Rozdział XII - Pierwowzór

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jesień, 1052 r.

[Maturin/Ezra]

Maturin zapakował lalkę do pudełka, zamknął wieko i odcisnął na nim delikatnie ozdobny stempel sklepu z zabawkami. Przewiązał pakunek zieloną wstążką. Całość zabezpieczył szarym papierem i dołączył bilecik ze starannie wykaligrafowanym napisem: J. Cornelius. Adres był zbędny. Tego odbiorcy nie trzeba było nikomu przedstawiać.

Maturin położył paczkę na wypolerowanej ladzie. Przesyłka była gotowa do drogi, ale Ezra się spóźniał – nie pierwszy i zapewne nieostatni raz. Być może znowu próbował upiec kilka pieczeni na jednym ogniu i gdzieś zamarudził. Maturin zaczynał się o niego poważnie martwić. A może martwił się o siebie.

Ludzie na Wirydażach nie byli przesądni, ale to niewiele zmieniało. Za przewożenie artefaktów, na które nie miało się papierów, można było trafić do więzienia. Kradzież nadal była kradzieżą. A Ezra kradł na potęgę.

Maturin przygładził włosy. Zaczynały lekko falować od zaduchu. Jesień tego roku była rekordowo ciepła. Rozejrzał się po pustym sklepie. Zazwyczaj nie pokazywał się po tej stronie za dnia. Wolał siedzieć na tyłach i grzebać przy specjalnych zamówieniach, jak za starych dobrych czasów. Specjalne zamówienia po tej stronie gór zdarzały się jednak rzadko, a jeśli już, to trzeba było dopilnować wszystkiego osobiście. Wygładził szary papier.

Minęła godzina, odkąd wysłał do domu ostatniego ekspedienta. Sklep był już zamknięty, kasa rozliczona, a towar – uporządkowany. Nieliczni przechodnie kończyli swoje sprawunki w mieście i powoli rozjeżdżali się do domów. Paczka czekała na Ezrę.

Słono zapłacono za dostawę po godzinach, ale klient był szczególny. Przedsiębiorstwo Corneliusa zaopatrywało w tekstylia połowę Wirydaży, a jego ojciec stał na czele królewskiego gabinetu w Stolicy. Prawie. Życzeń tej rodziny nie można było ignorować.

Ezra zapukał w szybę. Tym razem zastosował się do ostrzeżenia i nie przebił jej na wylot. Maturin zerknął na stary zegar, który wisiał nad drzwiami. Machnął ręką, dając znać, że drzwi są otwarte. Brzdęknął dzwonek.

– Ezra, jeśli chcesz żyć jak człowiek, to musisz być jak człowiek – stwierdził, podnosząc paczkę.

Ezra zdjął kaptur i wyjął z torby gazetę. Tergeński dziennik. Poranne wydanie. Maturin nawet nie musiał sprawdzać daty. Udał, że nie dostrzega próby przekupstwa.

– Ktoś w końcu doda dwa do dwóch – kontynuował – mógłbyś chociaż udawać, że podróżujesz konno.

Ezra odebrał paczkę i obejrzał niedbale bilecik.

– Dodawanie interesuje tych ludzi o tyle, o ile dotyczy ich dochodów – stwierdził. Jego opinie o handlarzach były jeszcze surowsze niż te Maturina. W ogóle nie wierzył w ludzkość jako taką.

– Otóż to – podjął Maturin – Karawaniarze już na ciebie krzywo patrzą. Jesteś za szybki. Robisz im konkurencję.

O wyglądzie nie wspominał. Ezra malował na dolnych powiekach czarne kreski. Na Wirydażach budziło to tylko lekkie zdziwienie, ale w Tergu zapewniało regularne przeszukiwania podczas wchodzenia do miast. Ezra sam się prosił o kłopoty.

Teraz poklepał przyniesioną gazetę:

– Poczytaj sobie, co piszą o Twierdzy – powiedział, zmieniając strategicznie temat – te północne ścierwa znowu szczują ludzi na wysiedleńców. I magię.

– Stary nie da ich tknąć – rzucił niedbale Maturin.

– Stary umiera – mruknął Ezra. Z jego tonu nie dało się wyczytać, co właściwie o tym sądził, ale to i tak nie brzmiało dobrze. Maturin zasępił się.

Bogowie... znikali. Graffo nie żył od dłuższego czasu. Nes-Avis też się już ponoć poddawał. A teraz Rovenin. To była jakaś epidemia.

– Aż tak źle? – dopytał Maturin. Miał nadzieję, że Ezra tylko dramatyzował.

– A kiedy ostatni raz widziałeś Margo?

Maturin zamyślił się głęboko. Wizyty Margo były mu nie na rękę. Nie zajmowała dużo czasu, raptem godzinę czy dwie, ale z tym swoim wzrostem rzucała się strasznie w oczy. Zawracała mu niepotrzebnie głowę i wszystkiego się czepiała. Ezra miał jednak trochę racji. W tym roku jeszcze się na Wirydaże nie dowlekła.

– Dawno jej nie było – odpowiedział.

– No właśnie – stwierdził Ezra – teraz trzeba się wybierać do niej. Pilnuje starego.

Maturin kompletnie tego nie rozumiał. Ani tych podróży Margo, ani tego, że miałby się gdziekolwiek fatygować teraz, kiedy ją uziemiło w Twierdzy. Dość mu sprawiła kłopotu z niańczeniem tego wykolejeńca, który właśnie przed nim stał.

– Co to? – zapytał Ezra. Wskazał lalkę, która leżała obok paczki.

Maturin oderwał się od posępnych myśli o Twierdzy. Wzruszył ramionami. Sam nie był pewien.

Jonne Cornelius złożył zamówienie i dostarczył fotografię dziewczyny, dla której prezent był przeznaczony. To była ta jego słynna narzeczona. Maturin miał jasną wizję dzieła i wkrótce lalka była gotowa. Był z niej bardzo zadowolony, ale zasiedział się w warsztacie i tak jakoś wyszło, że zaczął robić drugą. Chłopca.

Musiały być dwie. Zdarzało się to niezwykle rzadko, ale nie było niemożliwe. Maturin miał teorię, że niektórzy ludzie byli po prostu więcej niż sobą. Rodziło to jednak problem. Pierwsza lalka, dziewczynka, leżała teraz w pudełku i była gotowa do wysyłki. Druga lalka, chłopiec – leżała na blacie. Maturin nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Wiedział za to, czego na pewno nie robić.

– Zagadka – powiedział, rozkładając ręce – Może powinienem dorzucić go w prezencie – powiedział gorzko.

Ironizował, ale wiedział, że Ezra nie miał prawa zrozumieć aluzji. Był za młody, żeby znać tę historię. Ostatni raz, kiedy Maturin pozwolił sobie na dorzucenie czegoś dodatkowego do zamówienia, nie skończyło się to dla niego dobrze. Prawie spłonął żywcem.

– Patrzę na niego i wydaje mi się, że wcale nie chce opuszczać sklepu – powiedział.

Albo sam nie chciał, żeby chłopiec opuszczał sklep. Czasami nie był pewien, co pochodziło od lalek, a co było jego własnymi odczuciami.

Ezra podrapał się po łysej głowie i sięgnął po paczkę.

– To dla narzeczonej Corneliusa, co? – zagadnął. Zwykle nie nadążał za ludźmi, ale to małżeństwo było tematem, który ostatnio nie schodził z ust wirydaskich elit. Nie dało się nie wiedzieć.

– Może kochanek – rzucił pod nosem, wkładając pudełko do plecaka.

– Wiesz, że to tak nie działa.

Maturin sam nie był pewien, jak to działało. To był dopiero drugi taki przypadek, kiedy nie znał pierwowzoru swojego wyrobu. Może ten porcelanowy chłopiec naprawdę kogoś przedstawiał. Może kogoś problematycznego. Dlatego właśnie lepiej było siedzieć cicho. Nadgorliwość bywała zgubna.

– Nie bardzo mnie to obchodzi. – Ezra zasznurował klapę i machnął niedbale ręką. – Pewnie wrócę rano – rzucił, wychodząc ze sklepu.

Maturin obserwował jego wyjście z założonymi rękami. Ezra wyglądał na ćwierć wieku od co najmniej pięciu lat, ale zwykle zachowywał się gorzej niż dziecko w okresie najgorszego buntu. To jego nagłe, lakoniczne pożegnanie było najlepszym, na co można było liczyć. Maturin pokręcił głową.

Kiedy Ezra zniknął mu z oczu, zamknął sklep, zgarnął z lady gazetę, wetknął osamotnioną lalkę pod pachę i ruszył na tyły, gdzie mieściła się jego maleńka pracownia.

Posadził lalkę na komódce, którą zajmowała Agata. Miał wrażenie, że – choć tak różni – mieli ze sobą w tej chwili wiele wspólnego. Oboje stanowili połowę jakichś większych całości, których nie mógł rozszyfrować.

Agata była spora, nieporównywalnie dostojniejsza i jednocześnie dużo mniej ekspresyjna niż nowy nabytek. Była też bardzo stara. Maturin wykonał ją jeszcze w poprzedniej pracowni, w Tergu. Przez jakiś czas rezydowała u swojej nabywczyni, a potem wróciła.

Nie wypuścił jej ponownie w świat tylko dlatego, że nie życzyła sobie zostać sprzedana. Albo sam sobie tego nie życzył? Nie był pewien. Trudno było się z nią rozstać. Stanowiła słodko-gorzkie wspomnienie. Czasami ją przeklinał. Czasami podziwiał.

Wyczuwał, że nie miała nic przeciwko dzieciom. Kiedy o tym myślał, zdawało mu się, że nie miała nic przeciwko czemukolwiek. Nie miała żadnych preferencji. Żadnych radykalnych przemyśleń. Siedziała spokojnie na swoim miejscu i milczała – nie żeby mogła inaczej. Nie była żywa. Miała osobowość o tyle, o ile widział ją w niej Maturin.

Porcelanowy chłopiec, który zajął miejsce obok, kipiał energią. Ten miał osobowości aż za wiele. Maturin patrzył na niego i widział kolory, kształty i wzory. I słowa. Dużo słów. To było trochę męczące.

Otworzył maleńkie okienko, wpuszczając do pracowni odrobinę chłodniejszego powietrza z dziedzińca.

– Pojęcia nie mam, co z tobą zrobić, chłopcze – rzucił, siadając na taborecie.

Zaczął przeglądać gazetę przyniesioną przez Ezrę. Cieszył się, że nikogo nie było w sklepie. Wyjaśnienie, jak to możliwe, że posiadał poranne wydanie z innego regionu byłoby co najmniej niezręczne.

Przerzucił niedbale kilka pierwszych stron. Znał Terg od podszewki i wiedział, że o tym, czego szukał, nie pisało się wielkimi literami. Jeszcze nie.

Ezra miał dobrą intuicję. Maturin znalazł artykuł, o który wcześniej chodziło. Kilka długich, gęstych kolumn, upchniętych na ostatniej stronie. Tergeński dziennikarz obsmarowywał w nich Twierdzę i dostał na to więcej miejsca niż zwykle. Ani słowa o bogu, który Twierdzą zarządzał. W tym północnym świecie bogowie nie istnieli. Propaganda.

Maturin westchnął i pociągnął łyk z butelki, która stała na upaćkanym farbami biurku. Opróżniał ją powoli od rana, ale nie dla upojenia. Dla smaku. Tergeńskie wino przypominało mu czasy, w których prowadził zdecydowanie ciekawsze życie.

Czytał dalej i popadał w coraz głębsze zamyślenie. Wieści z rodzinnej Północy od miesięcy nie były dobre. Subtelne aluzje mnożyły się też w innych artykułach. Były jak okruszki, które miały doprowadzić czytelników do celu. Terg zaczynał podważać działania Stolicy. Na razie po cichu, szykując grunt, badając nastroje. Maturin nie był pewien przyszłości. Północ kontra Południe. To się musiało w końcu stać.

Obserwował swoich dostawców i klientów i nie mógł przewidzieć, po której stronie mógłby opowiedzieć się region, w którym rezydował. W najlepszym wypadku Wirydaże ogłosiłyby neutralność.

Królom po tej stronie gór Maturin ufał bezgranicznie, wirydaskiej arystokracji – niekoniecznie. Na Wirydażach, zlokalizowanych gdzieś na uboczu historii, nie było kultu bogów, w ogóle nie było żadnej wiary, żadnego resentymentu do dawnych wierzeń. Ludzie stąpali tu twardo po ziemi. Ale to wcale nie było dobrze.

Po ucieczce z Tergu wydawało mu się, że miejsce pozbawione magii i uprzedzeń było idealną przystanią. Potem minęło kilka dekad i przekonał się, że jedyną motywacją na Wirydażach był pieniądz. A Terg miał mnóstwo pieniędzy i pewien arystokratyczny prestiż. Mógł sobie lojalność Wirydaży kupić.

Kolejnym kłopotem stał się Ezra – Ezra, którego Maturin rozumiał tylko czasami. Szmuglowania artefaktów nie popierał wcale, ale zgadzał się z tym, że całkiem zwykłe życie nie było dla Ezry. Miał do wyboru swoje wędrówki i sporadyczne ocieranie się o cywilizację albo wycofanie na zupełne pustkowia. Udomowić się go nie dało.

Maturin miał szczęście. Nie pamiętał własnej śmierci, nieszczególnie się zdeformował i jeśli tylko miał powód, żeby się przyzwoicie ubrać, to wyglądał jak człowiek. Trochę nieporządny, trochę rozwichrzony, trochę roztrzepany, ale nadal człowiek. Mógł się schować wygodnie w profesji, która przy odrobinie ostrożności nie ujawniała tego, kim naprawdę był. Zabawki nigdy nie wychodziły z użycia. Wystarczyło co kilka dekad zmieniać miejsce, szyld i styl produkcji. I pilnować, aby sukces nie był na tyle spektakularny, żeby ludzie zaczęli zadawać pytania.

Czasami przynosili jego stare dzieła i prosili o opinię. Niektóre widział w muzeach i prywatnych kolekcjach. Większość lalek opowiadała mu ciekawe historie. Najbardziej cieszyły go jednak te, których już nigdy więcej nie spotkał. Pomagały nie pamiętać o upływie czasu.

Było już dobrze po północy, kiedy skończył przeglądać gazetę. Zwinął ją w rulon z zamiarem wrzucenia go do zawalonej szpargałami szuflady, ale po krótkim namyśle zaczął rwać papier na małe kawałeczki. Czasami zastanawiał się, co powiedziałby o sobie samym, gdyby mógł spojrzeć na siebie chłodnym okiem konesera oceniającego produkt. Ostatnimi czasy dochodził do wniosku, że czekałoby go zaskoczenie.

Miał zupełnie przeciętne rysy twarzy i dobrze o tym wiedział. Ubolewał nad tym, że wyglądał jak przyjazny robotnik z typowej wirydaskiej komedyjki. Kiedyś lubił prezentować się trochę młodziej, ale obecnie był raczej w średnim wieku, żeby dodać sobie minimum powagi wymaganej do prowadzenia ludzkiego sklepu i zarządzania ludzkimi pracownikami. Nigdy nie posądziłby kogoś z taką twarzą o stworzenie czegoś tak pięknego jak choćby Agata.

Nie to go jednak w sobie teraz zaskakiwało. Spojrzał na resztki gazety, którą rozczłonkował już na maleńkie kawałeczki. Ostrożność. To była ostrożność. Strach przed ludźmi. Kiedy zdążyli go tak sterroryzować? Udomowić? Maturin z Tergu był nazywany wędrownym szarlatanem. Na Wirydażach był tylko skromnym przedsiębiorcą. Tkwił w pułapce. Od dekad.

Zgarnął strzępy z biurka, wrzucił je do kubła na odpady i przykrył ścinkami materiałów, które zostały mu z porannej pracy nad lalką. Już miał opuścić pracownię, kiedy w przypływie dziwnej potrzeby sięgnął po dłuto do drewna.

Obrócił się dookoła, rozglądając się po pomieszczeniu, aż w końcu napotkał wzrokiem porcelanowego chłopca. Przyjrzał mu się pobieżnie. Czegoś mu brakowało, ale nie był pewien, co mógłby na to poradzić. Odłożył dłuto na miejsce i udał się na poddasze, gdzie znajdowało się maleńkie pracownicze mieszkanie. Musiał poczekać aż wizja sama się wyklaruje.

Ezra nie stawił się rano w sklepie. Minęły dwa dni zanim Maturin znowu o nim usłyszał. Był środek dnia, kiedy za ścianą podniósł się tumult. Ktoś krzyczał. Trzaskały drzwi. Maturin zamarł z pędzlem zanurzonym w pojemniku ze świeżo przygotowanym klejem.

– Lida? – zawołał. Drzwi uchyliły się, ale nie była to jego niziutka zastępczyni. Jeden z ekspedientów wsunął się do pracowni i oznajmił szeptem, że Jonne Cornelius i jego ludzie zaczęli przeszukiwać sklep.

– Pan Cornelius chce pana widzieć – dodał i wysunął się szybko na korytarz, żeby kogoś przepuścić. Maturin odłożył pędzel i zdjął fartuch. Już raz próbowano spalić go żywcem i nie chciał, żeby kolejna okazja zastała go znowu w stroju przesiąkniętym łatwopalnymi chemikaliami. Zatkał pojemnik z klejem.

Do pracowni wpadł rozwścieczony Jonne.

Maturin, jak na wirydaskiego przedsiębiorcę przystało, znał Jonnego bardzo dobrze, choć nie osobiście. Widywał go na sztucznie ukwieconych bulwarach Wirydy, gdzie zawsze elegancki i pięknie ostrzyżony Jonne pokazywał się wśród śmietanki towarzyskiej miasta. Na brzegach Bardaży, tej znacznie mniej atrakcyjnej z dwóch rzek opływających miasto, nie pojawiał się wcale. Przekroczył pewien próg dochodów.

– Gdzie on jest? – wrzasnął Jonne. Miał na czole gruby bandaż, spod którego wyłaniała się powieka zabarwiona połową kolorów tęczy. Widok posiniaczonej twarzy tak Maturina zaskoczył, że przez krótką chwilę wpatrywał się w swojego klienta bez słowa. Jonne dyszał jak rozwścieczone zwierzę. W ręku zaciskał kurczowo broń. Pistolet jednostrzałowy. Maturin nie był pewien, co to wszystko miało oznaczać.

– W czym mogę panu pomóc? – zapytał, siląc się na uprzejmość. Odgłosy dochodzące zza ściany upewniły go, że przeszukiwanie sklepu trwało w najlepsze. Tubalny głos Lidy przebijał się od czasu do czasu z ogólnego hałasu. Maturin mimochodem zaczął myśleć o stratach. Także tych w reputacji.

– Gdzie jest ten zasrany kurierzyna?! – warknął Jonne. – Gdzie się ukrywa?!

W niczym nie przypominał eleganckiego dżentelmena z bulwarów.

– Rozumiem, że nie jest pan zadowolony z zamówienia. Czy paczka nie dotarła na czas?

Maturin nie był głupi. Wiedział, że coś musiało pójść koszmarnie nie tak. Odpowiednie pytania pomagały jednak czasem odsunąć w czasie nieuniknione. Albo ograniczyć winę sklepu do minimum. Może tym razem się uda. Jeszcze nic nie płonęło. Jeszcze miał szansę wybrnąć. Cokolwiek Ezra zrobił.

– Dotarła, ale...

– Czy produkt był uszkodzony?

– Nie, nie był...

Jonne był lekko zdezorientowany. Jego impet wyhamowywał. Maturin zerknął na bandaże. Podejrzewał, że obolała głowa nie pomagała mu jasno myśleć.

– Może nie jest pan zadowolony z efektu? Jeśli zasugeruje pan jakieś poprawki...

– Nie chodzi o cholerną lalkę! – krzyknął Jonne. – Gdzie jest ten łysy chuderlak?! Albo wydasz go od razu, albo dopilnuję, żeby miasto jeszcze dzisiaj cofnęło ci wszystkie zezwolenia – cedził, wymachując bronią. – Ten sukinsyn mi za to zapłaci...

Maturin zebrał się w sobie.

– Czy Ezra pana zaatakował?

– Co? – nastąpiła pauza – Nie.

W lekko przekrwionych oczach Jonnego zaświtało coś na kształt zrozumienia. Potarł odruchowo bandaż. – Okradł mnie – wyjaśnił.

Maturin miał ochotę zakląć pod nosem, ale nie mógł. Ezra żył może i krótko, ale każdego dnia wystawiał cierpliwość wszechświata na próbę więcej razy niż Maturin w ciągu dwustu lat razem wziętych. Prawie żałował, że zgodził się go zatrudnić. Rovenin umiał sprzedać zalety. Margo dobiła targu rozkazem. Wcisnęli mu go zanim zrozumiał, w co się wpakował. A teraz pozostawało mu zagryźć zęby i próbować uratować, co się dało.

Odchrząknął:

– W imieniu sklepu i wszystkich pracowników chciałbym wyrazić najszczersze ubolewanie z powodu tej nieprzyjemnej sytuacji. Proszę wskazać wysokość rekompensaty, a zapewniam, że sklep...

Nerwowy skurcz przebiegł przez zaczerwienioną twarz Jonnego:

– Wydajcie mi chłopaka! To będzie dostateczna rekompensata.

Maturin się tego spodziewał.

– Obawiam się, że w tej chwili nie jest to możliwe. Ezra nie stawił się w pracy – wyjaśnił uprzejmie. Zatęsknił za czasami, kiedy ludzie zastanawiali się trzy razy zanim podnieśli głos w jego obecności. – Może pan jednak liczyć na pełną kooperację ze strony pracowników i sklepu. Jeśli Ezra się tutaj pokaże...

– Muszę go znaleźć – zawył Jonne. Zacisnął pięść i kolejny skurcz przebiegł mu przez twarz. – Muszę go dostać!

Maturin drgnął. Nie był szczególnie dobry w odczytywaniu ludzi, poza momentami, kiedy tworzył lalki, ale nie mógł nie zauważyć szczególnej nuty w głosie mężczyzny. To nie była złość. To była desperacja. Dzika, głęboka, nieprzefiltrowana desperacja. Maturin zaczął się zastanawiać, co takiego Ezra ukradł.

Jonne napotkał jego zdziwiony wzrok i powiedział:

– Przymykałem oko na te jego interesy! – Łupnął pięścią w stolik, na którym Maturin trzymał suszące się pędzle. – Ale to się musi teraz skończyć! Prawo jest prawem! – Znowu uderzył pięścią, kilka pędzli spadło na podłogę i potoczyło się pod nogi Maturina. – Trzeba dopilnować, żeby odpowiedział za swoje czyny – wysyczał.

Toczył wzrokiem po pracowni jakby spodziewał się, że Ezra chowa się pod stołem albo w kuble na śmieci. Całe to najście pokazywało, że nic o nim nie wiedział. Albo był naprawdę zdesperowany. Ktoś taki jak Ezra w obliczu zagrożenia odwracał się od cywilizacji. Nie chowałby się w klaustrofobicznej klitce w centrum miasta. Zginął tak za pierwszym razem. Po co ryzykować drugi.

– Podzielam pański punkt widzenia – odezwał się Maturin – jeśli tylko się czegoś dowiem, to zapewniam, że od razu pana poinformuję.

Kłamał. Uważał, że Ezra zasługiwał na karę, ale intuicja podpowiadała mu, że Jonne nie zamierzał czekać na sprawiedliwy wyrok. Kiedy w grę wchodził ktoś tak pijany władzą i statusem, samosąd był zdecydowanie prawdopodobniejszym scenariuszem.

Zastanawiała go zabandażowana głowa, której Jonne nawet nie próbował wyjaśnić. Ta historia mogła mieć jakieś drugie dno. Maturin nie wydałby nikogo w ręce tego szaleńca. Problem polegał jednak na tym, że rzeczony szaleniec wcale nie zbierał się do wyjścia. Jego gorączkowy wzrok przeczesywał pracownię, aż padł na komodę.

– O bogowie – mruknął i zamilkł. Krew odpłynęła mu z twarzy.

Maturin uświadomił sobie, że zagadkowa lalka leżała na widoku. Przez ułamek sekundy czuł nie tyle strach, co głębokie rozczarowanie samym sobą. Wydało mu się zabawne, że martwił się tergeńską gazetą, a nie pomyślał o lalce. Nadal nie miał pojęcia, czyją podobizną był porcelanowy chłopiec.

Jego obawy okazały się jednak przedwczesne. Jonne nie patrzył na nową lalkę. Nawet jej nie zauważył. Wpatrywał się w Agatę.

Agata, ze swoimi przedziwnymi oczami, białymi włosami i fantazyjnymi strojami z zeszłego wieku, działała na ludzi jak magnes. Maturin odetchnął – z tym mógł sobie poradzić.

Jonne, kompletnie zafascynowany, stał w ciszy i przyglądał się lalce. Było to szczególne spojrzenie. Wyrażało zachwyt, owszem, ale nie zachwyt postronnego obserwatora, którego zaskoczyło przypadkowo napotkane piękno. To był wzrok, który dostrzegł coś znajomego.

– Tergeńska produkcja – podsunął Maturin. – Jedna z najstarszych, jakie posiadam. Prestiżowa pracownia. Jeśli wierzyć metce.

Wierzył. Osobiście tę metkę wyszył, choć nie był odpowiedzialny za imię, które się na niej znalazło. Nie pasowało do właścicielki lalki, ani do samej lalki. Szargało Maturinowi nerwy, ilekroć myślał o kobiecie, do której naprawdę należało. Agata. Ta piękna Agata, która go zgubiła. I nadal nie miał pojęcia, co takiego jej zrobił. Trzymanie jej przy sobie było jak tortura.

Cisza przedłużyła się.

– Przepraszam... – mruknął Jonne. Po furii nie został żaden ślad. Był kompletnie zahipnotyzowany widokiem lalki. Prawdopodobnie zapomniał na chwilę, po co właściwie przyszedł. Stał, zaciskając swoją pokraczną broń.

– Chce pan obejrzeć? – zapytał Maturin. Nie czekając na odpowiedź, zbliżył się do komody, wypiął szpilkę, która trzymała kapelusz Agaty w miejscu, i zdjął go, pozwalając, żeby światło płynące z niewielkiego okna pokazało ją w całej chwale. Niebieskie oczy błysnęły.

Mina Jonnego mówiła wszystko. W jego własnych oczach było pożądanie. Ale nie lalki.

– Ona.. wygląda jak... – zaczął, kręcąc powoli głową – jak...

Nie dokończył.

Musiał znać osobiście jej pierwowzór. To oznaczało, że co najmniej jedna wirydaska potęga rodowa była związana z Tergiem mocniej niż się do tego przyznawała. I to nie z ludzkim Tergiem.

– Ile? – zapytał po prostu.

Maturin zmarszczył brwi, wahając się. W pierwszym odruchu chciał zaprotestować. Rozważył jednak swoją pozycję. Gdyby chodziło o niego samego, to zaryzykowałby odmowę. Na szali stał jednak nie tylko sklep, ale także przyszłość jego pracowników i ich rodzin. Gdyby Maturin odmówił, jedynymi poszkodowanymi byliby ludzie. Taka była cena wiązania z nimi życia.

Nie miał pojęcia, czy Jonne chciał Agaty dla siebie, czy też zamierzał dać ją komuś w prezencie. Miał przeczucie, że przy odrobinie szczęścia, jeśli Jonne mówił z sensem, mogła wrócić do oryginalnej właścicielki. A to by było ciekawe.

Zostawił ostateczny głos samej zainteresowanej. Zerknął na lalkę.

Agata nie zmieniła się ani odrobinę od momentu, kiedy zakończył nad nią pracę. Zmiany nie były możliwe. Po raz pierwszy jednak klient wywołał w niej jakąś reakcję. Zamiast poważnej i spokojnej twarzy Maturin zobaczył pobłażliwy uśmiech. Agata patrzyła na Jonnego jak na nieporadne kocię. Delikatne zażenowanie mieszało się w jej oczach z ledwo dostrzegalnym błyskiem rozbawienia. Jeszcze nigdy nie przypominała tak bardzo swojego pierwowzoru.

Maturin z pewnym zaskoczeniem odnotował, że nie miała nic przeciwko podróży. Chciała zobaczyć, co z tego wyniknie. Nie zamierzał jej powstrzymywać.

– Niech to będzie prezent od sklepu – powiedział w końcu, uśmiechając się znacząco. – Za pana kłopot.

Sklep wyglądał jak pobojowisko, kiedy ludzie Jonnego powyłazili z najdalszych zakamarków budynku. Niektórzy zapuścili się aż do sąsiednich kamienic. Maturin spędził dobrą godzinę obchodząc wszystkie pomieszczenia i magazyny, wpatrując się w powywracane regały i zdemolowane wystawy. Zewsząd dochodziło do niego ciche pomstowanie pracowników, którzy milkli jednak, kiedy znalazł się w zasięgu ludzkiego słuchu. Większość z nich narzekała na młodego Corneliusa. Wielu winiło także Ezrę. Prawie wszyscy mieli do niego jakiś żal. Zmęczony, Maturin wycofał się do swojej pracowni.

Komoda świeciła pustkami. Porcelanowy chłopiec wydawał się teraz śmiesznie mały, kiedy Agata zniknęła. Maturin położył go sobie na kolanach. Wziął dłuto i zaczął bezmyślnie wydrapywać niewielką rysę na oku lalki. Żałował, że nie zostawił wina na czarniejszą godzinę niż nudne popołudnie. W ogóle żałował, że nie mieszkał gdzieś indziej. Żałował też, że Wirydaże schodziły na psy. Stawały się tym samym arystokratycznym Tergiem, wypranym doszczętnie z własnej tożsamości.

Spojrzał na porcelanowego chłopca i jego oszpecone oko. Kiedy mocno się skoncentrował, doświadczył dotkliwego poczucia zdrady. Zastanowiło go to. Przeszło mu przez myśl, że może to nie Agata pragnęła tak bardzo podróży. Może to on chciał się wyrwać z tego sklepu. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy zagmatwał własne uczucia z echami przedmiotów. Bez Agaty myślało mu się jakoś lepiej. Jaśniej. Nie dręczył go żal o własną przeszłość.

Trochę mu to zajęło, ale w końcu wręczył akt własności sklepu zszokowanej Lidzie. Zasługiwała na ten interes, nawet jeśli nie zawsze się dogadywali. Było mu zresztą wszystko jedno. Poza procesem twórczym ludzie w gruncie rzeczy niewiele go obchodzili. A przynajmniej tak sobie wmawiał. Zapakował swój szczupły dobytek i wyruszył na Południe.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro