Rozdział XIV - Własność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przedzimie, 1053 r.

[Margo]

Wiedziała, że Avis był gdzieś w pobliżu, po tym jak kobieta zbierająca pranie za lasem przybiegła z krzykiem oznajmić wszystkim, że do zamku zbliża się demon. Margo, która stała się nagle podstawowym źródłem wiedzy o zjawiskach nadprzyrodzonych, wysłuchała spokojnie bezładnych wrzasków kobiety i ruszyła na rekonesans. 

Z jej doświadczenia wynikało, że demony spalały się na wiór zanim zdążyły wziąć jeden oddech ziemskiego powietrza. Raczej nie składały towarzyskich wizyt. Nie miały też czterech metrów wzrostu i spalonych solą dłoni.

Na wszelki wypadek zabrała miecz i zagwizdała na lisa. Gdy minęła krawędź lasu, zwierzę puściło się beztroskim biegiem i po chwili krążyło już wokół wysokiej zamaskowanej postaci. Lis wyglądał na spokojnego, więc Margo była dobrej myśli, co do stanu wolnej woli przybysza.

Avis nie miał na sobie żadnych luźnych sznurków ani nitek. Co prawda przewiesił sobie przez ramię płócienną torbę, ale to akurat nie wzbudzało jej podejrzeń. Sama mu ją dała.

– Nie dostałeś wiadomości? – zawołała, zbliżając się. Pokręcił głową.

– Cholera – rzuciła. Zapłaciła za list niemałe pieniądze. Miał go Avisowi dostarczyć chłop, który wbrew zdrowemu rozsądkowi nadal cyklicznie podróżował pomiędzy Twierdzą a bagnami położonymi za Tergiem. Chłop, Drugan, miał tam rodzinę. Sprzedawali śmierdzącą herbatę z mokradeł. Musiał nadrobić trochę drogi, żeby trafić do domu Margo, ale właśnie dlatego tyle mu zapłaciła.

Nie pierwszy raz zlecała chłopu jakieś zadanie i nie pierwszy raz ją zawiódł. Miała tylko nadzieję, że Drugan się po prostu rozmyślił, a nie że dopadła go w końcu żelazna ręka tergeńskiego nadzoru. Jak dotąd nie sięgała tak daleko, ale teraz, po śmierci Rovenina, wszystko mogło się zmienić.

Margo westchnęła. Żałowała, że nie posłała po prostu któregoś z lisów z kartką w pysku. Na tych terenach i z tymi ludźmi były najmniej zawodną opcją, choć istniało ryzyko, że mogłyby się zaślinić z ekscytacji na widok wiewiórki i wszystko zniszczyć. Próbowała ich tego oduczyć, ale miały niezdrową obsesję na punkcie gapienia się na gryzonie. I polowania na małe zwierzęta.

– Pisałam ci tam, że wracam przed zimą – wyjaśniła. – Musiałam jeszcze trochę zostać. Niepotrzebnie się tu pakowałeś.

Pokiwał głową. Poprawił wypchaną torbę i zaczął się odwracać.

– Nie, nie – zawołała, łapiąc go za wytarty płaszcz. – Jak już jesteś, to zostań. Z mojego domu aż tutaj, to niezły kawał drogi. Że ty w ogóle na to wpadłeś... – pokręciła głową.

Zawrócili do zamku. Lis krążył pomiędzy czarnymi drzewami. Gigantyczny bóg śledził go, wodząc maską od pnia do pnia. Zwierzęta trochę go interesowały, ale chyba bał się ich dotykać.

Margo miała wielką ochotę zapytać, co dźwigał w torbie. Uznała jednak, że nie musiała kontrolować absolutnie wszystkiego. Avis czasem zachowywał się dziwnie, nawet jak na boga. Margo była jednak zdania, że przysługiwało mu święte prawo do własnego dobytku. Zwłaszcza, że nie pozwoliła mu zachować postrzępionych piór, które miał kiedyś przyczepione do maski.  

Odegnała ciekawość i skupiła się na tym, że wyglądał inaczej niż przed jej wyjazdem.

– Poprawiłeś sobie oczy? – zapytała, patrząc na czarne punkty i linie, które znowu odcinały się wyraźnie na tle białej maski. 

Pokiwał głową. Uniósł patykowatą rękę i zastukał w bok własnej głowy, tam gdzie znajdowały się wcześniej dziury, które zostały po wyjętych sznureczkach. Margo pamiętała, ile było syku, kiedy je zalepiała. Chyba pod jej nieobecność zdążył się z tą zmianą pogodzić, bo miał tam teraz dorysowane trzy kolorowe kropki.

– Ładne – powiedziała. Pochylił się i przekręcił głowę tak, żeby mogła zobaczyć drugi profil. Trzy identyczne kropki znajdowały się także po drugiej stronie.

– Długo malowałeś?

– Godziny – wychrypiał. Brzmiał o wiele gorzej niż pamiętała. Po jej wyjściu został w domu na odludziu całkiem sam. Ryzykowny manewr, ale nie miała wtedy innego wyjścia. Spieszyło jej się do Twierdzy.

Po tym, jak wydusiła z niego parę detali o Nes, skrzeczącej lalce, Margo podejrzewała, że Avis bardzo cenił sobie teraz ciszę. Fakt pozostawał jednak faktem – wielki bóg nie miał z kim rozmawiać, a powinien. Używanie własnego głosu po tylu latach milczenia musiało być dla niego wyzwaniem. Margo naciskała. Nie zamierzała się bawić w pantomimę.

Przed gmachem głównym Twierdzy zebrali się ciekawscy gapie. Kobieta, która podniosła wcześniej raban, chowała się teraz za plecami swojego zięcia, miętosząc nerwowo mokry od wody brzeg fartucha.

– To nie jest demon – zawołała z daleka Margo. – Nie ma się czego bać. Można się rozejść.

Ludzie nie wyglądali na przekonanych. Przez lata tolerowali Rovenina, bo był gwarancją ich bezpieczeństwa. Niektórzy go nawet lubili. Teraz, kiedy odszedł, wysiedleńcy zaakceptowali Margo jako swego rodzaju zastępstwo. Ale nie wszyscy.

Problemem był ich wódz, Arkazan. Kawał barczystego chłopa. Jego noga nigdy na Głębokiej Północy nie postała, ale walczył o tę zapomnianą kulturę, jakby tergeńskie władze osobiście go stamtąd wygnały. Potrzebował Twierdzy i jej trzystuletnich murów obronnych, żeby bić się o interesy wysiedleńców z Południem, z Tergiem i z kim popadnie. Zapewniał swoich, że władza bogów z Twierdzy dobiegała końca. Miał własną wizję na to miejsce. Margo mu przeszkadzała.

Z bogów, którzy aktualnie w zamku przebywali, najmniej sensacji wzbudzał Oscar. Ludzie nie podejrzewali go o nic zdrożnego, nawet o boskość. Wyglądał w zasadzie zwyczajnie. Mogli sobie dopisać jakąś prostą historię. Ot jeszcze jeden nieszczęśnik, być może wygnany przez tyranię z Tergu za jakieś czary albo pochodzenie. Nie mieli pojęcia, że był bogiem. I to jeszcze więźniem Margo. Niepozorny starszy pan z monoklem.

Avis należał jednak do zupełnie innej kategorii. Nic dziwnego, że ludzie gapili się na niego, jak na upiora z bajek, którymi straszy się niegrzeczne dzieci.

Był wysoki, chudy i zamaskowany. Poruszał się jakby skrywał pod płaszczem szczudła. Jego dłonie, jeśli wystawały z rękawów, były czarne i wyschnięte, niczym zwęglona kora. Wyglądał lepiej niż po wyłowieniu z jeziora, ale nadal nie wzbudzał pozytywnych skojarzeń. Upchnięcie go w domu Margo, na bagnach, było z jej perspektywy jedyną sensowną opcją. Gdyby ludzie z Twierdzy usłyszeli te jego potworne syki wczesnym latem, wywołałby tylko niepotrzebną panikę. Zdecydowanie większą niż jedna wrzeszcząca kobieta z praniem.

Arkazan był szczególnie niezadowolony z gościa. Wystąpił z tłumu i zaczął iść za Margo.

– Ilu jeszcze ich sprowadzisz? – zapytał gniewnym szeptem, kiedy weszli na schody prowadzące do głównych drzwi zamku. Kilka cieniutkich jasnych warkoczyków dyndało pomiędzy prostymi włosami wodza. Tego dnia był wyjątkowo porządnie uczesany. Być może żona w końcu mu nagadała.

Pytanie Arkazana Margo rozbawiło, ale nie dała tego po sobie poznać. Mężczyzna myślał chyba, że całe to niańczenie bogów stanowiło część jakiegoś jej planu uzurpacji władzy. Nie stanowiło. Nie snuła żadnego planu. Zawsze zwalało się na nią tyle roboty, że ledwo wystarczało jej doby.

– Uwierz mi. Wolisz mieć go po swojej stronie – rzuciła bez zastanowienia, żeby Arkazan się odczepił.

Nie miała pojęcia, czy Avis dysponował jakąkolwiek siłą, ale jego nieciekawy wygląd mógł pomóc zdyscyplinować tłum. Margo uznała, że ostatnimi czasy mieszkańcy Twierdzy byli bezczelni. Jeszcze bardziej niż zwykle. Dystans był pożądany.

Zrobiło jej się trochę niedobrze, kiedy pomyślała o tym, że zapewne nie odbiegało to daleko od taktyk Sophii. Miała nadzieję, że Avis nie miał jej tych słów za złe.

Odepchnęła niemiłą myśl. Stanęła na moment na szczycie schodów i zagwizdała na lisa, dając mu znać, że zadanie dobiegło końca. Puścił się wolno pomiędzy zabudowaniami, w dzikiej pogoni za ptakiem.

– Margo, tak nie może być. Nie możesz nas tak ciągle narażać – cedził przez zaciśnięte zęby Arkazan.

Mimo całej swojej przywódczej nieudolności zaczynał powoli orientować się w swoim nowym położeniu. W pełni doceniał tylko jedno z dwóch zagrożeń, ale to wystarczyło. Południe chwilowo miał z głowy i jego uwaga zaczęła przenosić się na Północ. Hegemonia Tergu, bardzo niezadowolona z zawieszenia broni, coraz bardziej dyszała mu w kark. Nie potrzebował kolejnych zarzutów o to, że przetrzymuje w murach potwory z piekieł. O labiryncie Rovenina w ogóle nie myślał.

– To tymczasowe. Później porozmawiamy – obiecała. O dziwo, zadziałało. Arkazan odszedł, rozsierdzony, i tłum gapiów zaczął się powoli przerzedzać. Margo nie miała jednak złudzeń. Arkazan nie dawał się ignorować w nieskończoność. Ani nawet tyle, ile wymagała zwykła przyzwoitość.

Na razie nie miał wyboru i musiał jej słuchać. Bywały jednak takie chwile, kiedy widziała w jego oczach groźne błyski i zastanawiała się, co na jej miejscu powiedziałby Atla.

Nie była skłonna testować jego teorii o współczesnej cywilizacji na własnej skórze. W takie bzdury można było wierzyć rozmawiając z południowcami. Nie w Twierdzy. Nie wśród byłych więźniów politycznych, niedoszłych skazańców i ukrywających się użytkowników magii. W tym tłumie, zgnębionym wygnaniem i dwoma latami oblężenia, nawet bóg nie mógł czuć się całkiem bezpiecznie.

Poza tym wiedziała, że nie mogła zostać długo. Miała własną wersję tergeńskiej armii na głowie. Tyle że jednoosobową. A przynajmniej żywiła nadzieję, że nadal była jednoosobowa. Sophia.

W świetle tych okoliczności Margo żałowała, że Avis odbył tak daleką drogę, a do tego sam. Jej dom był znacznie lepiej schowany niż Twierdza, która stanowiła teraz najgorsze możliwe miejsce, w jakim mógł się znaleźć jakikolwiek bóg. Jak na ironię, aktualnie było ich tutaj aż troje: ona, Avis, Oscar. Michael i Szkiele już sobie poszli.

Zaprowadziła Avisa do jednego z dwóch pomieszczeń, w których o tej porze można było uświadczyć niezbędnego minimum spokoju. Do kuchni. Bernie, zasuszona staruszka, która zarządzała na co dzień całą rzeszą pomocników od obierania, krojenia, mieszania, zagniatania i sprzątania, rzuciła przybyszowi jedno szybkie spojrzenie znad kotła z gulaszem i zapytała:

– Normalny czy niesolący?

– Pas – stwierdziła Margo. – Bernie, kochana, on nawet nie ma twarzy.

– Jego strata – odpowiedziała, wracając do mieszania. – Tylko zabierz mi go stąd przed kolacją. Będzie mi rozpraszał ludzi.

– Nie zostaniemy długo – wyjaśniła Margo. – W Twierdzy też – zwróciła się do Avisa. Przysiadł na kamiennym progu i rozglądał się po kuchni, dopóki nie zaczęła mówić.

– Nie chcę cię zdenerwować, ale jest tu ktoś, kto cię szuka. Ma na imię Oscar, chociaż możesz go znać pod trochę innym imieniem. Scaro. Brzmi znajomo?

Zabrał się powolutku do zdejmowania torby:

– Szwacz – wychrypiał w końcu, kiwając głową. Położył torbę na kolanach.

– Właśnie tak. Pojęcia nie mam, jak się dogadywaliście, ale powiedzmy, że jest bardzo zmartwiony twoim zniknięciem. Myśli, że będziesz chciał wrócić z nim do Sophii.

– Nie – przerwał jej. – Nie. Nie. Nie – powtarzał spokojnie dłuższą chwilę. To był jego ekwiwalent grozy.

Położyła mu ręce na ramionach, próbując się nie wzdrygnąć. Płaszcz był właściwie cienką peleryną. Cokolwiek znajdowało się pod materiałem, nie mogło przypominać ludzkiego ciała. Jego ramiona były jak dwa patyki.

– Nigdzie się nie wybierasz. Zostaniesz ze mną – uspokajała – chciałabym tylko, żebyś... skoro już tutaj jesteś... żebyś wyjaśnił mu może, że wcale nie masz ochoty. On nie wie, co się stało. Myśli, że ktoś cię zmusił. Nie wierzy mi na słowo i wcale mu się nie dziwię.

Odczytanie emocji z białej maski było niemożliwe. Cisza była jednak wymowna.

– Trzymam go tutaj od wielu dni – podjęła – i widzę, że ciągle się łamie. Chciałby się oderwać, ale to nie jest proste. Nie wie, co jest prawdą – wyprostowała się i wsadziła ręce do kieszeni – Nie zbawię całego świata, ale gdyby usłyszał od ciebie, że nie chcesz wracać... Może mielibyśmy o jednego wroga mniej.

Była świadoma, że Bernie, pozornie zajęta mieszaniem, łowiła chciwie każde jej słowo. Świat bogów interesował ją bardziej niż dylematy uczuciowe pomocnic kuchennych. Po zachodzie słońca, kiedy nikt nie patrzył, dokarmiała lisy resztkami z obiadu. Margo miała mgliste przeczucie, że to właśnie ona szczuła je na wiewiórki. Nie dysponowała jednak twardymi dowodami. Ani wyraźnym motywem.

– Pomyślę – zachrypiał Avis.

– Pomyśl – powtórzyła – byle nie za długo.

Szczęknęły zawiasy. Arkazan stanął w niewielkich drzwiach, które prowadziły z kuchni wprost na południowy trawnik. Grupa mężczyzn zebrała się na zewnątrz. Od rana naprawiali kawałek osypującej się ściany. Na pierwszy rzut oka byli zajęci robotą, ale co rusz rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku wnętrza kuchni.

– Teraz jest „później" – oznajmił Arkazan, po czym przeszedł płynnie na północny – W co ty znowu grasz, Margo? Ruchu oporu dziwadeł ci się zachciało?

Wyjęła ręce z kieszeni i skrzyżowała je na piersi, kalkulując poziom własnej cierpliwości.

– Kaleczysz mowę moich przodków – stwierdziła spokojnie – A i tak nic ci to nie da, te ściany mają uszy i słuchają w obu językach.

Jeden z mężczyzn kręcących się za plecami Arkazana natychmiast odwrócił wzrok.

– Mów, co masz mówić i skończmy z tą szopką – Zaczął wychodzić na zewnątrz.

Wbiła spojrzenie w jego plecy.

– Jeśli sądzisz, że będę się przeciskać w tych drzwiach – warknęła – i biegać za tobą, wystawiając się na pośmiewisko twoich ludzi, to się grubo, kurwa, mylisz. Pójdziesz za mną albo wcale.

Zatrzymał się i rzucił jej nienawistne spojrzenie. Prawdopodobnie żałował, że nie miał przy sobie broni. Margo natomiast to cieszyło. Wojownikiem był dobrym. W zasadzie wybitnym. Podobnie jak mężczyźni na zewnątrz. Walka niezawodnie skończyłaby się jakąś ludzką śmiercią, ale zajęłoby to dużo czasu i wyglądałoby po prostu paskudnie. Oboje to wiedzieli. Mimo tego Arkazan w swoim głupim uporze zacisnął pięści.

Bernie odwróciła się od kotła.

– Zan – rzuciła ostrzegawczo – Ta kobieta ma ze trzy metry wzrostu. Jak będziesz się dalej unosił dumą, to jutro będę musiała zrobić zupę na wywarze z twojego kręgosłupa. Jeszcze chwilę możesz jej posłuchać.

Rozluźnił pięści.

To on sprawował władzę w obrębie muru. Powtarzał, że ma to na papierze i poniekąd miał. Akt został spisany północnym alfabetem, którego prawie nikt w Twierdzy nie znał. Mówić w północnym jeszcze potrafili, ale tylko niektórzy. Z pisaniem byli w kropce, bo północne zawijasy, relikt przeszłości, w niczym nie przypominały powszechnie przyjętych i prostych liter południa.

Margo na własne oczy widziała dokument, na który Arkazan się stale powoływał, ale udała, że go nie rozumie. Kłamstwo, nawet jeśli rozjuszyło go jeszcze bardziej, było życzliwsze niż prawda. Zapis, wykonany bardzo znajomym pismem, mówił, że Arkazan posiadał prawo do nieczynnej studni i jednego drzewa. Rovenin nie wskazał, do którego.

– Korona ci z głowy nie spadnie – dodała Bernie.

– Ile to „jeszcze chwilę" będzie trwało? – rzucił Arkazan.

– Do jutra – stwierdziła Margo. Zaskoczyła go. I samą siebie. Aż do tego momentu jej plany na najbliższą przyszłość były raczej mgliste – Jutro o tej porze już mnie tu nie będzie – powtórzyła, bardziej dla siebie, niż Arkazana.

– A inwentarz? – zapytał, patrząc na siedzącego na progu Avisa.

– Wezmę ze sobą.

Ciągle nie miała pojęcia, co zrobić z lisami. Nie należały do niej, choć prawowity właściciel jeszcze się o nie nie upomniał. O dziwo.

– Trzymam za słowo – odburknął. Odwrócił się znowu, gotowy do wyjścia.

– To nie wszystko – zatrzymała go – Chodź. Trzeba ustalić parę rzeczy, żebyście tu nie zdechli z własnej głupoty – zwróciła się do Avisa – A ty sobie myśl – poklepała go po kościstym ramieniu i wyszła głównymi drzwiami na korytarz.

Pierwsze z dwóch spokojnych pomieszczeń zawiodło, więc od razu skierowała się do drugiego. Do sali tronowej. Aura, jaka krążyła nad tym miejscem, skutecznie odstraszała ciekawskie uszy. Od tygodni nie postała tam ludzka noga.

Odgłos szybkich kroków upewnił Margo, że Arkazan szedł za nią. Zwolniła. Bardzo wyraźnie. Czekało go jeszcze tyle upokorzeń i rozczarowania, że zmuszanie go, żeby za nią biegł było niepotrzebnym okrucieństwem.

Pchnęła ogromne drzwi i weszła do środka przepastnego pomieszczenia. Zatrzymała się przed pustym tronem.

– Twierdza nie należy do ciebie – rzuciła.

– Nie chrzań mi teraz – odpowiedział spokojnie. Wskazał na pusty tron. – Zdechł. Nie ma go. Twierdza należy do ludzi. Kto stoi na czele ludzi? Ja. Umowa to umowa.

– Tak, wiem. Dostałeś ją – zgodziła się.

W jakimś sensie miał rację, choć z jej perspektywy sprawa była do bólu oczywista. Nie zamierzała pozwolić mu żyć mrzonką ani dnia dłużej. Zwłaszcza jeśli chciała odejść z Twierdzy, a istniało ryzyko, że prawowity właściciel w końcu się upomni.

– Tylko że to już nie ma żadnego, kurwa, znaczenia – powiedziała cierpko – Przewaliłeś ją w tej wojnie na własne życzenie.

Stał i patrzył na nią ze swoim maniakalnym uporem. Wytrzymał wygnanie, więzienie, dekadę użerania się z tergeńczykami, wszystkie utyskiwania ludzi, bezsensowną wojnę, a w końcu nawet Rovenina, którego serdecznie nienawidził. Cokolwiek nim kierowało, nie zamierzał się poddawać. Nie w tym życiu.

– Południowcy jej nie wezmą. Północ też nie. Po moim trupie – powiedział.

Bywały takie chwile, kiedy podziwiała jego morderczą determinację. To nie była jedna z nich.

– Nie, Zan – pokręciła głową – za twojego żywota. I bez żadnego wojska. Przypomnij sobie, kto cię przez te dwa lata prowadził za rączkę. I dalej to robi.

Wskazała okno, które wychodziło na południe. W oddali, przesłonięte gęstymi chmurami, majaczyło łukowate pasmo górskie. Wiedziała, że gdzieś tam, w litej skale, znajdował się przepastny dom o zdecydowanie za wysokich sufitach. Jeden z kilku rozsianych wśród stromych zboczy i na równinach za górami. Obrzydliwie bogaty. Obrzydliwie odsłonięty. Oszczędność nie leżała w naturze tego boga.

– Kto podtrzymywał dostawy, kiedy Terg odciął cię od zaopatrzenia? Kto poświęcił układy z Południem, żeby ci sprzedawać broń? Kto werbował ludzi? Myślisz, że on to wszystko robił za darmo?

Arkazan pozostawał niewzruszony.

– Dostał część zapłaty. I udziały.

– Udziały – parsknęła – te, które nie istnieją?

Od czasu zawieszenia broni, nie licząc zaginionego chłopa, ani jedna karawana nie przeszła przez przylegający do murów trakt. I nie zapowiadało się, żeby szybko miały wrócić. Albo płacić. A już na pewno nie tyle, ile chciał Arkazan. Nie tyle, ile obiecał Atli.

– Rozejrzyj się wokół siebie – kontynuowała spokojnie Margo – On jest bogiem. Ty człowiekiem, zadłużonym na pięć pokoleń w przód. A zachowujesz się, jakbyś miał coś do powiedzenia.

– Spłacę go. Dość jest w podziemiach...

Margo zmierzyła go poważnym wzrokiem. Zdusiła w sobie myśli o tym, jak ironiczne było to, że nie miał oporów przed żerowaniem na majątku monarchii. Jakkolwiek starej. Zdecydowanie bardziej zaabsorbowało ją to, że tyle lat przemieszkał z bogiem pod jednym dachem i nadal nie orientował się, jak sprawy stały.

– Pomijam to, że tyle tam tego nie ma, ale... – zaczęła, robiąc kilka niespiesznych kroków w jego kierunku – Czy ty myślisz, że w tej umowie chodziło tylko o pieniądze? – Napotkała jego nieprzejednany wzrok. – Myśl mocno, Zan. Myśl mocno... Atla ma w dupie twoją wojnę i twoje graty ze złota. Pomiędzy bogami idzie zawsze o coś innego. Nawet Leonard to wiedział.

Arkazan zacisnął szczękę. Leonard był cierniem w jego oku. Był czas, kiedy winił go za wplątanie Atli w konflikt. Przeprosił się, kiedy zrozumiał, że bez dostaw przez góry skończyłby w piachu, wykończony przez bunt głodujących i zdesperowanych ludzi. W bitwach radził sobie świetnie, ale z jakiegoś powodu jego taktyczne myślenie nie miało przełożenia na to, co się działo poza polem walki. Jakby jego umysł pozostawał ślepy na prozę życia. I nie przyznawał się głośno do błędów.

– Nie było mowy o żadnym innym układzie. To jednookie bydle chciało od nas tylko pieniędzy. Umowa to umowa – wycedził.

– Zan, wiem, że Rovenin sprawiał wrażenie, jakby się wspaniale bawił – zaczęła – ale nie poszedł z wami na to spotkanie dla towarzystwa. To, co Atli obiecał, jest dla tego pozera warte milion razy więcej niż wszystkie twoje pieniądze. Twierdza nie należy teraz do ciebie. I nigdy nie należała. Przykro mi.

Zapadło milczenie. Margo skrzyżowała ręce i odwróciła się do okna. Nie miała pojęcia, dlaczego właściwie powiedziała, że było jej przykro. Gapiąc się na odległe pasmo górskie, doszła do wniosku, że za wiele wysiłku poszło w utrzymanie tej kupy kamieni i zamieszkujących ją ludzi. Nie chciała, żeby wszystko poszło na marne.

– Nawet jeśli się jakoś z Atlą dogadasz, chociaż wątpię – podkreśliła – to on nie ma cierpliwości Rovenina, mimo że próbuje udawać, że nim jest... W każdym razie pozostaje jeszcze labirynt. A tego ani ty, ani Atla nie przeskoczycie. Moja rada? – odwróciła się twarzą do mężczyzny – Bierzcie z tych piwnic tyle, ile się da, zanim w ogóle tu przyjdzie, pławić się w tych swoich głupich boskich przywilejach, i szukajcie szczęścia gdzieś indziej.

Miała głęboką nadzieję, że jej pogadanka podziałała i że nie przyjdzie wcale. Na tę decyzję nie dało się już bardziej wpłynąć. I tak wmieszała się za mocno jak na standardy bogów, ale przynajmniej mogła powiedzieć, że zrobiła, co się dało. „Nie zbawię całego świata" – pomyślała po raz drugi tego dnia.

Arkazan zbliżył się do okna. Od dłuższej chwili pocierał czoło. Nie miała pojęcia, co chodziło mu po głowie.

– Nawet jeśli – zaczął – Dokąd mam ich zabrać? Nie jestem tak zaślepiony, jak ci się wydaje, Margo – Brzmiał tak spokojnie i rzeczowo, że aż zamrugała, zdziwiona. Po miesiącach inwektyw brzmiało to prawie cywilizowanie – Wiem, co się stało z tymi, którzy poszli na Południe – ciągnął – Ci z wyrokami z Tergu gniją w więzieniach, czekając na zsyłkę. Reszta ukrywa się jak szczury, ale to tylko kwestia czasu. Terg sięga wszędzie.

– Wirydaże? – podsunęła Margo.

Pokręcił głową.

– Zanim dotrzemy pod Laveterber, nawet w rozproszeniu, ta tergeńska zaraza wyłapie nas jak kaczki. Mówiłaś, że bogowie mają w dupie złote graty. – Oparł się plecami o parapet i skrzyżował ręce na piersi. – Jest paru takich, którzy tergeńskim pieniądzem nie pogardzą. Pauline na pewno nie. Coś o tym wiem – stwierdził, krzywiąc się.

– Góry, jezioro, Bezdroża, Atla – wymieniła szybko Margo – to twoje opcje. Na własne życzenie. Było nie topić Leonarda.

Zerknęła przelotnie na pusty tron.

Arkazan zaczął się tłumaczyć, ale słyszała jego wersję wydarzeń dziesiątki razy. Jej myśli zdążyły pobiec w innym kierunku i weszła mu natychmiast w słowo:

– Labirynt był naszym błędem, ale już tego nie cofnę. Atla może sobie wierzyć, w co chce, ja nie zamierzam zostać marionetką na posyłki. Ani Sophii, ani ludzi. Powiedziałam, co miałam powiedzieć. Mnie tu od jutra nie będzie.

Odwróciła się i posłała mu poważne spojrzenie:

– Umowa to umowa, prawda?

Włożyła ręce do kieszeni i nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku wyjścia. Tuż za drzwiami czekała na nią jednak niespodzianka. Bardzo wysoka niespodzianka. Avis stał w korytarzu. Znowu przewiesił sobie pękatą torbę przez ramię.

– Pomyślałem – odezwał się, chrypiąc paskudnie.

– I? – rzuciła odruchowo Margo. Nie zatrzymała się od razu. Zrobiła jeszcze kilka szybkich i długich kroków. Tak bardzo chciała znaleźć się daleko od sali, że dopiero po sekundzie zarejestrowała sens tego, co powiedział. Że w ogóle przebywał w korytarzu, zamiast czekać w kuchni. Zastanowiło ją, jak długo tak stał.

– Masz rację – wychrypiał, odwracając się powoli. Próbował nadrobić dystans, jaki zdążyła pomiędzy nimi wytworzyć.

– Porozmawiasz z Oscarem? – zapytała, zaskoczona.

Pokiwał głową.

– Chociaż raz ktoś mnie posłuchał. Niewiarygodne – mruknęła.

Skrzypnęły ciężkie drzwi. Arkazan opuścił salę tronową i minął ich bez słowa. Ewidentnie miał dość bogów, jak na jeden dzień. Może nawet jak na całe życie. Nie dziwiła mu się. Miał twardy orzech do zgryzienia. Ona też. Musiała się spakować.

Avis powiódł za Arkazanem swoją białą maską. Kiedy kroki ucichły, spojrzał znowu na Margo.

– Pyskaty – ocenił.

Uniosła brwi. To było najodważniejsze stwierdzenie, jakie do tej pory padło z jego ust. A raczej z tego, co pod tą maską miał. Cokolwiek to było. Nie próbowała jej zdjąć, a sam nigdy nie wyszedł z inicjatywą, więc zagadnienie stanęło w martwym punkcie.

– Święte słowa – rzuciła. Wzruszył ramionami i poprawił nieznacznie torbę. Podejrzewała, że tak okazywał nerwowość.

Ruszyła powoli przed siebie i obserwowała kątem oka, jak dreptał powoli, przechylając się lekko z jednej strony na drugą. Był od niej o dwie głowy wyższy. Większość sufitów Twierdzy bez problemu dawała sobie radę z pomieszczeniem go. Co do wieży Margo miała jednak lekkie wątpliwości.

– Jak się czujesz z wchodzeniem po krętych schodach? – zapytała.

Przechylił maskę w bok.

– Jak się... czuję? – powtórzył.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro