Rozdział X - Szew

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jesień, 1053 r.

[Scaro]

Chodził od ściany do ściany, co jakiś czas unosząc dłoń do światła, które wpadało przez zakratowane okno. Zbliżał się wschód słońca. Scaro ledwo widział zarys własnej ręki, ale za każdym razem miał nadzieję, że szew zniknie. Czuł go pod palcami, kiedy dotykał wierzchu dłoni. Szew był problematyczny, bo mężczyzna nie potrafił go wyjaśnić.

Ogromny lis siedział pod drzwiami i śledził każdy jego ruch. To właśnie zwierzę, a nie ściany czy kraty, było dowodem na to, że Scaro dostał tutaj status więźnia. Lis, ciężka bestia, skuteczniejsza niż nieruchome bariery, miał zęby zdolne pozbawić życia nawet boga.

Właściwie lisy były dwa, ale tylko jeden został oddelegowany do pilnowania. W nocy wlazł Scaro na nogi i przy najmniejszym ruchu kładł uszy i warczał, żeby upewnić się, że więzień nigdzie się nie wybiera.

Scaro i tak nie był pewien, czy w ogóle chciał odejść.

Margo, ponura kobieta o pociągłej twarzy, próbowała usunąć dręczący go szew rozmaitymi sposobami. Najpierw podważała go koralowym nożem, potem kolejnym, który kazała sobie przynieść z kuchni, a na koniec zebrała mieszkańców zamku i pod groźbą eksmisji wyegzekwowała od nich, wszystko, co tylko nadawało się do cięcia. Poznosili taką ilość ostrzy spod ciemnej gwiazdy, że Scaro nie dziwił już szemrany status Twierdzy. Nic jednak nie działało. Ledwo widoczny szew sprawiał wrażenie, jakby stopił się z jego ciałem.

– Przysięgam, amputuję ci tę rękę – mruczała Margo. Próbowała złapać szew haczykiem wędkarskim.

– Wolałbym nie. Pewnie dałoby się ją znowu doczepić, ale nowej sobie raczej nie wyhoduję. Gdybyś przyniosła mi moje narzędzia... Są w obozie... – zaczął Scaro.

– To nie jest Noc Życzeń – odpowiedziała ze śmiertelną powagą. I na tym dyskusja się zakończyła. 

Scaro nie widział jej przez cały kolejny dzień. Zastanawiał się, czy się poddała czy szukała nowych sposobów. Była zdeterminowana, ale nie wiedział, dlaczego. Znał ją tylko z przelotnych opowieści. Jakoś nie było mu po drodze z północnymi bogami i nie bardzo wierzył w ich zwierzchnictwo. Perspektywa jakiejkolwiek władzy w grupie, która liczyła kilkanaście osób i była rozproszona na całym kontynencie, jakoś go nie przekonywała.

Zbierał jednak informacje. Margo rządziła się w zamku Rovenina jak u siebie, a jego lisy jej słuchały. Była wyszczekana i niebezpieczna. Mogła Sophię zranić.

Scaro po raz setny podszedł do zakratowanego okna i w mdłym świetle obejrzał rękę. Paskudny szew był na swoim miejscu. Wyglądał jednocześnie znajomo i obco. Znajomo, bo Scaro rozpoznawał w nim swój własny, autorski sposób przeplatania nici. Nie używał go jednak do łatania ran – to był wzór, którym dawno temu, jeszcze w ludzkim życiu, obszywał sobie chusteczki do nosa.

Z drugiej strony wzór wyglądał obco – Scaro nigdy nie widział tak parszywego wykonania. Przypomniał sobie noce zarwane przy stanowisku na tyłach pracowni krawieckiej. Taki szew wymagał porządnego materiału, skupienia i precyzji. To, co miał na ręce wyglądało jak robota rzeźnika. Nie rozpoznawał też nici. Była gładka w dotyku i cienka, jak żyłka.

Scaro zacisnął usta. Bał się, że sam był tym rzeźnikiem. Natrętne wizje nie powróciły od momentu, w którym obudził się w wieży, ale czuł, że kotłowały mu się pod czaszką. Zastanawiał się, czy to właśnie tak Rovenin – i kilku bogów przed nim – stracił kontakt z rzeczywistością. Scaro prawie zaczynał czuć w stosunku do niego coś na kształt litości. Otrząsnął się jednak. 

Sophia Rovenina nie lubiła, a musiała mieć dobry powód. Choroba bogów, choć przykra, nie zmazywała win. Co najwyżej o nich świadczyła. „Ciekawe, co takiego ja zrobiłem – pomyślał Scaro -  co zrobiłem, że te wizje nie przestają mnie męczyć". 

Odpowiedź przyszła niemalże natychmiast – „No tak, nie ukarałem mordercy Jamesa". Przez chwilę miał wrażenie, że wieża się kołysze. Statek z jego majaków nigdy nie odpływał daleko. Czaił się pod podszewką rzeczywistości. Scaro podejrzewał, że w miarę postępu choroby będzie tylko gorzej.

Z zamyślenia wyrwał go szczęk zamka. Lis usunął się spod drzwi, które otwarły się na oścież. Do środka weszła Margo, a za nią wsunęło się drugie zwierzę. Zatrzasnęła drzwi niedbałym kopnięciem.

– Wierzysz jeszcze w jedzenie, czy żyjesz już samą zemstą? – zapytała, kładąc na stole blaszaną miskę z zupą. – Jak obiecasz, że zachowasz nienaganne maniery, to dam ci nawet łyżkę.

Margo usiadła na parapecie zakratowanego okna i sięgnęła do kieszeni. Z tego, co się orientował, nigdy nie nosiła spódnicy. Na konserwatywnej Północy to było nietypowe. Tutejsze kobiety raczej nie pokazywały kostek, chyba że wykonywały naprawdę brudną robotę. Nawet magiczne mieszkanki Twierdzy, które za Tergiem nie przepadały, często upinały włosy w tradycyjne warkocze. Nie nosiły tylko rękawiczek. Nie ta klasa społeczna. 

Margo nijak się do tych tradycyjnych kobiet miała. Jej bardzo luźne spodnie z szerokimi nogawkami pod odpowiednim kątem mogły spódnicę przypominać, ale raczej nie czuła oporów przed pokazywaniem własnej skóry. Chyba że chodziło o twarz, którą kryła trochę za czarnymi włosami. Ani razu ich nie spięła. Nawet nie zakładała ich za uszy.

– Bogowie nie muszą jeść – stwierdził zaskoczony.

– A słońce wstaje i świeci na niebie – odpowiedziała, jakby Scaro powiedział jej coś oczywistego. – Michael mówił, że lubisz jedzenie – wyjaśniła, po czym wyjęła z przepastnej kieszeni drewnianą łyżkę. – Łap! – rzuciła.

Schwycił łyżkę w powietrzu. Margo znowu sięgnęła do kieszeni. Tym razem wyjęła z niej kawałek marchewki.

– Śmiało – stwierdziła, wskazując marchewką blaszaną miskę. – Bardziej się już nie zatrujesz.

Scaro usiadł na ławie, podniósł miskę i zamieszał jej zawartość łyżką. Zupa wyglądała obiecująco. Pachniała jeszcze lepiej.

– Potowarzyszę ci trochę. – Margo odgryzła kawałek marchewki i zaczęła chrupać bez przekonania. – Nie wiem, co w tym widzisz, ale pamiętam, że warzywa były najmniej obrzydliwe. Być może zaraz zmienię zdanie.

Spróbował zupy. Nie była zła. Nabrał kolejną łyżkę.

– W kuchni mówili, że to cebulowa – dodała Margo – jeśli to ma jakieś znaczenie.

– Dobra, nie za słona – mruknął Scaro.

Na twarzy Margo pojawił się grymas:

– Ha. Jak na taki kawał sukinsyna potrafisz być zabawny.

Zignorował ją. Miała rację – uwielbiał jedzenie.

– Nie jestem potworem – odezwała się pomiędzy jednym chrupnięciem a drugim. – Mówiłam, żeby nie doprawiali.

– Domyśliłem się – stwierdził – ale niepotrzebnie się fatygowałaś. Mam wysoką tolerancję na sól. Mogłabyś mnie zmusić do jedzenia garściami, a i tak nic by mi nie było.

Milczała dłuższą chwilę i patrzyła, jak pochłaniał kolejne łyżki zupy. Chyba niedowierzała temu, co powiedział. Nie dziwił się. Większość bogów w kontakcie z solą doznawała dotkliwych poparzeń. Ale nie wszyscy. Scaro potrzebował trochę większej dawki, żeby zacząć odczuwać konsekwencje gryzącej soli. Wolał się jednak nie przyznawać przed Margo, że deklarowana tolerancja nie do końca odpowiadała tej rzeczywistej. Kobieta mogłaby to jakoś wykorzystać przeciwko niemu. 

Na szczęście uwierzyła.

– Szczęśliwiec bez alergii, co? – Założyła nogę na nogę. – Kurwa. Niektórzy to mają w życiu łatwo. Nic dziwnego, że lubisz jeść.

Wzruszył ramionami.

– „Alergia" to bardzo ciekawe określenie.

– Ale trafne. Zeżresz coś czego nie powinieneś, robisz się czerwony i wypala ci przełyk. 

Pokiwał głową, choć miał ochotę powiedzieć, że zwykli alergicy nie rozpadali się od krytycznej dawki w proch. Dokończył w milczeniu resztę zupy. Odstawił miskę i odruchowo sięgnął do kieszeni, żeby wyjąć chusteczkę. Nie miał jednak na sobie płaszcza. Nie był pewien, co się z nim stało. Brak chusteczki zwrócił jego myśl z powrotem na koślawy szew.

– Szukasz czegoś? – usłyszał. Margo zarejestrowała najwyraźniej jego bezwiedny ruch.

– Nie – stwierdził, przywołując się do porządku.

– Byłam na małej wycieczce w nocy. – Margo dźwignęła się z parapetu i wrzuciła resztkę marchewki do kieszeni. Odebrała miskę i łyżkę, gwizdnęła krótko na lisy, a te przepuściły ją w drzwiach. Zniknęła na chwilę na korytarzu, a kiedy znowu pojawiła się w progu, miała w rękach torbę. Jego torbę.

Położyła ją na parapecie i stanęła przed nią, zasłaniając ją plecami.

– Być może pozwolę ci trochę poeksperymentować – powiedziała – ale najpierw mam jeszcze kilka pytań.

– Zatem słucham – odrzekł. Miał już serdecznie dość jej przesłuchiwań. Po tym, jak obudziła go w wieży, zrobił wszystko, żeby przekonać ją do swoich racji. Wysłuchała go wtedy w całkowitym milczeniu. Nie opowiedziała się po żadnej ze stron, ale jej czyny mówiły same za siebie. To jego trzymała w zamknięciu. Nie Michaela.

Perspektywa odzyskania narzędzi była jednak kusząca. Scaro nie mógł się doczekać, żeby usunąć to paskudztwo ze swojej ręki, czymkolwiek było. A potem, z narzędziami czy bez, mógł zapolować na okazję do wyrwania się z Twierdzy.

– Czy ta torba należy do ciebie?

Drgnął.

– Tak. Dlaczego miałaby do mnie nie należeć?

– Jak się nazywasz?

Zmarszczył brwi.

– Nie rozumiem pytania. Znasz moje imię. Michael na pewno...

– Michael jest daleko stąd. Chcę żebyś sam mi powiedział.

Skubnął nerwowo czubek krótkiego wąsika.

– Scaro.

Milczała, obserwując go uważnie. Światło w oknie zaczęło zmieniać kolor na pomarańczowy. Scaro poruszył się niespokojnie. Miał dziwne wrażenie, że powinien Margo znać. Ale tylko przez chwilę. Minęło i znowu wydała mu się obca.

– Jesteś pewien? – zapytała.

– Tak – odpowiedział lekko zniecierpliwiony. – Wiem, jak mam na imię.

Światło przybrało na sile. Zalało celę, w której przebywali. Wyglądało to tak, jakby za oknem zaczynał się zachód słońca.

Margo nie odpuszczała:

– To dlaczego na twojej torbie jest „O"?

– Na mojej torbie – powiedział spokojnie – jest „S".

– Wygląda jak „O" – nie dawała za wygraną. 

Pokręcił głową.

– Wydaje ci się. To monogram. Z zawijasami. Można się pomylić, jeśli się nie wie, na co się patrzy.

– Czyżby? – Odsunęła się, odsłaniając torbę. – Czytać jeszcze umiem.

Scaro spojrzał na metalową blaszkę z monogramem. Patrzył i nie rozumiał. Jakimś cudem Margo miała rację. Nie było tam „S", nie było też żadnych zawijasów. Na torbie widniało proste i wyraźne „O".

– Coś przy niej kombinowałaś – zaprotestował słabo. Zabrzmiało to jednak bardziej jak pytanie niż oskarżenie.

– Nie. Myślę, że ostatnimi czasy więcej... faktów ci się nie zgadza.

Pokiwał powoli głową. Właśnie zaczynał to sobie uświadamiać. Margo była znajoma. Może nie bliska, ale właśnie znajoma. Powinien ją znać. Choć trochę. Prawie wszyscy bogowie Margo znali, choćby z imienia. Czemu nie mógł sobie przypomnieć, że już o Margo słyszał?

– Kiedy ostatnio spałeś? To znaczy, zanim oberwałeś w łeb? – zagadnęła.

– Nie pamiętam.

– Czy gdybym kazała ci teraz zasnąć, to byłbyś skłonny spróbować?

– Nie – odpowiedź padła zanim zdążył się zastanowić. – Nie chcę.

– Mhm... – Margo oparła się o parapet i skrzyżowała ręce na piersi. – A potrafisz powiedzieć dlaczego?

– Bogowie nie potrzebują snu.

– To za łatwe. – Pokręciła głową. – Bogowie nie potrzebują też jedzenia i oddychania, a robisz obie te rzeczy bez problemu. Mam za ścianą pustą miskę na dowód. – Wskazała podbródkiem drzwi. – Założę się, że gdybym kazała ci teraz wziąć kąpiel albo poczytać książkę, to nie miałbyś z tym najmniejszego problemu. Ale nie chcesz spać. Czemu?

Zastanawiał się chwilę. Pomarańczowe światło przybierało na sile. Zamknął oczy. Wieża znowu zaczęła się kołysać.

– Myślę, że jestem chory. Widzę bardzo dziwne rzeczy. Wspomnienia. Coraz trudniej z nimi walczyć – mówił, odpychając natrętne wrażenia. Głos Margo zabrzmiał tak wyraźnie, że stłumił szum fal:

– Nie jesteś chory.

Otworzył oczy.

– Nie tak, jak ci się wydaje – powiedziała. Wieża przestała się kołysać.

– Choroba bogów tak nie wygląda – wyjaśniła. – Wiem, bo widziałam kilka przypadków. Co najmniej o jeden za dużo – prawie niezauważalnie pociągnęła nosem. – Pytałam Rovenina przed śmiercią, dokąd się wybiera, kiedy tak znika. Mówił to samo, co reszta. Nigdzie. Nie ma żadnych wizji, żadnych wspomnień. Bogowie gadają o chorobie bzdury. Po prostu wszyscy spierdalają zamiast zgłębić należycie proces. I tak powstają bujdy.

– No ale nie ja – stwierdziła po krótkiej pauzie. – Ja spierdalam dopiero, jak już nie ma co zbierać. – Włożyła ręce do kieszeni. – Rovenin tłumaczył, że jak go wyłącza, to cały czas jest na miejscu. Po prostu nie chciało mu się odpowiadać. – Spojrzała na sekundę w sufit, jakby nie wiedziała, gdzie podziać wzrok. – Wyglądają, jakby mieli coś ważnego do przemyślenia. Ale tam – wyjęła rękę z kieszeni i zastukała w czubek własnej głowy – nic szczególnego się nie dzieje. Wszystko jest po staremu. Tyle że wolniej. I to widać. Pod koniec nie szło się z Roveninem dogadać. Na wszystko miaaał czaaas... – przeciągnęła sarkastycznie dwa ostatnie słowa. 

Zamilkła na chwilę, po czym najwyraźniej wzięła się w garść.

– Czy to brzmi znajomo? Też tak masz?

Pokręcił głową.

– Nie. To zupełnie nie to. Ja ciągle błądzę...

– Mhm. Tu się dzieje jakaś inna historia. Zamiast przykładać Michaelowi nóż do gardła, powinieneś był go posłuchać. Myślę, że znaleźlibyście kilka wspólnych tematów. Ale pewnie nie można cię winić póki masz to w ręce.

Spojrzał na swoją dłoń.

– Co to jest? – zapytał – czy ja sam to zrobiłem?

– Jakaś magiczna nić albo chuj wie co – mruknęła Margo. Dźwignęła torbę – Nie mam pojęcia, ale zrobimy tak... Nie odpowiedziałeś na moje pytania i nieszczególnie ci ufam. Nie dam ostrych narzędzi komuś, kto nie wie, jak ma na imię. Jeszcze mi się pochlastasz. Zamiast tego powiesz mi, które z tych cudeniek jest w stanie to przeciąć i jak się do tego zabrać. Zgoda?

Pokiwał głową:

– Zgoda.

Miał wielki mętlik w głowie.

Postawiła torbę na ławie.

– Jestem dzisiaj milusia, ale mówiłam poważnie. Żadnych sztuczek – powiedziała – Jeśli stanie mi się krzywda, to te lisy dopilnują, żeby dokładnie połowa twoich flaków znalazła się na drugim końcu zamku.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

Przyjrzał się zwierzętom. Ich futro było czarne, z wyjątkiem dolnych części łap, gdzie ciemny odcień płynnie przechodził w szarość i biel. Były największe spośród tych, które jak dotąd widział. Jeden siedział i śledził ruchy Margo. Drugi ułożył się pod drzwiami i gryzł kawałek patyka. Zachowywały się trochę jak wyrośnięte koty skrzyżowane z psami. Niewątpliwie wynalazek Rovenina.

– Zszywałem ich ofiary – dodał Scaro.

Margo otworzyła torbę i zaczęła wyjmować ciemne futerały. Po kolei wskazywał jej rozmaite noże, skalpele, nożyczki, rozpruwaczki i przecinaczki do nici. Klasyczne stopy metali, podobnie jak koralowy nóż czy ludzka broń, niewiele jednak zdziałały. Przy każdej próbie podważenia szwu ostrza prześlizgiwały się po nim, raniąc skórę, która natychmiast sama się naprawiała.

– Nie możesz tego jakoś powstrzymać? – zapytała Margo, kiedy po raz tysięczny płytkie nacięcie w ręce zasklepiło się zanim zdążyła oszacować, jak głęboko sięgał szew.

– Wyobraź sobie, że nie – wycedził Scaro. Proces był wyjątkowo bolesny i frustrujący. Próbowali całe przedpołudnie.

Margo wbiła skalpel w blat stołu.

– Jeśli chcesz się uwolnić, to trzeba będzie ją amputować. Innej rady nie widzę.

Scaro nie do końca rozumiał, co się właściwie z nim działo, ale nie planował się na to godzić:

– Wygląda to źle, swędzi jak diabli i przeraża mnie, że nie wiem skąd się wzięło, ale nie aż tak, żebym pozwolił sobie odciąć rękę.

– No to co proponujesz?

– Zostawić tak, jak jest. Na razie.

– Wykluczone – odpowiedziała natychmiast – Nie pod moim dachem.

Wyjęła skalpel ze stołu i wróciła do dźgania szwu.

Scaro nie miał siły z nią dyskutować. Był obolały i zmęczony. Pomarańczowe światło to znikało, to pojawiało się znienacka. Widział je nawet, kiedy mrugał.

– Przeklęte kołysanie – mruknął.

– Znowu wizje?

Pokiwał głową:

– Nie przestają napływać. Mam dość tej ciągłej walki.

Margo odłożyła skalpel do futerału i zaczęła przeglądać kolejne pudełeczka.

– To przestań.

– Słucham? – zdumiał się.

– Zamiast upychać te wizje po kątach, daj im przyjść – wyjaśniła – Daj im się wyszumieć, to może w końcu będziesz miał spokój.

– To tak nie działa. Zawsze wracają. Niektóre do znudzenia. Wiem dokładnie, co się wydarzy jeszcze zanim się wydarzy. Ba, potrafię cytować słowa zanim zostaną wypowiedziane. Pamiętam każdy detal. Nie ma sensu przez to ciągle przechodzić, kiedy ja to wszystko już wiem. Tylko marnuję czas.

Margo przerwała robienie porządku na stole:

– To brzmi jak bardzo dużo kontroli – zauważyła – Jak uprzedzanie faktów. Może za bardzo włazisz w schemat. Spróbuj go złamać.

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Patrzył jak wsuwała igły w odpowiednie miejsca w skórzanym etui.

– Mam zmienić własne wspomnienia tak, żeby były nieprawdziwe? – zapytał z niedowierzaniem. Nie zamierzał okłamywać samego siebie.

– Nie – westchnęła – Właściwie, to nie wiem, co ci poradzić. Może następnym razem po prostu udawaj, że nie masz pojęcia, co się zaraz wydarzy? W każdym razie gorzej już i tak nie będzie – Podniosła dużą igłę – Próbowaliśmy już z tą? One wszystkie wyglądają tak samo...

Pokręcił głową:

– To chyba najmocniejsza jaką mam.

– Wspaniale – rzuciła cierpko Margo. Usiadła okrakiem na ławie i wróciła do grzebania w szwie. Kłucie igły było tylko trochę znośniejsze niż nacinanie nożem. Scaro zapatrzył się w podłogę, ignorując ból, swędzenie i napływające światło. Zaczął liczyć ukłucia w myślach, żeby zabić czas. Odpowiadały liczbie ukłuć, które trzeba było wykonać, żeby ułożyć wzór.

Nie wiedział, jak długo tak siedział, bo w końcu stracił rachubę. Skarcił sam siebie. Wzór był skomplikowany, a szycie wymagało skupienia. Porządek przede wszystkim. Rozpraszało go leżące na podłodze pióro.

Podniósł je i położył obok etui z igłami.

– Nie można się poddawać – zaczął, rozglądając się za szpulką srebrnej nici. Nie mógł jej namierzyć, choć był pewien, że położył ją na stole. Nagle zorientował się, że to się już kiedyś stało. Wspomnienie. Zdziwiło go to, że nie znalazł się na statku.

Na krześle siedział bóg z czerwonymi skrzydłami. Scaro wiedział, co musiał mu teraz powiedzieć:

– Jeśli tylko są siły, to trzeba walczyć dalej – wyrecytował posłusznie, a w myślach dodał: „A teraz nawinę nić na szpulkę". Pozostawało ją znaleźć. Już miał się odwrócić i spojrzeć tam, gdzie wiedział, że leżała, kiedy coś go powstrzymało. Rada Margo. „Udawaj, że nie masz pojęcia". Łatwiej było powiedzieć niż zrobić.

Odwrócił się i zaczął przeszukiwać wzrokiem zagracony blat. „Nie mam pojęcia. Nie mam pojęcia". Nie znalazł szpulki. Wspomnienie toczyło się jednak dalej.

– A ty? – usłyszał – Walczysz jeszcze?

– Czemu miałbym walczyć? – zapytał, zerkając w granatowe oczy boga. Tym razem odbił się od nich jak od ściany i wrócił do przeczesywania stołu. Wspomnienie zmuszało go, żeby zaczął robić porządki. Ustąpił. Niczego się jednak nie spodziewał. Niczego nie oczekiwał. Zamierzał nazywać po prostu to, co widział. 

Kawałek nitki, który trzymał w ręce, zniknął. W tym momencie powinien znajdować się już na szpulce. Scaro zanurzył zakrzywioną igłę w szklance ze słoną wodą. Natychmiast się zapieniła. Czyszczenie narzędzi po bogach, przynajmniej niektórych, było o niebo łatwiejsze od czyszczenia narzędzi używanych na ludziach.

– Widzę, że nie – padła cicha odpowiedź.

Wyjął igłę ze szklanki, wytarł ją w chusteczkę i schował do etui. Skrzydlaty bóg podniósł się z krzesła i ruszył do drzwi, jak lunatyk. Tył jego szaty pokrywała plama zakrzepłej krwi. Wróć. Scaro spojrzał jeszcze raz. Nie było tam krwi. Szata była czysta.

Bóg musnął dłonią kant stołu.

– Miłego czytania – rzucił cicho, włócząc nogami. Miał bose stopy.

Scaro zerknął na skrzydło, ale nitka była tak cienka, że z tej odległości nie mógł już wypatrzeć szwu. Widział jednak, którędy przebiegał, bo pióra, w przeciwieństwie do skóry, nie odrastały szybko. Nadal brakowało ich tam, gdzie atakujący lis zacisnął szczękę.

Scaro zastanowił się przez chwilę. Wcale nie był pewien, czy to był lis. Dwór znajdował się na głębokiej północy. Lisy Rovenina nie chodziły tak daleko. Nie miał czasu przyjrzeć się dokładnie, bo drzwi zamknęły się za bezimiennym bogiem, a pogłos odbił się od ścian dużej jadalni.

Sophia oddała mu ją do wyłącznej dyspozycji. Jedną z wielu innowacji, które wprowadził, było to, że odsunął krzesła pod ścianę. Chciał mieć swobodny dostęp do długiego stołu. Teraz także odstawił rzeźbione krzesło na miejsce. Wspomnienie popchnęło go dalej.

Na stole, oprócz torby i narzędzi, leżały nierozpakowane kufry z książkami. Sophia przywiozła je ze sobą z kolejnej podróży. Upchnęła je tymczasowo w jadalni, bo musiała zastanowić się, gdzie ustawić jeszcze jeden regał i dwa zabytkowe pulpity. Zawsze zwoziła ze sobą mnóstwo rzeczy, a potem nie miała co z nimi zrobić.

Scaro podniósł jedną z książek i obejrzał ostrożnie okładkę. Śmierdziała piwnicą. Te, które leżały na wierzchu kufra były dość stare. Podejrzewał, że cała reszta wyglądała podobnie. Nieszczególnie go interesowały. Miał nadzieję, że Sophia szybko znajdzie dla nich miejsce gdzieś indziej. Potrzebował całej powierzchni blatu do pracy nad preparatami z roślin.

Zgarnął ze stołu szpulkę z nawiniętą już nicią i nie przestając kartkować książki, podszedł do biurka. Tu przerwał na chwilę przerzucanie stron i zerknął na ścianę, na której wisiały dziesiątki podobnych kolorowych szpulek. Odszukał odpowiednie miejsce, wsunął srebrną nić na wolny gwóźdź i wrócił do kartkowania. Nagle przestał. „Niczego się nie spodziewaj" – pomyślał.

Podniósł głowę i jeszcze raz spojrzał na ścianę. Szpulki znajdowały się na swoich miejscach. Z wyjątkiem jednej. Nie było tej ze srebrną nicią.

Na gwoździu wisiał biały warkocz.

– Tknij mnie, a tylko jedno z nas wyjdzie stąd żywe – stwierdziła spokojnie Margo. Otworzył oczy. Klęczał na podłodze i zamiast książki, trzymał czarną buteleczkę. W drugiej ręce miał skalpel. Jeden z lisów zaciskał szczękę na zgięciu jego łokcia. Czuł wbijające się zęby i gorący oddech zwierzęcia. Drugi lis warczał, zamiatając ogonem po torbie i rozsypanych na podłodze narzędziach. Był gotowy do skoku. Margo zastygła na swoim miejscu na ławie. Ściskała w ręku igłę.

– Wiem, jak się tego pozbyć – powiedział. Zmierzyła skalpel sceptycznym spojrzeniem.

– Tym już próbowaliśmy. Chyba, że przez „to" masz na myśli mnie. Jeśli tak, to śmiało. Rzuć tą butelką, a stracisz więcej niż jedną kończynę.

Lisy warczały. Scaro odłożył powoli skalpel. Ręka z butelką była unieruchomiona przez zęby lisa.

– To są włosy – powiedział. Ledwo przeszło mu to przez gardło.

– Co?

Przełknął ślinę.

– Posłuchałem twojej rady. To nie jest nić ani żyłka, ani szew. To są włosy. Zamocz narzędzia w wodzie z solą – poruszył butelką i od razu tego pożałował. Lis wbił się głębiej. Scaro zacisnął zęby i wysyczał – Gwarantuję ci, że puści od razu.

Margo trawiła tę informację dłuższą chwilę, patrząc to na czarną butelkę, to na jasny szew.

– Jeśli masz rację – odezwała się w końcu - to pozbycie się tego tak, żeby nic nie zostało, to będzie jakiś pierdolony koszmar.

Wstała z ławy i kucnęła obok. Wyszarpała mu butelkę z ręki, odkorkowała ją i bez ostrzeżenia chlusnęła na szew. Zaskwierczało. Splot pękł. Margo patrzyła z obrzydzeniem jak zwijał się i czerniał w miejscach, w których wszedł w kontakt z wodą.

– Kurwa – zaklęła, przymykając oczy.

– Lepiej bym tego nie ujął.

Ulżyło mu jednak. Sytuacja była parszywa, ale nie beznadziejna.

Margo otworzyła oczy.

– Ta suka wie, co robi. Jestem prawie pod wrażeniem.

Zagwizdała, odwołując lisy. Scaro spojrzał na blaszkę przymocowaną do torby.

– Margo?

– Hm?

– Mam na imię Oscar.

– Wiem – poklepała go po ramieniu – Wiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro