Rozdział VI - Przebłysk

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lato, 1053 r.

[Scaro]

– Szanowny pan się myli, nie jestem lekarzem.

Oberżysta rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, co trochę go ubodło. Przecież zawsze miał takie uporządkowane myśli. Krótkie, bezpieczne, poukładane. Przypomniał sobie, że ludzie nie wiedzieli, co myślał.

– A to tutaj, to co?

Scaro niespiesznie poprawił monokl i spojrzał na obiekt, który wskazywał blady oberżysta.

– To moja torba na narzędzia. Ale nie lekarskie.

Oberżysta nie wydawał się przekonany.

– No to z czego pan właściwie żyjesz?

W Scaro było coś, co sprawiało, że nie do końca dało się przejść obok niego obojętnie. Był wystarczająco stary, jak na kogoś, kto mógł być lekarzem, ale nie dość zmęczony i wymięty, jak na podróżnika. Trzymał się wyjątkowo prosto, siedząc przy niskiej drewnianej ławie. Nie garbił się nawet odrobinę. Ubrania miał za porządne. Pachniało to dobrym wychowaniem. Arystokracją. Czymś niezwykle rzadko spotykanym na tym odludziu.

– Jestem naukowcem. Badam rośliny.

Rosły oberżysta pokiwał powoli głową. Naukowiec od roślin był akceptowalnym wyjaśnieniem. Tylko wariaci włóczyli się po bagnach Północy. Ta profesja, w obecnych okolicznościach, wzbudzała jednak podejrzenia innej natury.

– Ale nie masz tam pan czegoś trującego? – nie odpuszczał.

– Zapewniam pana, że żadna ciemna nauka nie jest przedmiotem mojego zainteresowania. Notuję, szkicuję, klasyfikuję. Mam pismo polecające z tergeńskiego uniwersytetu, referencje. Czy szanowny pan chce rzucić okiem? – Scaro otrzepał czarny melonik i położył go na ławie. Oberżysta pokręcił głową. Autorytet Tergu był tu przekleństwem i świętością. Wierzył mu na słowo.

Scaro rozejrzał się obojętnie po pomieszczeniu, które o tej porze było prawie zupełnie wyludnione. Nie licząc dzieci oberżysty. Bawiły się na podłodze pod oknem.

– Czy jest szansa na śniadanie? – zapytał Scaro.

– Jajecznica. Albo sadzone.

Scaro przygładził krótką, siwą brodę.

– Niech będzie sadzone.

Oberżysta mruknął coś, po czym odszedł, człapiąc ciężko i kręcąc głową.

Scaro sądził, że po tylu miesiącach perspektywa śniadania w nieznanym miejscu przyniesie mu jakąś satysfakcję, ale się pomylił. Gdyby nie dzieci rzucające mu ukradkowe spojrzenia – czułby się prawie swobodnie. Swoboda groziła rozprężeniem myśli, a myśli miał na ogół precyzyjne. Proste. Krótkie. Bezpieczne: oto wnętrze karczmy – cztery ściany, podłoga, sufit. Na ścianach zasuszone liście w ramkach. Sufit jest drewniany, wszystko jest drewniane. Na podłodze dzieci, na ławie torba.

Torba była problematyczna. Nie wzbudzała zaufania. Scaro jednym płynnym ruchem wsunął ją pod stół.

– Patrzcie, kolejny – westchnęła mała dziewczynka, pokazując coś przez okno. Jej dwaj bracia podnieśli się z klęczek i cała trójka przykleiła nosy do szyby. Za oknem rozciągała się główna ulica, którą powoli przemieszczał się niewielki kondukt pogrzebowy. Scaro mijał już podobny pochód przed trzema godzinami. Dzieci nie odrywały wzroku od żałobników.

Scaro został sam ze sobą i poczuł się nieswojo, jakby miał gęsią skórkę. Zerknął na pomarszczoną dłoń pokrytą siatką błękitnych żyłek. Nie miał gęsiej skórki. Dziwił się sam sobie. Minęło kilka tygodni odkąd opuścił dwór i jakoś nie mógł wpaść w rytm podróży.

Podniósł się z ławy i podszedł do okna. Dzieci oderwały się od szyby i rzuciły mu zaciekawione spojrzenia.

– Czy to był jakiś wypadek? – zagadnął.

Dzieci obserwowały go w milczeniu.

– Pan nie jest lekarzem? – zapytała w końcu dziewczynka. Starszy z braci szturchnął ją łokciem.

– Głupia, przecież powiedział, że nie jest!

– Wcale nie jestem głupia! – oburzyła się – Ten ostatni też mówił, że nic złego się nie stanie, a jakoś...Ała! – urwała, kiedy brat znowu ją szturchnął.

Scaro obserwował tę scenę z umiarkowanym zainteresowaniem, ale żadne z dzieci już się nie odezwało. Jeszcze chwilę oglądały się za konduktem, który zniknął na rozdrożu, po czym wróciły do swojej zabawy na podłodze. Scaro przeczuwał jednak, że miały mu coś jeszcze do powiedzenia. A przynajmniej wygadana dziewczynka.

Nie spiesząc się, odszedł i usiadł na swoim miejscu przy drewnianej ławie. Lubił powtarzać, że niezależnie od okoliczności, zawsze przychodził czas na jakiś skutek. Konsekwencje.

Pod stołem spał bury kot. Scaro zastanawiał się, czy był tam od początku, czy też rozsiadł się, korzystając z jego nieobecności. Miał ochotę go obudzić. Nie przeszkadzały mu żywe zwierzęta. Stanowiły miłą odmianę.

Oberżysta pojawił się w drzwiach z talerzem pełnym jedzenia. Gościnność była gościnnością nawet jeśli nie przepadało się za klientem. Zdawało się, że jajka stanowiły tylko niewielki dodatek do całej reszty śniadania. Scaro z trudem zlokalizował je gdzieś na samym dnie, upchnięte pod kawałkami kiełbasy, plastrami szynki, dwoma ogromnymi pajdami chleba i czymś co wyglądało, jak wędzony boczek. Wioski nigdy nie przestały go zaskakiwać, ale nie miał zamiaru narzekać. Był głodny. Bardziej niż myślał.

Opróżnił połowę talerza, kiedy miejsce po drugiej stronie stołu zajęła mała dziewczynka. Nachyliła się konspiracyjnie i powiedziała:

– Poszli sobie nad strumień, więc teraz może pan pytać.

Scaro przełknął kęs boczku. Nie zauważył wyjścia chłopców – posiłki zawsze zajmowały całą jego uwagę. Wiedział, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale nie spodziewał się, że aż tak. Pod stołem kot przeciągnął się i zaczął sobie wylizywać łapę. Scaro ucieszył się, że był żywy.

– Kogo chowali ci dobrzy ludzie?

Dziewczynka zarzuciła warkocz na plecy.

– Starą Bertę. Mleczarkę.

– A rano?

– Rano to nie wiem. Pomagałam w kuchni.

Kot wskoczył na stół i przysiadł, obserwując talerz. Scaro pogłaskał go, ponieważ tak należało. Kot zjeżył się i uciekł.

– Nie lubi pana – stwierdziła dziewczynka – to dobrze, znaczy, że pan jest dobrym człowiekiem – wyjaśniła. Scaro obejrzał się za kotem. Nie nazwałby siebie samego dobrym człowiekiem, ale spodobało mu się, że ktoś inny to zrobił. Kot siedział obrażony pod drzwiami i wylizywał ogon. Scaro niespodziewanie dla siebie samego rzucił mu kawałek szynki. Po fakcie stwierdził, że było to logiczne, koty jedzą mięso – pomyślał.

– Czy ta Berta faktycznie była taka stara? – zapytał.

Dziewczynka zastanawiała się, skubiąc małą drzazgę, która odrywała się powoli od stołu.

– Tak ze trzydzieści...

Scaro pokiwał głową.

– To faktycznie dużo. Nic dziwnego, że umarła. W tak poważnym wieku.

– Ale to nie ze starości – rzuciła szybko dziewczynka – Bo ona nie wierzyła w klątwy.

– I co się z nią stało?

Dziewczynka zmarszczyła czoło:

– No przecież mówię, że umarła.

– No tak, technicznie rzecz biorąc.

Scaro postanowił zabrać się do sprawy od innej strony.

– A ty wierzysz w klątwy?

– Oczywiście, że tak. Nauczyciel nie wierzył i nie żyje. Tak samo praczka z dworu.

– I tylko dlatego? Nie pijecie tu wody z jakiejś podejrzanej studni?

– Pan mi nie wierzy – obruszyła się, odrywając w końcu drzazgę od stołu.

Scaro ugryzł kromkę chleba i przeżuwał chwilę w milczeniu. Widok drzazgi wprawił go w szczególny nastrój. Nie wiedzieć czemu, odwrócił się do okna, spodziewając się, że zobaczy pomarańczowe promienie słońca. Odkąd opuścił dwór Sophii i wyruszył na poszukiwania winnych, pomarańczowe światło nie przestawało go prześladować.

Tego dnia światło było jednak zimne. Słońce przypominało anemiczny krążek próbujący przebić się przez szarą warstwę chmur. Odgonił złudną wizję.

– Nie tyle nie wierzę, co... – podjął, skupiając się znowu na małej rozmówczyni – co staram się dojść do przyczyny tej całej klątwy. Macie tu lekarza?

Dziewczynka westchnęła.

– Mamy. Ale pan nie jest w końcu lekarzem, tak?

– Nie jestem. I co on o tym wszystkim sądzi, ten wasz lekarz?

– Że to coś na e... jak akademia, tylko inaczej – Machnęła lekceważąco ręką, ale próbowała sobie przypomnieć. Scaro czekał cierpliwie.

– Epidemia? – podpowiedział w końcu.

Odpowiedziało mu ochocze kiwnięcie głową.

– Mama mówiła, że to znaczy, że dużo ludzi choruje. Ale ja wiem swoje. Chorują tylko ci bez guzików.

Scaro znieruchomiał. Ręka mu zadrżała i kawałek jajka zsunął się z widelca, lądując na talerzu z cichym plaśnięciem. Spojrzał na jedzenie, nie rozumiejąc swojej reakcji.

– Co się panu stało w rękę? – zapytała.

– Starość – odpowiedział bez namysłu – Albo klątwa. Kto wie.

– No to może się panu przyda.

Dziewczynka wyjęła z kieszeni mały brązowy guzik i pokazała mu go na otwartej dłoni. Scaro odłożył widelec. Jeden guzik jeszcze o niczym nie świadczył.

– Ten drugi podróżny, ten, o którym mówiliście przy oknie – zaczął, ostrożnie dobierając słowa – czy to był może mały chłopiec? Taki jak twój starszy brat?

– Trochę mniejszy! Skąd pan wie? Spotkał go pan?

Scaro odsunął talerz i sięgnął pod stół. Otworzył torbę i wyjął kilka monet, które ułożył na stole w równym rzędzie. Dziewczynka wyprostowała się, rzucając chciwe spojrzenia srebrnym narzędziom i małym skórzanym futerałom, które kryły się wewnątrz torby. Monety jej nie interesowały, widywała je codziennie.

– Dawno go widziałaś?

– Przedwczoraj. Siedział tu z dorosłymi. Nam nie pozwalają tak do późna – mruknęła, garbiąc się znowu. Oba łokcie położyła na stole i oparła twarz na zaciśniętych pięściach.

Scaro przygładził melonik i zamknął torbę. Złapał znowu za widelec i zabrał się za to, co zostało jeszcze na talerzu. Zawsze był czas na jedzenie. Uwielbiał jeść.

Dziewczynka wskazała na złote monety, które błyskały dziwnie w chłodnym świetle:

– To dla nas?

– Tak.

– Mogę?

Scaro kiwnął głową. Dziewczynka zgarnęła monety i zaczęła liczyć, marszcząc czoło.

– Jak się nazywasz? – zapytał.

– Nellie. Po siostrze. – Układała monety według nominałów.

Scaro przeżuwał systematycznie kolejne kęsy chleba. Coś kłębiło mu się na granicy myśli, jak zapomniane słowo na czubku języka.

– Nellie... Od Eleonory?

– Nie, od Cornelli. Przynieść resztę? – zapytała.

Scaro przełknął ostatni kęs.

– Nie trzeba.

Wstał od stołu i skinął jej na pożegnanie głową.

– Nie zgub tego guzika. Będzie ci potrzebny do końca życia jeśli nie znajdziecie źródła tej waszej klątwy. Reszta w rękach bogów, jak to się mówi.

„Tylko mam nadzieję, że nie naszych" – dodał w myślach i wyszedł.

Nie znalazł się jednak na ubitej ulicy, którą przechodził niedawno kondukt pogrzebowy. Coś się przestawiło, zamajaczyło. Zatoczył się i grunt zakołysał mu się pod nogami, jakby ziemia postanowiła zafalować. Usłyszał stuk. To jego własne buty zastukały o drewno.

Drewno. Prom. Znajdował się na promie. A może na parowcu? Znowu się zaczynało.

Ludzie spacerowali po pokładzie. Pomarańczowe promienie zakłuły go w oczy nienawykłe do tak ciepłego światła. Tym razem nie dało się go powstrzymać. W końcu go dogoniło.

Powietrze było rześkie. Zawrzało od wieczornych rozmów. Szczęknęła filiżanka. Ktoś pił herbatę. Ktoś inny nawoływał dziecko, które zaczęło wspinać się na metalową barierkę. Scaro obejrzał się.

Jego własna postać rzucała długi cień na jeden z kilku stolików ustawionych na pokładzie. Przy stoliku siedział znajomy mężczyzna. Miał zamknięte oczy, uśmiechniętą twarz zwrócił w kierunku słońca. Scaro pomyślał, że wygrzewa się jak kot.

Przez chwilę szukał w głowie odpowiedniego imienia: Tom? Jacob? James? James.

James jedną ręką podpierał poznaczony bliznami podbródek, drugą obejmował czarne, chropowate jajo, które leżało na stole.

– Wyglądasz jakbyś wcale nie spał – Scaro usłyszał głos i uświadomił sobie, że to on sam wypowiedział słowa. Nie miał nad nimi kontroli. Same wskakiwały we właściwe pauzy, precyzyjne jak kwestie dialogowe w wirydaskich komediach.

James uchylił jedno oko, nie przestając się uśmiechać. Uśmiech miał szczególny – przypominał odrobinę złośliwy grymas.

– Bo nie spałem. Nawet nie próbowałem.

Scaro wierzył. Podkrążone oczy i zmierzwione włosy mówiły same za siebie. James spoglądał sennie na daleki horyzont. Scaro pomyślał, że po tylu latach tułaczki chwila szczęścia należała mu się jak psu buda, ale nie powiedział tego. Czuł, że mimo całej tej pogody ducha, James potrzebował przestrzeni. Jego szczęście zawsze było trochę kruche.

Przechodzący ludzie zerkali przelotnie na jajo, niektórzy wymieniali się uwagami, ale nikt nie śmiał ich zaczepiać. W tych stronach takie artefakty w prywatnych rękach należały do rzadkości, kuriozum. Scaro pokręcił głową i zbliżył się do stolika.

– Ludzie się gapią – powiedział tylko po to, żeby coś powiedzieć.

– Nie szkodzi. Zupełnie nie szkodzi – brzmiała odpowiedź. Dziwnie było widzieć go zadowolonym. Prawie beztroskim.

– Trzeba było powiedzieć. Popilnowałbym...

– Nie pozwoliłbym ci – zaśmiał się.

– No wiesz... – mruknął Scaro.

Założył ręce za plecami i przestąpił kilka razy z nogi na nogę, żeby lepiej złapać balans. Nie bardzo wiedział, co właściwie się działo, ale czuł potrzebę, żeby robić rzeczy tak, a nie inaczej. Uświadomił sobie, że wszystko podąża za jakimś wzorem, jak ten statek: od punktu A do punktu B. Przyczyna i skutek. Konsekwencje.

– A powiedzieli ci chociaż, co to za zwierzę?

James przyciągnął jajo jeszcze bliżej i oparł na nim głowę:

– Nie. Nie wydaje mi się, żeby była zwierzęciem.

Scaro zmarszczył się lekko.

– „Była"? – zapytał z nutką zaskoczenia w głosie. Nagle uświadomił sobie, że to się już kiedyś zdarzyło. Znowu wspominał. Cała scena rozrysowała mu się przed oczami. Wszystko było jasne i przejrzyste. Wystarczyło dotrzeć do jej końca, żeby się uwolnić. Robił to już tyle razy.

James przeczesał w roztargnieniu zmierzwione włosy. Płaszcz, który zarzucił sobie na ramiona zsuwał się odrobinę z lewej strony. Dobry humor go nie opuszczał, ale trochę się zmieszał. Scaro nie mógł się na niego napatrzeć. Odkąd opuścił dom Sophii, ten dzień powracał i powracał, nie dając mu spokoju.

– To zabrzmi śmiesznie, ale wydaje mi się, że wiem, jak ma na imię.

– Jak? – zapytał Scaro, choć znał już odpowiedź. Usłużny umysł podpowiedział: Sophia. Nazywała się Sophia.

Ziemia znieruchomiała, pokład się rozpłynął. Scaro stanął na pewnym gruncie. Za nim znajdowała się karczma. Przed nim ubity gościniec. Nad nim szare niebo, a dookoła wieś. Ogarnęło go poczucie misji, misji, którą Sophia mu zleciła. Trzeba było znaleźć Szkiele, a potem mordercę Jamesa.

„Nie" – poprawił się natychmiast – „Trzeba znaleźć Szkiele i zdemaskować bogów, a morderca znajdzie się sam". Coś podpowiadało mu, że nie tylko Rovenin maczał w tym palce, ale nie lubił snuć pustych przypuszczeń. Potrzebował dowodów zanim obciąży kogokolwiek przed Sophią. Przede wszystkim musiał znaleźć zaginionego boga. To było kluczowe.

Zepchnął resztki natrętnych wspomnień gdzieś na nieświadomy plan. Wzdrygnął się lekko, uporządkował myśli i ruszył energicznie przed siebie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro