Rozdział XIII - Znalezisko

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wiosna, 1053 r.

[Margo/Rovenin]

Wydawało jej się, że poczuła jakiś ruch, ale to nie mógł być nikt z ludzi. Ranek był daleko. Nie spała długo. W ogóle niewiele teraz sypiała. Nerwy mieszkańców zamku, szykujących się do kolejnego oblężenia, udzielały jej się jak nigdy. Uchyliła powieki. Tuż nad nią znajdowała się pogrążona w mroku twarz. Para ciemnych oczu wpatrywała się w nią intensywnie. Błyszczały.

„To nie człowiek – pomyślała – To idiota".

– Chciałeś czegoś, czy znowu się wydurniasz? – zapytała, rozcierając powieki.

– Przyznaj, byłoby zabawnie, gdybym się teraz zaciął – stwierdził. Siedział na skraju łóżka i nachylał się nad nią, opierając się na wyprostowanych rękach. Jak zwykle miał ogromne rękawy, ale w ciemności nie potrafiła ocenić, jak wielką abominacją były tym razem.

– Boki zrywać – mruknęła – Jakieś wieści z boju?

Rovenin pokręcił głową. Jasna wstążka, którą miał w kołnierzu, połaskotała ją w szyję.

– Siedzą na dole i dyskutują nad mapą. Arkazan rwie włosy z głowy. Ale ja nie o tym.

– A o czym?

Spoważniał. Wstał i rzucił jej płaszcz.

– Idziemy na wycieczkę. Za mur.

Usiadła na łóżku, wyprostowana. Mimo że nie jadła nic od dziesięcioleci, zrobiło jej się niedobrze. Za murem stała armia. Od tygodni ludzie, którzy mieli choć trochę oleju w głowie, panikowali, kiedy tylko Rovenin wystawiał stopę za próg. Spodziewała się, że pewnego dnia oddelegują straż, żeby mieć pewność, że nigdzie sobie nie pójdzie.

Podniosła płaszcz. Może i był czarny, ale sądząc po rozmiarach i haftowanych rękawach, wcale nie należał do niej.

– Jest prawie lato – zaczęła delikatnie, wskazując na okrycie.

– Uwierz mi – uśmiechnął się – wiem. Po prostu go weź. Chyba, że wolisz dźwigać kopię.

– Jaką znowu kopię?

Zniecierpliwiony, zgarnął płaszcz i chwycił ją za rękę. Pomstując, jak zwykle, dała się zaprowadzić aż na dziedziniec. Tam, oparte o ścianę, stało coś, co rzeczywiście przypominało długą kopię.

– Taką kopię – wyjaśnił, wręczając jej znowu płaszcz – Jak u twoich rycerzy. Chyba. Nie mam pojęcia, jak stare to jest.

– Nie miałam żadnych rycerzy – stwierdziła – Był taki co przestrzelił mi serce, ale na pewno nie z sentymentu. Czy tam honoru. Skąd to wziąłeś?

Zarzucił tyczkowatą broń na ramię i zaczął nią kręcić jak rączką parasola. Nie miał z tym żadnego problemu, choć musiała być ciężka. Wyglądał, jakby wybierał się na piknik.

– Od Nauczyciela. Zostawił jakieś rupiecie w piwnicach. Pomyślałem, że się przyda.

– Boję się dalej pytać. Arkazan w końcu się złamał i przyszedł błagać cię o pomoc?

Zachmurzył się jeszcze bardziej.

– Nie idziemy się bić. Nie moje cło, nie mój lud, nie moja wojna – mówiąc to, spojrzał na okna, w których paliło się światło. Było późno, ale narada ludzi trwała dalej.

Margo miała zupełnie inne zdanie. To była jego wojna. Udawanie, że chodziło tylko o szlak handlowy, a nie o Twierdzę, było co najmniej dziwaczne. Nie rozumiała, dlaczego na to wszystko pozwalał. Z wielu wad, które irytowały ją w innych bogach, najbardziej nie mogła znieść ich przedziwnego sposobu myślenia. Wydawało im się, że żyli w zupełnym oderwaniu od czasów i ludzi. Błąd. Niektórzy żyli z nimi przez ścianę.

Zagwizdał cicho i dwa lisy wylazły z ciemności.

– Coś pływa w jeziorze i trzeba to wyłowić – powiedział – Poszedłbym sam, ale jak utknę gdzieś na równinie, to będzie bardzo niezręcznie.

– I to ma mnie uspokoić?

Wzruszył ramionami.

– I tak pójdę. Najwyżej trochę gdzieś postoję. Lisy dadzą ci znać.

Ruszył przez dziedziniec. Dwie czarne bestie pobiegły w ślad za nim. Wierne jak psy.

Margo stała w miejscu, zagryzając wargę. Mimo tego, że miał przedziwny charakter i często wpadał na pomysły, które były co najmniej dyskusyjne, zaczynała poważnie podejrzewać, że tym razem naprawdę nie myślał sensownie. A może źle się wyraził. To też mu się zdarzało.

Nie widziała innego wytłumaczenia. Jako jeden z nielicznych wiedział dokładnie, co siedziało na dnie jeziora. Na pewno był świadom tego, że wypłynięcie sarkofagu na powierzchnię było niemożliwe. A przynajmniej wiedział to jeszcze, kiedy kładła się spać. Westchnęła.

Złożyła płaszcz, żeby nie włóczyć nim po ziemi. To było bardzo ładne okrycie. Na rękawach znajdował się wściekle żółty haft w kształcie jakichś ptaków. Przechyliła głowę. W bladym świetle płynącym z okien kształty przypominały jaskółki.

– Poczekaj – dogoniła go w alejce. Maszerował bardzo szybko pomiędzy konarami czarnych drzew, co pokazywało, że traktował tę wyprawę poważnie. Jezioro było dość daleko, nawet jak dla bogów tej wielkości. Jeśli chcieli wrócić w ciągu następnego dnia, to musieli się bardzo spieszyć.

– Co dokładnie chcesz wyłowić? – zapytała.

Uśmiechał się, ale jakby bez humoru.

– Na pewno nie to, o czym teraz myślisz. Lisy wróciły wieczorem i twierdzą, że coś wypłynęło w zakolu. Mam pewien pomysł, ale wolałbym się mylić.

Zeszli w dół zbocza i minęli opustoszałe posterunki. Odkąd stało się jasne, że Terg nie ma zamiaru kiwnąć palcem w konflikcie z Twierdzą, umocnienia po tej stronie gór świeciły pustkami. Cała siła skoncentrowała się na murze po drugiej stronie. Tylko lisy grasowały po tym terenie, wyłapując od czasu do czasu nieszczęśliwców, którym spadł na barki wątpliwy honor szpiegowania dla królewskiej armii. Chyba zaczynali uczyć się na błędach, bo ostatnimi czasy było ich jakby mniej.

Margo wielokrotnie powtarzała, że Arkazan był głupcem. Głupcem, który pluł na bogów i z niezrozumiałego dla niej powodu nadal dzierżył przywództwo nad ludźmi z Twierdzy. Ledwo. W tym kontekście nietrudno było zgadnąć, kto mógł unosić się na powierzchni.

– Myślisz, że to Leonard – stwierdziła po chwili. Rovenin pokiwał głową. To wyjaśniało jego zły humor i determinację do wyprawy. Uświadomiła sobie, że ludzie nie byli mu jednak aż tak obojętni, jak twierdził. Nie wszyscy.

– Kiedy go wcięło? Z rok temu?

– Nawet wcześniej. Jeśli to on, to uprzedzam, że to nie będzie piękny widok.

Wsunęła złożony płaszcz pod pachę i wsadziła ręce do kieszeni spodni.

– A egzekucje Ganinistów to może był piknik? Ludzie robią innym ludziom okropne rzeczy. Przywykłam.

– Wiesz, nawet jeśli to nie była robota Arkazana, to trzeba przyznać, że rozegrał całą sytuację w sposób niezwykle... – zawiesił głos, gestykulując wolną ręką. Szukał słowa.

– Niezwykle, kurwa, idiotyczny – dokończyła bez wahania – Niehonorowy skurwysyn.

Pstryknął palcami:

– Lepiej bym tego nie ujął.

Maszerowali przez równinę przez większość nocy. Margo śledziła uważnie wyraz twarzy Rovenina, ale nie zauważyła nic niepokojącego. Nawet jeśli wiedział, że był pilnie obserwowany, to nie dał tego po sobie poznać. Od tygodnia był zupełnie przytomny, bez ani jednej przerwy. W ciągu całego marszu zatrzymał się tylko dwa razy: pierwszy, żeby sprawdzić kierunek, drugi, żeby przywołać lisy, które zamarudziły zbyt długo wśród drzew.

Kiedy stanęli na kamienistej plaży, na horyzoncie zaczynało się przejaśniać. Nie musieli iść długo wzdłuż linii brzegowej. Ciemny kształt dryfujący w wodzie był widoczny z oddali.

– Lubiłam chłopaka – podjęła Margo – Dwóch zdań w południowym nie mógł skleić bez potknięcia, ale cholera jasna, łeb to on akurat miał na karku. Szkoda go.

– To się zemści, zobaczysz – mruknął Rovenin. Mrużył oczy, próbując dostrzec więcej szczegółów.

Margo położyła płaszcz na brzegu. Podniosła kamyk i zaczęła obracać go w ręce. Odrobinę parzył.

– Wolałabym, żebyś to ty się zemścił – cisnęła kamieniem w taflę. Woda rozprysnęła się na wszystkie strony. Kilka kropel wylądowało jej na ręce. Syknęła z bólu.

– Jeśli to jego ciało, to możesz być tego pewna – brzmiała odpowiedź.

Margo wsadziła bolący kciuk do ust.

– Bardzo jestem ciekawa twoich metod – wymamrotała – On ci już nie powie, kto to zrobił – wskazała ruchem podbródka kształt dryfujący w oddali – A tortur nie lubisz.

Rovenin postawił broń-tyczkę na ziemi. W szarości poranka wyglądała jeszcze enigmatyczniej niż w ciemności. Była dwa razy wyższa od przeciętnego człowieka. Na czubku znajdował się zardzewiały grot w kształcie nietoperza. Margo przypomniały się nietoperze lampy, które ludzie zawieszali nad drzwiami domów, żeby odgonić zło.

– Są inne sposoby na zdobycie informacji. Nawet jeśli ludzie nie chcą sypać, to wszystko inne gada – Rovenin napotkał jej sceptyczne spojrzenie – Jeśli nie wierzysz, to zapytaj Szkiele. Słyszy rzeczy. Dosłownie rzeczy.

Margo wyjęła kciuk z ust. Skóra była zaczerwieniona, ale szybko bladła do swojego zwykłego koloru. Oparzenie się zagoiło. Przypomniał jej się zakład o kostkę soli.

– Nie przemyśleliśmy tego – stwierdziła – ciało jest tam. My jesteśmy tu. Nie wiem, czy coś się u ciebie zmieniło, ale ja nadal wolę stos od kąpieli w soli.

– Lepiej się odsuń – ostrzegł.

Położył kopię na brzegu, zagwizdał głośno i natychmiast schował twarz w dłoniach.

Zareagowała szybko, ale nie dość szybko. Rozległo się dzikie ujadanie. Fontanna wody wystrzeliła w powietrze, kiedy rozpędzone lisy wpadły do jeziora, rozcinając taflę.

– Niech cię szlag – syknęła Margo, ściskając bolący kark. Strużka wody minęła jej twarz o milimetry. Krople odcięły kosmyk włosów, który upadł na kamienie, dymiąc.

– Entuzjazm – rzucił Rovenin, wyglądając zza złożonych dłoni. Obie były czerwone od maleńkich poparzeń. Kropla spływała mu po szyi zostawiając ciemny ślad.

Dwa mokre łby wystawały teraz nad powierzchnią wody i pruły na wyścigi w kierunku dryfującego kształtu. Po chwili zaciskały już czarny materiał w wyszczerzonych pyskach i holowały go w kierunku brzegu.

– Dopilnuj, żeby nie otrzepywały futra, bo inaczej więcej się do ciebie nie odezwę – mruknęła, śledząc ich ruch.

Rovenin zmarszczył brwi.

– Trochę duży jak na człowieka – stwierdził.

Gdy kształt znalazł się w odpowiedniej odległości, zagwizdał i lisy rozwarły szczęki. Podniósł kopię, zahaczył grotem o materiał i pociągnął. Bezładna masa szmat zaczęła wysuwać się powoli na brzeg. Była tak ciężka, że nawet Rovenin musiał się odrobinę wysilić.

Lisy wylazły z jeziora i całkiem zadowolone z siebie, przysiadły obok Margo. Śmierdziały mokrym psem i ociekały wodą.

– Żadnych gwałtownych ruchów – zagroziła im.

Podeszła do kupy szmat i kucnęła ostrożnie.

– Trzeba było wziąć rękawice – mruknęła. Rovenin stanął obok. Wpatrywali się w kształt, ale nic im nie mówił. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. W tym samym momencie złapali za materiał i przewrócili topielca na drugą stronę.

– Ożeż kurwa – zawołała Margo. Widok tak ją zaskoczył, że w sekundę zapomniała o bólu płynącym z poparzonych rąk.

– Ożeż kurwa w rzeczy samej – powtórzył powoli zdumiony Rovenin. Wytarł ręce w spodnie – Czy on... żyje? – zapytał, kręcąc głową. Sam nie dowierzał własnemu pytaniu.

Dobrze znali tę maskę, choć biel poszarzała, a czarne malunki oczu i ust wytarły się w wodzie.

– Nie wiem, jak działa twój pokręcony łeb – wykrztusiła Margo – ale ze wszystkich pytań, jakie mam, to jest naprawdę ostatnim. Ile to pływało w tej wodzie? Całą noc?

– A gdzie jest... druga część? – zapytał, przyglądając się długim ramionom ukrytym pod przemoczonym i wytartym płaszczem. Wiedziała doskonale, kogo szukał.

– To co gadało – sprecyzował, machając rękami. Rozejrzeli się, ale nigdzie nie było śladu po małej skrzekliwej kukiełce. Od zawsze była przywiązana do ramienia ogromnego zamaskowanego korpusu.

– Może to było główne ciało – stwierdziła Margo – pewnie się spaliło.

Rovenin odgarnął włosy z czoła i odetchnął głośno.

– Robimy coś z resztą, czy zostawiamy ją tutaj...?

Poklepała go po ramieniu:

– Roveninie, synu Rovji spod Mariady – zaczęła uderzając w patetyczny ton – to jest doskonałe pytanie.

Wsparł podbródek na zaciśniętej pięści.

– Moja matka nie pochodziła z Mariady – wymamrotał rozbawiony.

Nie odpowiedziała. Syknął, kiedy znienacka wbiła mu palce w ramię. Miała dobry powód.

Poszarzała maska poruszyła się. Głowa owinięta szarymi szmatami zaczęła się przekręcać w bok.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro