Rozdział III - Nina

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Lato, 1051 r.

[Nina/Leonard]

Celem Niny była Twierdza, ale nigdy nie dotarła do jej murów. Współpasażerowie ograbili ją z ciężko zarobionych pieniędzy, podzielili się łupem z przewoźnikami i całe towarzystwo się rozeszło, każdy w swoją stronę. Zostawili ją na brzegu, przywiązaną do starego drzewa. Patrzyła jak statek, który przeprawił ją kilka godzin wcześniej przez jezioro, odpłynął w drogę powrotną na południowy brzeg.

Ostrzegano ją, że przeprawa na Północ będzie kosztowała krocie. Wiedziała też, że mogły ją czekać nieprzyjemności ze strony Tergu, który kontrolował dokumenty na każdym kroku. A tych Nina nie miała.

Nie spodziewała się po prostu, że zawiodą ją sami przewoźnicy. I że pasażerowie wezmą w tym udział. Tym razem nie oberwała za grzechy ojca. Czasy trochę się zmieniły i nikt tu o nim nie pamiętał. Teraz, w tym nowym, dziwnym świecie, miała oszczędności i nie schowała ich wystarczająco dobrze. Tyle wystarczyło, żeby obudzić ludzką zawiść.

Zaciskała szczęki z gniewu tak mocno, że rozbolała ją głowa. Czuła się, jakby dostała mocnej gorączki.

– Nina, Nina – mruknęła do siebie – głupia jesteś czasami jak wirydaski fabrykant.

Oswobodziła się, oczywiście. Nie przeżyłaby swojej ćwierci wieku, gdyby nie potrafiła wydostać się z większości supłów i sieci, które zastawiano na nią, odkąd tylko pamiętała. Miała jednak dość. Splunęła na północną ziemię i na Twierdzę. Podróżni, których spotkała w Mariadzie, mieli rację. Mieszkanie z kanaliami z Twierdzy, nawet gdyby tam jakoś dotarła na własną rękę, nie mogło prowadzić do niczego dobrego. Najwyraźniej życie i lokalne władze poszkodowały ich tak bardzo, że byli skłonni przekazywać to zło dalej.

W nocy, gdy siedziała w opuszczonej ruderze i rozcierała obolałe ręce, poprzysięgła zemstę – może i nie potrafiła zabijać, miała na to stanowczo za mało odwagi i coś ją ciągle blokowało, ale wiedziała, że przewoźnicy pewnego dnia wrócą na brzeg, na którym ją porzucili, a wtedy będzie zdolna znacznie utrudnić im życie.

– Cierpliwości, Nina – powtarzała – cierpliwości.

Pierwsza okazja nadarzyła się trzy dni później, kiedy przybyli z kolejną grupą podróżnych. Nawet nie obejrzeli się na drzewo, w którego korzeniach nadal leżały resztki lin – być może myśleli, że już dawno coś Ninę rozszarpało.

Wieczorem rozbili obóz na plaży. Zadbała o to, żeby rankiem obudzili się bez butów i połowy prowiantu. Kadłub ich łodzi pokryła niewybrednymi napisami. Wyryła je skradzionym nożem do mięsa. Może i południowy nie był jej pierwszym językiem, ale wulgaryzmy opanowała akurat w stopniu mistrzowskim.

Siedziała schowana w nadbrzeżnym dole, zajadała konserwę i słuchała, jak przewoźnicy złorzeczyli jeden przez drugiego. Mieli swoje podejrzenia, ale po bezowocnym przetrząśnięciu starego domu, który stał niedaleko rozpadającego się molo, i pobliskich ruin, musieli wracać. Jakiś chłopak nieśmiało przebąkiwał o klątwie:

– A co, jak to kara za tę przybłędę?

Rosły mężczyzna trzepnął go w tył głowy. W tych stronach traktowano klątwy poważnie, ale jakoś nie bardzo wolno było o nich mówić głośno. Niektórzy wypadali z łask za zbyt energiczne mielenie językiem.

Nina powtarzała swoje sabotaże przez całą jesień, dbając o to, żeby teorie o zemście zza grobu nie wygasły. Załogi obsługujące przeprawę zaczynały wywierać nacisk na przełożonych i w końcu przybyła cała wyprawa interwencyjna. Było ich kilkudziesięciu. Nie było kamienia, którego by nie sprawdzili. Dwa tygodnie przesiewali plażę i wzgórza, a Nina kluczyła pomiędzy nimi, używając kryjówek i skrótów. Wyznaczyli nawet nagrodę za jej głowę. Ostatniego dnia tradycyjnie ukradła im buty. Na pożegnanie.

Złorzeczyli, że wrócą jeszcze przed zimą, z psami tropiącymi, a nawet wojskiem. W to ostatnie musieli sami nie wierzyć, ponieważ cały ich zarobek był bezpieczny tylko wtedy, kiedy nie zwracali na siebie uwagi Północy. Przeprawy nie były legalne. Na oficjalną interwencję nie mogli sobie pozwolić.

Mimo gróźb już nigdy więcej ich nie zobaczyła. Tuż przed zimą w ich miejsce pojawiły się hordy. Do tych się nie zbliżała. Rzadko zatrzymywali się nad jeziorem, ale prawie zawsze wlekli ze sobą jeńców. Byli głośni. Mówili w obcym języku i nie sprawiali dobrego wrażenia. Nina wolała nie wchodzić im w drogę.

Niewiele potrzebowała do szczęścia. Większość życia i tak zachowywała się jak dzikie, strachliwe zwierzątko. Z domu nad jeziorem zrobiła swoją bazę wypadową, a ruiny na wzgórzach poznała tak dobrze, że o każdej porze dnia i nocy potrafiła przemknąć z punktu A do punktu B z zamkniętymi oczami.

Była bardzo ostrożna, tak jak ją wyuczył ojciec. Mimo to wdawała się w interesy z regularnymi kupcami ze szlaków lądowych, którzy od przewoźników z jeziora różnili się jedynie tym, że ich spółki miały aprobatę Tergu. Powoli zaczynała przekonywać się co do słuszności lekkiego okaleczania ludzi. Przynajmniej niektórych. Nie, żeby się odważyła. Zawsze kiedy łapała za nóż z intencją, żeby przelać trochę krwi, coś dosłownie blokowało jej ruchy.

Po kilku tygodniach wiedziała już jednak, którym grupom można było zaufać. Wciskała im ukradzione buty, bo miała ich całą kupę. Trzymała je w ukrytej piwnicy w ruinach. Jeden z podróżnych kupców nazwał ją żartobliwie „szewcem". Podczas ostatniego targu, jaki dobiła, tuż przed zimą, jakiś podstarzały karawaniarz wskazał śmierdzące buty, które zwinęła samemu kapitanowi przewoźników i powiedział:

– Za te zapłacę podwójnie. Stary dureń dostanie zawału, jak mu je pokażę.

Kupcy ze szlaku lądowego doskonale wiedzieli, co kupują. Nie lubili swojej wodnej konkurencji.

Aż do późnej jesieni Nina żywiła się tym, co oferowała okolica. Zdziczałe sady pełne były wyrośniętych drzew i krzewów, z których zrywała naręcza karłowatych owoców. Zapasy pochodzące z łupów i wymiany z kupcami starała się oszczędzać na zimę, ale zdarzało jej się podjadać.

Przełom roku postanowiła spędzić w opuszczonym domu. Był zaskakująco kompletny w porównaniu do innych ruin, które zaścielały zbocze góry. Nina wybrała sobie pokój na parterze. Był trochę zagracony, ale ściany nie miały tutaj żadnych szczelin, a sufit wyglądał dość stabilnie. Zapasy, które gromadziła jak dotąd w pozostałościach różnych piwnic, przytargała do domu i wyniosła na strych.

Pierwszego dnia zimy stała pod drzewem i obserwowała, jak lodowaty front spływa z gór i z trzaskiem zamraża jezioro. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dźwięku. Nie przepadała za zimnem, ale już dawno przekonała się, że nie robiło jej takiej krzywdy, jak innym. Co nie znaczy, że była skłonna stać w padającym śniegu dłużej niż to było konieczne.

Następnego wieczoru napadało go aż po kolana. Nina wdrapała się na strych i zagrzebana pod warstwami koców wyjadała srebrną łyżeczką dżem ze słoika. Łyżeczka miała monogram kompani przewoźniczej.

Na zakurzonej podłodze rozłożyła postrzępioną powieść awanturniczą (tom pierwszy z trzech), którą nabyła jesienią za całkiem przyzwoite trapery z metalowymi czubkami. Potrafiła mówić w języku kupców, choć z trudem, bo ich południowy miał nierzadko przeróżne akcenty. Z czytaniem szło jej trochę gorzej – nie przywykła. Szybko ją męczyło. Miała jednak czas poćwiczyć.

Tygodnie skradania się, łupienia i planowania w końcu się opłaciły. Ostatni podróżni minęli jezioro i jeśli cenili swoje kończyny, to byli już dawno na Południu albo schronili się w pierwszej napotkanej wiosce. Nina miała przed sobą całą zimę świętego spokoju. Była królową w swoim małym domku odciętym od świata. Po raz pierwszy od dawna była naprawdę zadowolona. Zadowolenie to trwało jednak zaledwie dwa rozdziały książki, którą czytała.

Coś zaskrzypiało i na parterze odskoczyły zatrzaski. Drzwi do domu jęknęły w zawiasach. Nina poczuła na nosie przeciąg. Łyżeczka zamarła jej w połowie drogi do ust, kawałek śliwki spadł na kartę powieści. Zawiasy znowu jęknęły i drzwi zamknęły się. W sekundę cała się spięła. O tej porze roku i przy takiej pogodzie nikt nie miał prawa przebywać na zewnątrz. Nikt żywy.

Czuwała przez minutę w stanie najwyższego napięcia, ale na dole było cicho. Nie wydając najmniejszego dźwięku, odłożyła łyżeczkę. Odgarnęła koce i przeczołgała się na drugi koniec strychu, gdzie pomiędzy rozeschniętymi deskami znajdowała się wąska szpara. Zbliżyła oko. W korytarzu leżał jakiś kształt.

Człowiek. Mężczyzna. Blady jak ściana i ociekający wodą. Przez chwilę myślała, że umarł, ale myliła się. Futrzany płaszcz podnosił się minimalnie i opadał w rytm płytkich oddechów. „Jeśli jeszcze nie jest martwy, to zaraz będzie" – pomyślała, ale nie ruszyła się z miejsca. Obserwowała.

Nawet nie drgnęła, kiedy nagle poruszył ręką. Zaciskał w zbielałych palcach jakiś kamyk. Krótkimi, ślepymi ruchami zaczął kreślić coś na podłodze. Na jej podłodze. Mamrotał pod nosem niezrozumiałe słowa. Nina rozpoznała jedynie północny akcent, ale nie była pewna. Nie wiedziała, czy nieznajomy mówił z sensem, czy jedynie bełkotał w gorączce.

Musiał jednak wiedzieć, co robi, bo po chwili znak zaczął świecić. Nina rozpoznała zapisane słowo. Ojciec nigdy nie nauczył jej pisać w ojczystym języku, więc znała tylko kilka znaków. Ten konkretny kształt, choć bardzo koślawo wyrysowany, oznaczał „zdrowy".

Ręka mężczyzny opadła. Zamknął oczy. Spał tak dwa dni, podczas których Nina błagała starych bogów, żeby znak nie zadziałał. Pierwszego dnia odważyła się zleźć ze strychu – nie miała pojęcia, czy przybysz był sam. Skradała się, pokój po pokoju, od okna do okna, żeby sprawdzić okolicę, ale nie wypatrzyła nigdzie żywej duszy. Dostrzegła jednak bagaż.

Duży plecak, nijakiego koloru. Mężczyzna zostawił go po drugiej stronie drzwi. „Pewnie zabrakło mu sił" – myślała, przylepiając nos do szyby. Przekradła się tylnym wyjściem, żeby obejrzeć sobie ten osobliwy pakunek. Śmierdział suszonym zielskiem, jak apteka. Nina zastanawiała się, czy nie zabrać go ze sobą do domu. Nie chciała ryzykować dopóki istniała groźba, że nieznajomy się obudzi. A istniała, bo Nina nie mogła się przemóc, żeby go dobić. Zła na siebie, wróciła na swój strych z pustymi rękami.

Wbrew jej życzeniom, trzeciego dnia znak wyryty na podłodze zgasł, a mężczyzna otworzył oczy. Kończyła dziewiąty rozdział książki, kiedy dźwignął się z trudem i usiadł pod ścianą. Trochę koloru wróciło mu na twarz. Była tak rozczarowana jego przebudzeniem, że prawie wymruczała pod nosem przekleństwo.

Kiedy była mniej więcej w dwunastym rozdziale, podniósł się z podłogi i chwiejnym krokiem wszedł do jej pokoju. Oczywiście, nie było jej w środku. Już pierwszej nocy usunęła wszelkie ślady swojej obecności w domu i wyniosła resztę swoich rzeczy na strych. Nie miała ochoty na kolejną niewolę, ale nie mogła przekonać się do użycia noża. Pozostawało jej na razie robić to, co potrafiła najlepiej – udawać, że wcale jej nie ma. Zaletą było to, że miała już praktykę.

Z początku miała nadzieję, że obcy prędzej czy później wyruszy w dalszą drogę, ale sama przed sobą musiała przyznać, że było to bardzo naiwne życzenie. Nawet w pełni sprawny i dobrze zaopatrzony człowiek nie przedarłby się przez zimę, która panowała na zewnątrz. Nieznajomy wcale nie był okazem zdrowia – oczy miał podkrążone, utykał mocno na jedną nogę, a szyję przecinała mu paskudna szrama, którą Nina wypatrzyła dopiero, kiedy zdjął ciężki płaszcz. Wyglądał jakby ktoś próbował go powiesić. Albo utopić. Albo jedno i drugie.

Gdy odzyskał trochę sił, wniósł do środka swój bagaż i zaczął go rozpakowywać – to ostatecznie Ninę dobiło. Szpary w podłodze nie dawały jej zbyt wielkiego pola widzenia, ale słyszała brzęk szkła, szuranie przestawianych mebli i jakieś krótkie północne słowa. Okazało się, że to, co w pierwszej chwili wzięła za kamyk, było okrągłą, szarawą kredą. Nieznajomy używał jej do rysowania run.

Był runistą. Jak jej ojciec. Porównanie wydało jej się jednak zabawne, bo zdolności mężczyzny były dalekie od przyzwoitego poziomu. Jej ojciec nigdy nie bawił się w malowanki kredą. I znał o wiele więcej znaków niż „zdrowy", „ogień" czy „woda".

To, że ojciec nigdy nie nauczył jej pisać, wzbudzało w niej mieszane uczucia. Jak wszystkie wspomnienia z nim związane. Ilekroć o nim myślała, nie mogła złożyć sprzecznych wrażeń w spójną całość. Jedno wiedziała na pewno – ojciec akurat potrafił zabijać. Twierdził, że niektóre przeszkody trzeba było likwidować od razu. Inaczej narastały z czasem.

Myślała o tym intensywnie, kiedy w środku nocy zlazła ze strychu i stanęła z niezawodnym nożem do mięsa nad śpiącym nieznajomym. Przez dłuższy czas wpatrywała się w szramę, którą miał na szyi. Zastanawiała się, czym sobie na nią zasłużył. Być może wszystkim. Być może niczym. Postanowiła nie być jak ojciec. Dała szansę dyplomacji.

Wzięła głęboki oddech i szturchnęła śpiącego wolną ręką.

Natychmiast otworzył oczy, ale nie poruszył się. Wzrok miał zbyt przytomny jak na dopiero co wybudzonego człowieka. Podejrzewała, że od dłuższej chwili wcale nie spał. Być może czekał na jej ruch.

– To moje ruiny – wycedziła – znajdź sobie własne.

Milczał przez chwilę.

– Południowy? – zapytał w końcu, ignorując jej słowa.

Zmarszczyła brwi. Zastanawiała się, czy udawał idiotę, czy próbował obrazić jej akcent. Przypomniała sobie jednak, jak bredził w gorączce i że używał, przynajmniej jak dotąd, tylko północnych słów. Mógł pochodzić z terenów, które Tergeńczycy nazywali Prawdziwą Północą albo Głęboką Północą. Jeśli wierzyć ich opowieściom, to na tamtym zadupiu prawie nikt nie mówił w powszechnie przyjętym południowym. Westchnęła. To byłoby naprawdę niefortunne.

– Południowy – potwierdziła – I tylko południowy.

Przypomniała sobie jednak, że nie było to do końca prawdą. Miała jeszcze ojczysty, a nieznajomy był w końcu runistą. Spróbowała, ale pokręcił głową. Nie rozumiał. Widocznie znał tylko wybrane znaki. Zdziwiłaby się, gdyby było inaczej.

Wymruczał pod nosem coś po swojemu i zerknął na nóż do mięsa.

– Obrona – stwierdziła – przeciwko groźnym ludziom. W ogóle ludziom.

Wskazała na niego palcem.

– Groźny człowiek.

Pokręcił głową. Coś tam musiał jednak rozumieć. Odsunął koc i wskazał na szramę na szyi.

– Groźny człowiek – wyjaśnił. Potem pokazał na okno i powtórzył.

To była przydatna informacja. Ktokolwiek próbował się do niego dobrać, najwyraźniej niedawno gdzieś tam grasował. Ninie przebiegł po plecach dreszcz. Nie ufała nieznajomemu, ale odsunęła się na tyle, żeby mógł się podnieść i usiąść na łóżku. Przetarł oczy i chwilę mierzył ją wzrokiem.

– Południowy? – zapytał jeszcze raz, zupełnie zrezygnowany. Chyba nie mógł uwierzyć we własnego pecha.

Pokiwała głową.

– A ty północny – wymruczała, siadając na drugim krańcu łóżka. Nóż miała cały czas w pogotowiu.

– Tak – rzucił. Bardzo powoli sięgnął do torby. Próbował jej coś wyjaśnić, ale nie miała pojęcia, o co chodziło.

Śledziła każdy jego ruch, starając się oszacować, czy w razie czego ucieczka była jeszcze możliwa i czy w ogóle miała sens. Śnieg i potencjalne zagrożenie ze strony niezidentyfikowanej siły obcej zmuszały ją do cierpliwości. W tej sytuacji jeden względnie pokojowo nastawiony człowiek był lepszym towarzyszem niż nieznane czyhające za ciemnym oknem. Trzeba było czekać i obserwować. W tym Nina była najlepsza.

Nieznajomy otworzył torbę i ku niewysłowionej uldze Niny wyjął ze środka małą grubą książeczkę w sfatygowanej oprawie. Słownik.

Wskazał Ninie kawałek świecy, który stał na stole. Prawdopodobnie sięgnąłby po niego sam, ale zachowywał respekt dla ostrza, które Nina dzielnie trzymała w pogotowiu. Rzuciła mu ogarek i wróciła na swoje miejsce po drugiej stronie łóżka. Pstryknął palcami. Pojawił się w nich maleńki płomień. „Czyli nie tylko runista" – pomyślała Nina. To także była cenna informacja.

Zapalił resztkę świecy i przez kilka minut kartkował tomik, starając się nie zabrudzić kartek woskiem.

W końcu oderwał wzrok od książeczki i powiedział:

– Gdzie masz imię?

Zaskoczył ją tak bardzo, że przez sekundę czy dwie wpatrywała się w niego bezrozumnym spojrzeniem. Koncept wydał jej się zabawny. „Gdzie masz imię" – jakby mogła je gdzieś odłożyć albo zostawić na później. Uświadomiła sobie, że czystym przypadkiem właśnie tak było. Nagle, jakby coś się w niej odblokowało i odpowiedziała całą litanią sylab. Zorientowała się, że podała mu swoje pełne imię, i to nie w południowym brzmieniu, a w ojczystym.

Dla jego uszu musiało to brzmieć jak łamaniec językowy, bo zmarszczył brwi i wrócił do kartkowania książki. Po chwili podetknął ją Ninie pod nos. Wskazał palcem jedno słowo: „krótki".

– Nina – powiedziała. Pokiwał głową. To mógł zrozumieć.

– Nina – powtórzył i wrócił do kartkowania słownika.

– Mówi się „jak masz na imię" – mruknęła. Rzucił jej pytające spojrzenie, więc podniosła odrobinę głos:

– Nie „Gdzie masz imię", tylko „Jak masz na imię". Jak.

Przyjął to do wiadomości.

– No więc? – przekrzywiła głowę – Jak masz na imię?

– Leonard – odpowiedział, nie przestając kartkować książki. Wyjął z kieszeni krótki ołówek i zakreślił coś na kartce. „Dach".

– Góra? – zapytał. Minęła sekunda zanim zrozumiała, że pyta ją o to, czy chowała się na strychu. Potwierdziła. Pokiwał głową. Widocznie tak mu się wydawało.

Wymieniali się słownikiem jeszcze długo, ale niewiele się o sobie dowiedzieli. Słownik, stara książka pełna północnych zawijasów, był dla Niny bezużyteczny. W końcu się poddali i Nina wróciła na swój strych.

Nie zmrużyła oka całą noc, ściskając kurczowo nóż. Jej sąsiad z dołu radził sobie z bezsennością o wiele lepiej. Po prostu spał. Nie wiedziała, czy to dlatego, że już jej ufał, czy zwyczajnie zmordowały go poprzednie przejścia. Może było mu wszystko jedno.

Nie wyniósł się jednak z nastaniem świtu. Ani przez kolejne dni. Ani nawet wtedy, kiedy wydobrzał. Pod koniec stycznia potrafił mówić w południowym łamanymi zdaniami, co strasznie Ninie zaimponowało. Okazało się, że był całkiem miły. Podejrzanie miły.

W lutym nadal padał śnieg, a Leonard zaczął pracować nad jakimiś eksperymentami i w końcu Nina przycisnęła go, żeby opowiedział coś o sobie. Wychował się w jakimś klasztorze na Głębokiej Północy. Zamarzyło mu się studiować w Tergu, ale nie dostał zezwolenia, którego wymagano od użytkowników magii. Potem mieszkał w Twierdzy, razem z resztą zawiedzionych i wygnanych z miast, aż wpadł tam w jakieś tarapaty i musiał uciekać. Nie miał zamiaru wracać. To akurat się Ninie spodobało – jej też Twierdza zbrzydła, więc mieli jakiś punkt zaczepienia.

W marcu z nudów zaczęli porządkować dom. Budynek był w kiepskim stanie, ale do przeżycia. Nina zupełnie pogodziła się z tym, że śnieg zaczął topnieć, a nieznajomy, który stawał się znajomy, tkwił na miejscu tak, jak tkwił. Wybrali się do miasteczka po farbę na drzwi. Nie byli w stanie zdecydować się na żaden kolor, więc Leonard zasłonił jej oczy i kazał wylosować.

W kwietniu mogli rozmawiać już godzinami i Nina uznała, że tergeńskie uczelnie wiele straciły, odrzucając jego podania. Szufladki w mózgu miał poukładane naprawdę solidnie. Może nie był wybitnym runistą, ale na pewno miał potencjał na naukowca. Jego lecznicze specyfiki i w ogóle mikstury, były zaskakująco skuteczne. Nina trochę pomagała. Karawany wróciły na szlak handlowy i z całego tego zielarskiego przedsięwzięcia zaczynał im się robić całkiem dobry interes.

Leonard był jednak niebezpieczny z zupełnie innego powodu niż się Ninie z początku wydawało. Zaczynała go lubić. Mocno i chyba z wzajemnością. W każdym razie za oknami zaczynało robić się ciepło, a on nadal nigdzie się nie wybierał. Doszli do wniosku, że drzwi wcale im się nie podobały, więc znowu je przemalowali.

W maju znaleźli na pchlim targu książkę z Runturn i Nina zaczęła się uczyć północnego. Do niczego nie było jej to potrzebne, bo doskonale dogadywali się w powszechnym. Zależało jej, bo powoli zdawała sobie sprawę z tego, jak potwornie się zadurzyła. Z nauką szło jej jednak fatalnie i oprócz podstawowych fraz podłapała w zasadzie tylko przekleństwa.

W czerwcu Leonard narysował swój pierwszy ochronny krąg. Wypalił trawę wokół domu, z czego nie był zadowolony, więc postanowił ćwiczyć. Druga próba podziałała już o niebo lepiej, ale los roślinności wokół budynku został przesądzony. Była martwa. Usmażył Ninie krzaczek poziomek, który trzymała w doniczce na parapecie. Północne przekleństwa się przydały.

W lipcu i sierpniu wyruszyli w kierunku Południa. Nie daleko, bo ciągle pracowali nad przywróceniem domu do jako takiej przyzwoitości. Nina pokazywała mu swoje ulubione miasteczka na szlaku. Zgodnie uznali tubylców za straszne dziwadła.

Już od dawna nie byli w stanie udawać, że jakiekolwiek okoliczności zmuszały ich do przebywania razem, więc się poddali. Było w tym coś wyzwalającego, bo pewnego październikowego dnia, bez wcześniejszego namysłu, wzięli ślub w Laveterber. Nie do końca oficjalnie, bo oboje nie mieli dokumentów, ale uznali, że zupełnie im to wystarczało. To był rok, który zaczął się dla nich na wariackich papierach i równie dobrze tak mógł się skończyć.

Późną jesienią wrócili do domu. Ścięli się z hordami, które próbowały go zająć. Wyszło na jaw, jak bardzo beznadziejnie szło Ninie kaleczenie ludzi, ale jakoś udało im się odbić swoją własność. Bo dom uważali już od dawna za swój: mieli tu swoje rzeczy, swoje pomalowane drzwi, kawał dobrych wspomnień, a nawet porządny krąg. Trzeci i jak dotąd najsolidniejszy. Nina pierwszy raz w życiu nie miała ochoty uciekać – mogła spać spokojnie.

Ale potem znaleźli lalkę i przyszła Sophia.

I znowu nie dało się zmrużyć oka. Bo Leonarda już nie było.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro