nowy kierunek. Inny.

Sophia poszła dalej sama. Nawet się za swoją upiorną zgubą nie obejrzała. Plan zajmował ją bez reszty, bo zmierzała do Twierdzy. Nic nie mogło odwrócić jej uwagi.

Avis obejrzał się za kobietą tylko raz. Musiał się obejrzeć. Bo w tej chwili ledwo pamiętał, kim był i co właściwie w tym lesie robił, a zdawało mu się, że Sophia znała odpowiedzi na wszystkie te pytania. Czuł się tak, jakby w końcu wybudził się z głębokiego snu. Rzeczywistość, którą zastał na jawie, nie zgadzała się jednak z tą, którą zapamiętał. Drzewa potraciły liście. Trawa zrudziała. Jesień chyliła się ku końcowi.

Kroki Sophii cichły. Oddalała się. Avis przez moment wpatrywał się w tył jej niebieskiego płaszcza. W kaskady włosów tak jasnych, że raziły niczym czysta, zimna biel. Sophia. Sophia. Sophia. Avis czasem zapominał, że nie byli jednym i tym samym. O wielu rzeczach ciągle zapominał. 

A Sophia szła i szła. Rytmiczne tempo kroków. Jak w zapomnianej północnej melodii. Dalej i dalej. Avis oderwał wzrok. Przestał się oglądać. Ruszył. Sophia tak często wysyłała go po sprawunki – na północ, na południe, na zgubienie – że jego chwilowa nieobecność nie miała dla niej większego znaczenia. Nawet jak się zorientuje, to pewnie założy, że wielki bóg za jakiś czas wróci. „Moje utrapienie" – mawiała. Zawsze do niej wracał. Zawsze.

Zaczął iść w przeciwnym kierunku i Sophia wkrótce zniknęła gdzieś za horyzontem. Pod wieloma względami była to najspokojniejsza ucieczka w dziejach świata. Przynajmniej z perspektywy postronnego obserwatora. Avis szybko przekonał się, że trudniej było rzeczywiście odejść. Nie tyle pójść, a potem wrócić. Naprawdę odejść. Tym razem naprawdę. Naprawdę chciał odejść.

Nie musiał długo czekać na skutki swojego nieposłuszeństwa. Jakiś niewidzialny łańcuch uwierał go i ciągnął z powrotem, jakby jego ciało wiedziało, że to nie był niewinny spacer – jakby zaraz miało się wydać, że Avis robił coś złego. Jakaś jego część się buntowała. Nie można było zostawić Sophii. Nie bez konsekwencji.

Na szczęście oddalał się od niej coraz bardziej i przechwyciła go zupełnie inna grawitacja. To była jeszcze większa siła, której z początku nie rozumiał, ale której instynktownie ufał. Ta siła zaczynała pchać go naprzód. Z każdą godziną było odrobinę łatwiej.

Był jak ćma wędrująca od światła do światła. Od Sophii... do domu. Las został daleko. Drzewa zniknęły. Pagórki trochę się wygładziły. Ciężkie myśli przelewały się przez pustą głowę Avisa, a równina płynęła mu pod stopami. Niskie, kolczaste krzewy obrastały z obu stron żółtawą dróżkę, którą powoli dreptał do nowego celu. Nad jezioro.

Pył z drogi osadzał mu się na płaszczu, a ostre gałęzie szarpały od czasu do czasu materiał przy ziemi, rwąc nitki i tworząc maleńkie dziury. Ubrania w gruncie rzeczy niewiele dla Avisa znaczyły. Czerpał z nich przyjemność o tyle, o ile podobały się Sophii. Czarny płaszcz, haftowany w czerwone maki, również był jej prezentem. Wszystko wskazywało na to, że ostatnim. Na szczęście.

Bo jeden z tych pierwszych Avis nadal miał przy sobie. Drewnianą lalkę. Przypomniał sobie o jej istnieniu. Nes. Nazywała się Nes. Była małą piekielną poczwarą, którą dawno temu Sophia przywiązała mu do ramienia. Żeby się nie zgubił, kiedy zapominał, kim był. Żeby lalka mogła mu przypominać. Wróć. Wróć, Avis. Wróć.

Sophia chyba nie przewidziała tego, że Nes będzie tyle gadać. Dużo więcej niż on sam. Tak dużo, że ludzie i inni bogowie odruchowo zwracali się do lalki, zamiast mówić do niego. Może to i dobrze? Zaczął uświadamiać sobie, że na ogół się nie odzywał. Niektórzy nazywali go „Nes-Avis". Inni tylko „Nes". Oni chyba też zapomnieli, że nie był lalką.

Szedł dalej. Nes zorientowała się w końcu, że coś było nie tak. Szarpała się przez pierwsze godziny marszu. Nie podobał jej się kierunek, w którym zmierzali, a jeszcze bardziej nienawidziła tego, że byli na równinie całkiem sami. Skrzeczała i rzucała swoje zwykłe groźby, ale słowa podnoszące alarm po raz pierwszy ją zawiodły. Sophia była daleko. Sophia była czymś zajęta. Sophia jej nie słuchała. Nes mogła tylko szarpać wszystkimi sznurkami, próbując opóźnić marsz ogromnego boga.

Avis ciągnął ją za sobą całą drogę. Nie miał wyboru. Jeszcze nie mógł zmusić się do zrobienia tego, co należało z nią zrobić już dawno. Ale plan powoli nabierał kształtów. Avis z trudem przypomniał sobie, że Nes była tylko kukiełką – drewnianą lalką. Dopiero zaczynał rozumieć, że on też nie musiał jej słuchać, jeśli nie miał ochoty. Potrząsnął ramieniem. Przekleństwa lalki ustały. Na jakiś czas.

W tak nagłej ciszy kilka nowych i starych myśli zafalowało gdzieś na granicy niewielkiej świadomości Avisa. Wypływały na powierzchnię w miarę drogi. Niektóre były zaskakujące. Zastanawiał się na przykład, kiedy ostatnio jadł i czy mógłby znowu oddychać. Na pewno mógłby, przecież zawsze szybko się wszystkiego uczył. Zaskakująco szybko.

Ale teraz był powolny. Od wielu lat nie słyszał swojego prawdziwego imienia i zaczynał zapominać, jak brzmiało. Zastanawiał się, czy życie bez Sophii było możliwe. Kiedyś chyba jakieś miał. Kiedyś lubił czytać. Kiedyś czytał tak sprawnie, tak szybko, że ojciec po każdym powrocie z miasta przywoził mu nową książkę. Dzieciństwo mieszało się Avisowi z teraźniejszością. 

Wędrował kilka dni. Znalazł się w dolinie pokrytej wrzosem. Wydawała mu się znajoma i miła. Słońce wstawało, żeby oświetlić drogę i rzucić kilka ostatnich ciepłych promieni. Kolorowy płaszcz w haftowane maki uniósł się, kiedy Avis rozprostował kościste ramiona, przesiąknięte zimnem. Czuł, że nadchodzi zamieć. Musiał dotrzeć do swojego starego domu zanim wszystko zamarznie na długie miesiące. Północne zimy bywały bezlitosne.

W dolinie droga skręcała gwałtownie w prawo i żółtą wstęgą wiła się wokół góry. Dawno temu prowadziła do jednej z wielu małych, niegdyś gwarnych wiosek. Ich resztki rozsypywały się obecnie na całym południowym zboczu najwyższego szczytu, niczym zapomniane i zarośnięte tarasy. Avis zboczył jednak ze ścieżki, ignorując niemy amfiteatr gruzów, i ruszył w dół doliny, gdzie, przysłonięte rzadkim lasem, znajdowało się to, czego tak bardzo szukał i do czego dążył przez tyle dni.

Wyczuwał wodę. Wyszedł z lasu i natychmiast ją zobaczył. Widok sprawił, że zachłysnął się przestrzenią. Ogromne szare jezioro odbijało równie szare niebo i góry. Przypominało perfekcyjnie wypolerowaną taflę lustra. Ciągnęło się w nieskończoność, choć wcale nieskończone nie było. Zanim spalono wioski, zanim jezioro stało się przeklęte – to tu przeprawiano się z Południa na Północ i z Północy na Południe.

Nes, wyczuwając bliskość zagrożenia, obudziła się i zaczęła miotać przekleństwami. Chciała wracać do swojej pani. Dźwięk spłoszył czarne ptaki, które dziobały coś na kamienistej plaży. Wzbiły się gwałtownie w powietrze, a Avis miał ochotę poprosić je, żeby zabrały ze sobą lalkę. Żeby oddały ją Sophii. 

Nieprzerwany potok skrzekliwych, twardych słów niósł się po ogromnej przestrzeni, ale Avis przestał zwracać uwagę, bo w jego powolnych, zatęchłych myślach znowu budziły się strzępy wspomnień z czasów, kiedy był człowiekiem. Małym człowiekiem. Dzieckiem.

Nad jeziorem stał dom – jego dawny dom. Avis pamiętał, że niegdyś każdego dnia setki razy przebiegał ścieżką od kamiennych schodów do drewnianego molo i z powrotem. Jezioro wcale się nie zmieniło, dom także stał jeszcze na swoim miejscu. Ale kamienie, z których budynek teraz się składał, nie były tymi samymi, pośród których Avis się wychował. Dach miał trochę inny kształt, większość dachówek spłowiała ze starości, a niektóre leżały w kawałkach gdzieś w trawie. Ktoś wymienił drzwi i pomalował je na niebiesko. Może nowi właściciele. Schody zupełnie się skruszyły.

Nie, dom nie był już tym samym budynkiem, ale jego idea nadal tkwiła gdzieś w środku. Świeciła jak oślepiająca latarnia pośród czarnych lat udręki i zapomnienia. To musiało Avisowi wystarczyć.

Jezioro miało kiedyś swój zapach. W jakimś starym odruchu Avis dotknął swojej twarzy. Długie, skostniałe, poszarzałe palce zapukały delikatnie w drewnianą maskę. Czy był tam pod spodem jakiś nos? Avis nie wiedział. Wszystko mu się mieszało. Pamiętał, że o tej porze roku wiatr zwykle tutaj zamierał, a woda nagle stawała się zimna.

Woda. Zima. To było kluczowe dla powodzenia jego planu. Bo woda w jeziorze zamarznie i Sophia już nie będzie mogła go znaleźć. Już go swoimi uczuciami nie zasypie. Już go nie zatrzyma.

Nie zważając na krzyki kukiełki, Avis ruszył w kierunku jeziora.

Przewędrował w ślad za Sophią wszystkie krainy i miasta, ale nigdzie nie widział takiej zimy, jak ta, którą pamiętał z dzieciństwa. Przychodziła tutaj z dnia na dzień. Jezioro zamarzało tak szybko, że co roku tłumy ludzi z wiosek gromadziły się na kamienistych brzegach, żeby oglądać dziwne zjawisko i pożegnać lato. Rozpalano ogniska. Dzieci śmiały się i rzucały kamieniami, żeby sprawdzić, czy tafla zamarzła na dobre. Potem przez długie noce padał śnieg, a wioski grzęzły w zaspach tak głęboko, że życie zamierało całkowicie na kilka tygodni.

Rodzice zawsze przyjmowali pod dach kilku spóźnionych podróżnych.

Wędrowcy otrzepywali się ze śniegu, kręcili głowami z niedowierzaniem i trochę pomstowali na pogodę. Na pokrzyżowane plany. Niektórzy zabawnie mówili. Niektórzy wiedzieli dużo o świecie za jeziorem. Czasami nawet opowiadali. Z nudów. Bo w małym domu nad jeziorem, pośród gigantycznych zasp, nie było nic innego do roboty. Trzeba było jakoś doczekać roztopów.

W ten sposób Avis dowiedział się sporo o innych miastach. Podróżni zarazili go drygiem do wędrowania. I chciał kiedyś te wszystkie miasta z opowieści zobaczyć. Sophia mu to umożliwiła.

Od tamtej pory Avis widział wiele miast, ale kolory dymu i krzyki mieszały mu się we wspomnieniach w jedno wielkie miasto, jeden wielki krzyk i jeden wielki dym. 

Dym. Dym. Dym. Przypominał mu o czymś przeciwnym do mrozu i zimna. O płomieniach.

Avis oderwał wzrok od swojego starego domu i stanął na brzegu jeziora. Rozejrzał się, odrobinę zdezorientowany własnymi wspomnieniami. Szukał ognisk i ludzi, ale nikogo jeszcze nie było. Miał nadzieję, że się nie spóźnią. Czuł w kościach nadchodzącą zimę i zastanawiał się, jaką książkę kupił mu ojciec. Zapomniał, że jego maska nie miała otworów na prawdziwe oczy.

Przycupnął tuż nad wodą i zerknął na swoje odbicie. Szara tafla odbiła białą podłużną twarz z drewna. Dawno temu niewprawna ręka wyrysowała na masce dwoje płaskich oczu z czarnymi kropkami zamiast tęczówek i źrenic. Po każdej stronie twarzy znajdowały się trzy małe otwory, a w nich długie zabrudzone sznureczki, do których ktoś przywiązał ptasie pióra: dwa zielone, dwa niebieskie, jedno fioletowe i żółte. Avis przekręcił delikatnie głowę, żeby sprawdzić, czy maska z odbicia też się poruszy – pióra dotknęły powierzchni wody i odbicie zafalowało.

Zatopił się we wspomnieniach. Wspomnienia wygrywały. Zawsze z nim wygrywały. Znowu był mały, niepozorny i biegł do domu. Z prawej strony miał jezioro, a z lewej te same zarośnięte łąki. Musiał jeszcze zdecydować, czy w tym wspomnieniu jego wieś stała w płomieniach – chyba nie.

Tamto było później. Na pewno w nocy. Teraz biegł z niecierpliwością, nie ze strachem. Lato eksplodowało falami kolorów i ciepła. Spieszył się, bo w oddali, nad brzegiem jeziora, czekała nowa znajoma, która zaczepiła go wcześniej podczas spaceru. Chciała poznać jego siostrę.

Sophia była inna. Elegancka, bogata, dobrze wychowana. Ojciec przywiózł ją z miasta na całe lato. Widziała jezioro pierwszy raz w życiu.

Lubiła spacerować i obserwować ludzi. Z początku nikt nie chciał się do niej zbliżać. Nie wypadało. Zawsze miała przy sobie nianię. Poważną, surową kobietę, która nie odstępowała jej na krok. To skutecznie odstraszało dzieci z wioski. Kiedy Sophia się zorientowała, niania musiała zostać w tyle, a w końcu całkiem się jej pozbyła.

Nie marnowała czasu. Po trzech tygodniach znała prawie wszystkie dzieci w okolicy, większość z imienia, a wiele także z nazwiska. Nauczyłaby się pewnie całego zestawienia, ale to były czasy, w których nie każdy takie nazwisko miał. Jej własne było ważne. Okropnie ważne. Arystokratyczny ród. Wioski nad jeziorem należały do tej rodziny, ale stanowiły dla niej zapadłą prowincję. Aż dziw, że w ogóle je odwiedzili.

Chłopcy próbowali nauczyć Sophię puszczać kaczki na jeziorze, ale nie była zainteresowana. Nie lubiła chlapiącej wody. Od czasu do czasu siedziała jednak na molo, otoczona wianuszkiem dziewcząt i pokazywała im, jak w mieście zaplata się warkocze. Nie tylko jej nazwisko było ważne. Mówiła inaczej niż dzieci z wioski, a to czyniło ją zupełnie egzotyczną. Wszyscy znajomi Avisa byli jej ciekawi. Jego młodsza siostra też.

Nana wstydziła się okropnie bogatej dziedziczki z miasta, więc Avis zaprowadził ją za rękę nad sam brzeg jeziora i został, aż do momentu, kiedy trzeba było wracać do domu. Sophia i Nana. Były do siebie podobne. Obie miały jasne włosy i niebieskie oczy. Może dlatego Avis Sophii ufał. Oczy jego siostry były jednak ciemniejsze. Znacznie ciemniejsze.

Spacerowali po brzegu, cała trójka. Dziewczynki sprawdzały, która skoczy dalej. Sophia tylko udawała, że nie umie, że nie potrafi, że nie jest zdolna. Bo była od Nany starsza, wyższa, silniejsza i nie chciała, żeby dziewczynce zrobiło się przykro. Avis ją za to polubił.

Przy pożegnaniu Sophia obiecała Nanie, że któregoś dnia pobawią się razem lalkami. Nana nie miała lalki, ale się nie przyznała.

Niewiele czasu spędzili jednak w domu nad jeziorem. Większość lata upłynęła im na wędrowaniu po równinach i wsiach. Jedyną granicą było jezioro. Sophia mówiła, że ojciec nie pozwala jej pływać. Chciała wiedzieć o jeziorze tyle, ile dało się poznać, obserwując je z brzegu.

Zagadywała rybaków o to, dlaczego jest słone, gawędziła ze starymi kobietami z wioski i pytała je o miejscowe bajki. Chciała wiedzieć wszystko o życiu wszystkich i wszędzie jej było pełno. Ludzie ją lubili. Chwalili ją za to, że nie zadzierała nosa. Zawsze wydawało mu się, że czegoś szukała, może przyjaciół. Chciał być jej przyjacielem.

Często siadywała na schodach starej, drewnianej szkoły i słuchała, jak czytał. Nawet jeśli się nudziła, to nigdy tego nie okazywała. Z początku zaglądała mu przez ramię i poprawiała, kiedy zjadał słowa. Potem szło mu tak sprawnie, że nie potrzebował więcej pomocy. Pożyczała mu książki i nauczyła Nanę nowych rymowanek z północnego elementarza.

Avis nie wyobrażał sobie, żeby Sophia miała wrócić do miasta na zimę i ona zdawała się myśleć tak samo. Chciała zobaczyć, jak zamarza jezioro. Skoro i tak nie wolno było jej w nim pływać, to liczyła na to, że będzie mogła chociaż przejść po jego tafli. 

Jej ojciec się nie zgodził. Nawet nie tyle ze względu na niebezpieczeństwo – i tak za wiele Sophii pozwalał, w końcu by go przekonała. Co innego zaprzątało jego myśli. Gdyby poczekali na lód, to nie zdążyliby wyjechać do Burenturga przed wielką zamiecią. Jej pobyt nad jeziorem dobiegał więc końca. Każdy dzień był na wagę złota.

Niektóre dzieci dość szybko zrozumiały, że w przyszłości Sophia będzie panią ich wiosek. Jemu zajęło to więcej czasu, ale kiedy się zorientował, przepaść, jaka ich dzieliła nie dawała mu spokoju. Sophia mówiła, że niewiele ją to wszystko obchodziło i wtedy wydawała mu się kimś naprawdę niezwykłym.

Czegoś jednak jej brakowało. Wbrew temu, co mówiła, patrzyła często ponad roześmiane twarze rówieśników i Avis widział jak na dłoni, że coś ją gryzło. Jakby na moment przestawała oddychać. Istnieć. Nauczył się dostrajać do jej sposobu patrzenia na świat, coraz mocniej, coraz ściślej. Śmiał się jej śmiechem i był poważny jej powagą. Czasami wydawało mu się, że słyszał jej myśli. Nikt nigdy nie był do niego tak podobny. Dziwna przyjaźń. Taka, w której się o sobie zapominało.

Pewnego dnia, pod koniec lata wioski zahuczały od plotek. Nana wbiegła do domu z wypiekami na twarzy i opowiadała każdemu, kto tylko znalazł się w zasięgu słuchu, że widziała prawdziwe czary. Wieść okazała się prawdziwa. Mieli w wiosce nowy talent. Jakąś dziewczynkę, czarodziejkę. Nie pamiętał jej imienia. 

Małe, czerwone ogniki pełzały jej po rękach. Wielu jej zazdrościło, a stara znachorka przepowiedziała jej wielką przyszłość. Nie miało to jednak większego znaczenia. Kiedy jezioro zamarzało, w wiosce nie było już żadnej czarodziejki.

Avis zadumał się na moment, spoglądając w szarą wodę. Czegoś żałował i czegoś tej dziewczynce ze wspomnień zazdrościł, ale już nie pamiętał, co to mogło być. Wir splątanej pamięci pchał go w innym kierunku.

We wspomnieniach ocknął się nad brzegiem jeziora. To była ta sama noc, podczas której widział płonącą wieś. Zanim zasnął w lodowatej wodzie, wszystko go bolało. Teraz ból został zastąpiony przez zimno i potworne swędzenie. Spróbował poruszyć ręką. Lód, w którym był uwięziony, popękał i się pokruszył. Trzask poniósł się nad zamarzniętą taflą. Z trudem wyczołgał się z lodowatej wody na brzeg. Wstał z kolan i ziemia znalazła się dużo dalej niż się spodziewał. Był teraz wysoki. Wyższy niż kiedykolwiek.

Z nieba spadały pierwsze płatki śniegu. Pogorzeliska dymiły na wzgórzach. W oddali szczekały psy. Sophia czekała na plaży, bosa, w tej samej sukience, w której wyszła rano z domu. Krew zniknęła. Jakimś cudem była cała i zdrowa. Nie mógł tego pojąć, bo kilka godzin zupełnie wyleciało mu z pamięci, ale był szczęśliwy, bo ona była szczęśliwa. Chyba. Chciał jej to powiedzieć. Nie umiał. Coś się w nim zmieniło i przestał mówić.

A potem Sophia zabrała go ze sobą. I tyle lat trzymał się jej, jak ostatniej deski ratunku przed ogarniającą go powoli pustką.

Avis wrócił do rzeczywistości, jakby ktoś pstryknął mu palcami przed twarzą. Rozejrzał się jeszcze raz, ale już nie szukał ognisk, dzieci i wiosek. Wspomnienia pomogły. Pewne fakty wskoczyły na swoje miejsca. Wiedział na przykład, że już nigdy nie przeczyta żadnej książki na schodach drewnianej szkoły. Wiedział, że nie zobaczy swojej siostry, ojca ani matki. Minęło prawie 120 lat, odkąd chodzili po tej ziemi. Był ogromnym, starym bogiem, a nie małym chłopcem. Nikt nie przyjdzie oglądać zamarzającego jeziora. Przyszła pora na ostatni krok planu. Niezmordowana służba u Sophii właśnie się kończyła.

Avis sięgnął do przepastnej kieszeni płaszcza. Skostniałe palce zacisnęły się na koralowej rękojeści niewielkiego noża. Wyjął go i zaczął przecinać sznurki, które oplatały mu ramię. Odcinać od siebie paskudną lalkę Sophii.

Zadanie nie było łatwe. Sophia zawsze powtarzała, że koniec końców jego lodowate ręce na niewiele jej się przydały. Uważała, że był wielki, powolny i niezdarny. Kwiecisty płaszcz miał sprawić, żeby Avis nie wyglądał tak smutno. Żeby wracał.

Ciął wytrwale, korzystając z chwili niezwykłej klarowności umysłu. Nes szarpała się, ale w końcu opadła na kamienistą plażę i po raz pierwszy ramię Avisa było naprawdę wolne. Avis spojrzał na nieruchomą lalkę. Już nie mogła mówić. Zastanawiał się, co się z nią stanie i czy jej pani choć trochę się przejmie. Zdusił w sobie tę i inne, bardzo niepotrzebne, myśli. Były tylko starym odruchem. Jego przyjaciółka nie była jego przyjaciółką. Sophia go nie kochała. Teraz to wiedział.

Pozostawił nóż i kukiełkę na brzegu. Znowu musiał zdążyć przed zamarznięciem tafli. Zdrętwiałe stopy zanurzyły się w lodowatym jeziorze. Miał nadzieję, że sól szybko się z nim rozprawi. Płaszcz ciągnął się za nim, czerniał i opadał w miarę przesiąkania wodą. Haftowane maki pod powierzchnią jeziora nabrały krwistej barwy. Na ciemnym dnie czekało błogosławione zapomnienie. Biała maska ostatni raz odwróciła się, żeby spojrzeć na dom na wzgórzu, po czym zniknęła pod wodą. W oddali, biały szron zaczynał opadać z gór i skuwać ziemię.

──────────────────

 Koniec rozdziału I ◬

▹Wielkie pytanie, ale... jak myślicie, kim jest Sophia? Co mogło wydarzyć się w tej enigmatycznej wiosce nad jeziorem?

▹Avis nazywa swoją podróż „ucieczką" – czy rzeczywiście uda mu się „uciec"? A może wcale nie powinien był odchodzić...? Czy na jego pamięci w ogóle można polegać?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro