Rozdział XVI - Przedzimie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przedzimie, 1053 r.

[Margo]

Dom był już blisko. Droga ciągnęła się wśród niewielkich pagórków. Margo po raz kolejny powstrzymała odruch, żeby zagwizdać. Cały czas miała wrażenie, że zaraz usłyszy odgłos łap albo ujadanie. Uświadomiła sobie, że jeszcze całkiem niedawno prawie nie potrafiła gwizdać. Wcześniej nie miała powodu, a teraz siła nawyku była ogromna. W ciągu ostatniego dnia podróży trzy razy złapała się na podnoszeniu palców do ust.

Przed wyjściem z Twierdzy posadziła Bernie na krześle w kuchni i odbyły krótką, ale poważną rozmowę o wiewiórkach. Staruszka przysięgała na wszystkich bogów, że nie miała z tym nic wspólnego, ale dla Margo nie miało to większego znaczenia. Nie o wiewiórki w gruncie rzeczy jej chodziło.

Rovenin twierdził, że czasami dało się pozyskać od lisów jakieś informacje, ale Margo nigdy się to nie udało. Nie należały do niej i wiedziała, że w końcu trzeba było je oddać. Wcześnie rano, jeszcze zanim zamek się obudził, zabrała je na zbocze wzgórza. Obawiała się, że tym razem będzie trudniej wyjaśnić, czego właściwie od nich oczekiwała. Nie chodziło o to, żeby gdzieś poszły, coś zrobiły i wróciły. Miały tylko pójść.

Siedziały przed nią spokojnie, czekając na instrukcje, jak zwykle. Przez chwilę kusiło ją, żeby powiedzieć po prostu „znajdźcie tego idiotę" i sprawdzić, co z tego wyniknie, ale się powstrzymała. Nie miała tyle czasu. Imię było bezpieczniejsze. Już raz go w ten sposób znalazły.

Wbrew jej obawom, poszło sprawnie. Wystarczyło wskazać kierunek i wydać odpowiednie polecenie. Jak zwykle. Ruszyły w drogę bez protestu. Miała tylko nadzieję, że dobrze ją zrozumiały i nie planowały wracać.

Była jednak zapobiegawcza. Wymogła na Bernie obietnicę, że kucharka zajmie się nimi na wypadek, gdyby Atli nie znalazły. Margo po prostu musiała się upewnić, że ktoś w ogóle się przejmie, jeśli zwierzęta znowu pokażą się w Twierdzy.

Gdzieś tam, podświadomie, wiedziała, że nie wrócą. Ze wszystkich bestii, które przewinęły się przez Twierdzę, te dwa lisy były najstarsze, najmądrzejsze, najskuteczniejsze i najwytrzymalsze. Zniosły oblężenie i hordy Sophii. Pamiętały ostatni oddech Nauczyciela. Miały w całym zajściu swój niewielki udział. Jedna wycieczka w góry nie powinna była stanowić dla nich problemu.

Margo pomyślała, że Atla miał szczęście. Albo pecha. Bądź co bądź lisy wychował Rovenin, a to wiązało się z rozmaitymi konsekwencjami. Nie zawsze dobrymi.

Teraz zamiast znajomego przebierania łapami, Margo słyszała jedynie powolne kroki ogromnego boga, który dzielnie kroczył obok. Opóźniał marsz potwornie, ale nie skomentowała tego ani razu. Wcale nie spieszyło jej się do domu.

Może i sprawę z lisami udało się uporządkować – Avis był jednak zupełnie inną parą kaloszy. Nie miała pojęcia, co z nim zrobić. Nie dało się go nikomu odesłać.

– Nie ma jakiejś rodziny? – zapytała Nandine. To był wieczór przed opuszczeniem Twierdzy.

Margo siedziała na podłodze łaźni i patrzyła, jak kobieta nadzorowała mycie włosów swoich dwóch córek. Starała się tego, nie okazywać, ale od dłuższego czasu odczuwała lekkie obrzydzenie za każdym razem, kiedy widziała blond włosy. Nawet jeśli te konkretne były praktycznie żółte, a nie srebrne.

– Bóg? Z rodziną? – zapytała ponuro. – Rodzina to pierwsza rzecz, której bóg się pozbywa.

Nandine spojrzała na nią z lekkim wyrzutem. Margo uświadomiła sobie, co powiedziała.

– No, nie od razu – dodała, zerkając na dwie jasne głowy, pochylone nad baliami. – Po prostu wszyscy się starzeją. A bogowie nie. Siłą rzeczy...

Była to do bólu uproszczona wersja wydarzeń, ale tego wieczoru Margo miała już trochę dość tłumaczenia się wszystkim ze wszystkiego. Dźwigała na barkach cały dzień łażenia po zamku i upewniania się, że nikt nie wlezie gdzieś, gdzie mógłby sobie zrobić krzywdę. Podziemia należące do Nauczyciela stanowiły poligon, którego sama nie potrafiła dokładnie zgłębić. Kilka pomieszczeń nadal trzeszczało od aktywnych klątw. 

Margo trochę się na zdejmowaniu przekleństw znała, ale te po demonicznym lokatorze podziemi trzymały wyjątkowo mocno, mimo tego, że od jego śmierci upłynęło ze czterdzieści lat. Nie miała czasu na odstawianie szopki z pełnym rytuałem, więc życzyła Atli powodzenia z porządkami.

– A przyjaciele? – zapytała Gina. Przestała szorować czubek głowy i odgarnęła włosy ociekające wodą, żeby spojrzeć na Margo.

Córki Nandine były najlepiej wychowanymi dziećmi w całej Twierdzy – względnie ciche, niezbyt wścibskie, czasami nawet miały coś ciekawego do powiedzenia. Jedyne ryzyko stanowiło to, że od czasu do czasu podmrażały lekko rzeczy, których dotykały. Młodsza – Agnes – regularnie trzymała w swoim tobołku skute lodem kwiatki. Dopóki były zatopione w bryłach zamarzniętej na kość wody, wyglądały „ślicznie". Agnes zapominała o nich, a potem tajały, zalewając jej ubrania.

Nandine z kolei nic nie zamrażała, co budziło często zdziwienie wśród nowych mieszkańców Twierdzy. Ci, którzy nie znali jej historii, zakładali bowiem (słusznie zresztą), że talent musiał krążyć w rodzinie. Tyle że Nandine nie była ze swoimi córkami spokrewniona. Dwie dziewczynki z magicznymi mocami, porzucone gdzieś za traktem, tuż przed wirydaskimi górami. Przywieziono je do Twierdzy, a Nandine się nimi zajęła. Ledwo pamiętały swoją prawdziwą rodzinę.

Nandine pracowała jako krawcowa, ale też nie miała łatwego życia. Zanim schroniła się w Twierdzy, tkwiła, niczym więzień, w bogatym tergeńskim domu, gdzie traktowano ją jak anomalię i maszynkę do zarabiania pieniędzy. Harowała od świtu do zmierzchu i całymi nocami, a szycie dla domowników i ich arystokratycznych klientów było tylko niewielką częścią jej codziennych zatrudnień. A wszystko to za mglistą obietnicę załatwienia tergeńskich dokumentów. Przeliczyła się. W końcu zebrała się w sobie i uciekła.

W Twierdzy też nie narzekała na brak zajęć, ale uparcie powtarzała, że nawet najbardziej parszywa robota w murach zamku była tysiąc razy lepsza niż jej poprzednie miejsce dogorywania. Bo pracą tego nie nazywała. Teraz miała swoją małą przybraną rodzinę. Rodzinę, która była zbyt niewinna, żeby rozumieć relacje nieśmiertelnych, kilkumetrowych bogów.

– Każdy ma jakichś przyjaciół – kontynuowała spokojnie starsza córka Nandine. Już chciała coś dodać, ale Margo weszła jej w słowo:

– Przyjaciele też ludzie. Nie są długowieczni – stwierdziła. – Zresztą... rodzina czy znajomi, jeden kij, w przypadku bogów zawsze działa podobny schemat.

– Ale to się nie bardzo klei – stwierdziła Gina. Oparła opalone dłonie o brzeg drewnianej bali. – Nawet jak starzy przyjaciele przeminą, to zawsze można mieć nowych przyjaciół.

Nandine pochyliła jej głowę i zaczęła oblewać wodą z ogromnego dzbanka.

– Margo ma na myśli to, że bogowie nie są zbyt towarzyscy – powiedziała. – Ale to tylko zdanie Margo. Ja na przykład mam inne – dodała, rzucając jej szybkie spojrzenie.

Musiała zastanawiać się, dlaczego tego wieczoru Margo wybrała akurat łaźnię. Cokolwiek myślała, z perspektywy Margo prawda była bardzo prozaiczna. Nieszczególnie miała ochotę na towarzystwo ludzi, ale na swój pokój nie mogła patrzeć. Odkąd Michael powiedział jej, jak sprawy stały z Sophią i jej nocnymi manipulacjami w snach, spanie w ogóle nie wchodziło w grę, więc siedziała bezczynnie pod ścianą, zabijając czas. Prawie jak zamkowa rzeźba. Pilnowała jedynie, żeby w miarę regularnie mrugać. Wszyscy tutaj byli wyczuleni na puste spojrzenia.

Nandine zgarnęła z wieszaka ręczniki i zaczęła wycierać Agnes głowę. Materiał wyglądał na zupełnie niezużyty. Właściwie na nowy. Margo uświadomiła sobie, że musiała przegapić transport.

– Byli z gór?

– Mhm – pokiwała głową Nandine. – Tydzień temu.

– Dobrze – powiedziała po chwili Margo. Nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, ale przynajmniej wiedziała, że Atla wywiązał się z umowy, co do jednego zaplutego punktu. Spróbowałby nie.

– Nawet jeśli ta... – Wyprostowała się nieco – niezbyt miła kobieta Avisa szuka, to na pewno nie po to, żeby go powitać z otwartymi ramionami – kontynuowała poprzedni temat. – Lepiej mu będzie samemu. Zasada stara jak bogowie.

Nandine rzuciła jej jeszcze jedno szybkie spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

Położyła dzieci spać. Resztę wieczoru spędziła, zmuszając Margo do pakowania ubrań. Stała nad nią, a właściwie tylko obok niej, bo „nad" Margo nie dało się stać. Pilnowała, żeby kobieta zapełniła torbę chociaż do połowy.

Większości ubrań Margo i tak nie potrzebowała, więc je po prostu zostawiła. Gdyby nie nalegania Nandine, to nie wzięłaby ze sobą absolutnie nic. Ledwo pamiętała, że cokolwiek tutaj miała. Nandine za to orientowała się doskonale – osobiście wszywała czarne kieszenie do większości spodni.

W kwestii Avisa nie mogła jej jednak niczego doradzić. Margo wcale tego od niej nie oczekiwała. To było coś, czym musiała się zająć sama. Prędzej czy później. Na razie wybrała jedyne logiczne wyjście, jakie pozostało – zabrała go ze sobą. Dreptał obok, dźwigając swoją torbę. Nadal nie miała pojęcia, co było w środku.

Im bliżej celu się znajdowali, tym więcej podmokłych łąk pojawiało się w polu widzenia. O tej porze roku były przykryte suchą trawą, ale Margo nie miała złudzeń. Poziom wody spadał lekko od czasu do czasu, tylko po to, żeby po tygodniu czy dwóch znowu wzrosnąć. Nigdy jednak nie było tu całkiem sucho. Kilka minut spaceru od jej domu zaczynały się regularne bagna. Tak daleko zapuszczali się tylko zagorzali zwolennicy zielska. I Zoja. Ale Zoji już nie było.

– Margo? – usłyszała, kiedy stanęli pod niewielkim domem. Z jednej strony budynek zakrywało pofalowane zbocze długiego wzgórza, z drugiej, nieco oddalony rzadki las. Avis zatrzymał się obok ogromnych drzwi. 

Usłyszała go, ale nie od razu zwróciła na niego uwagę. Najpierw musiała się upewnić, czy wszystko było tak, jak należy. Namacała niewielki mglisty krąg na frontowej ścianie. Błysnął delikatnie, kiedy go dotknęła. Drugi runiczny krąg już dawno minęli. Rozciągał się wokół ogromnej połaci terenu, która przylegała do domu. Miał za zadanie nie wpuszczać na trawnik Margo nikogo niepożądanego. 

Zamek szczęknął. Ochrona działała. Mały krąg od lat był trochę zatarty i niewiele dawał, ale Margo pocieszała się tym, że przynajmniej nie musiała nosić ze sobą klucza. Zerknęła przelotnie na białą maskę wielkiego boga.

– Hm? – mruknęła.

– Nie będziesz... zła? – zapytał.

Zamarła z ręką na klamce.

– O co miałabym być zła? – zapytała, nie poruszając się.

Ton, którego użyła musiał brzmieć zbyt groźnie, bo Avis nic nie odpowiedział. Odwrócił się, niezdolny dłużej na nią patrzeć. A w zasadzie pozostawać maską w zasięgu jej morderczego wzroku. Jakby był winny. Naszły ją paskudne przeczucia.

– Dlaczego miałabym być zła? – powtórzyła, siląc się na spokój. – Co zrobiłeś?

Pierwsze, co przeszło jej przez myśl, to pułapka. Spróbowała przywołać się do porządku. Pytanie jej o odczucia w takiej sytuacji wydawało się absurdalne. Tak bardzo, że gdyby Sophia miała teraz na nią czekać w środku, to po prostu zaśmiałaby się jej prosto w tę jej rzekomo perfekcyjną twarz. Nie byłaby zła. Może trochę rozczarowana. Na pewno niezbyt długo.

Ścisnęła mocniej klamkę, ale nie poruszyła się. Drugi scenariusz, który przyszedł jej do głowy, dotyczył zaginionego chłopa, który handlował herbatą. Zastanawiała się, czy ten pechowy mężczyzna przypadkiem nie dotarł jednak do celu. Może tu jednak zawitał. Z marnym skutkiem.

– Co zrobiłeś? – zapytała jeszcze raz, zerkając na tobołek, którego Avis tak pilnował, odkąd tylko go zobaczyła na przedpolach Twierdzy. Teraz z kolei próbowała ocenić, czy zawartość mogła przypominać kształtem ludzką głowę. Głowę tergeńskiego chłopa. Pod odpowiednim kątem – być może. Znowu uznała tę myśl za absurdalną. Zorientowałaby się. Chyba.

Milczał jak grób. Istniało ryzyko, że stało się coś prozaicznego, coś jak rozbity kubek albo połamane krzesło – coś, co sprawiło, że gryzł się tym całą drogę. A teraz, kiedy w końcu się zebrał, żeby jej powiedzieć, spłoszyła go tak bardzo, że zatkało go skutecznie na czas nieokreślony. Po odwróconej masce prognozowała, że odpowiedź werbalna była teraz mało prawdopodobna.

Rozważała przesłuchanie z użyciem broni, ale to też jej się nie podobało. Nie po to tyle się przy nim umęczyła, żeby znowu się permanentnie zamknął. Grożenie mu mieczem nie wchodziło w grę.

Pozostawało jedno. Przekonać się na własnej skórze.

Duży krąg nadal działał. Mały w jakimś sensie też. To było pocieszające. Margo zdusiła ogarniający ją niepokój. Chwyciła za miecz i przekręciła klamkę. Ostatni raz, kiedy otwierała drzwi z takim skupieniem, po drugiej stronie debatowano nad tym, za które ziemie rodowe wydać ją południowemu magnatowi i jego armii.

Przekroczyła próg. Natychmiast opuściła miecz. Widok był zaskakujący. Zagryzła dolną wargę i wpatrywała się w ścianę dobrą minutę. Nie była zła. Nie potrafiła powiedzieć, co czuła.

Cofnęła się o krok i wyjrzała na zewnątrz. Avis nadal stał nieruchomo, ściskając torbę, jak chochoł w polu.

– Zgłupiałeś do reszty? – powiedziała, pilnując się, żeby mimo wszystko nie brzmieć zbyt szorstko. – To w ogóle nie jest problem. – Odgarnęła wolną ręką włosy do tyłu. Napięcie zaczęło z niej schodzić. – Co innego miałeś robić na tym pustkowiu? – mruknęła, wypuszczając czarne kosmyki. Znowu nasunęły jej się na twarz.

Starała się, jak mogła, żeby zachowywać się mniej przerażająco, ale nigdy nie wychodziło jej to zbyt dobrze. Wróciła do środka. Zrzuciła torbę na podłogę i oparła się o stół, ciągle ściskając miecz. Procesowała widok.

Na krześle leżały puste pojemniki po farbach. Zostawiła mu je, żeby ćwiczył skostniałe palce. Zapełnił całe płótno, które leżało teraz na stole, a potem najwyraźniej zużył resztę farby. Wszystkie kolory. Ściana, od góry do dołu, była pokryta kolorowymi kropkami, perfekcyjnie okrągłymi, upakowanymi tak gęsto, że prawie się ze sobą zlewały. Były ich setki. Nie. Tysiące.

– Cholerni artyści – wyszeptała. Rzeźb sobie do domu nie dała wstawić. Całe sto lat wyrzucała za próg wszystko, co Rovenin próbował jej wcisnąć, a na co nie miał miejsca u siebie. I pokonało ją malarstwo. 

Rovenin zawsze powtarzał, żeby najpierw rozważyć pozytywy. Teraz powiedziałby pewnie, że fresk to nie rzeźba. Przynajmniej dało się obok tego dzieła przejść. Westchnęła.

Jakaś część farby musiała skapywać z pędzli zanim wielki bóg zdążył ją nałożyć na ścianę, bo podłoga była upaćkana niczym wyjątkowo zużyta paleta malarska. Wyglądało to, jakby kolory spływały na deski, żeby rozejść się po całym budynku. Niektóre naprawdę się rozeszły. Kilka kolorowych plam znalazło się w korytarzyku prowadzącym do kuchni.

Bezruch na zewnątrz trwał nadal. Margo wypuściła głośno powietrze.

– Nawet pasuje – odkrzyknęła po chwili. Odpowiedziała jej głucha cisza. Margo przewróciła oczami. – Jak uda mi się zdobyć więcej farby, to możesz pomalować na piętrze. – Słowa opuściły jej usta zanim zdążyła się zastanowić, czy naprawdę tego chciała.

Myśl o kupnie farby przypomniała jej o podróżach, które planowała. Na jakiś czas trzeba było je odłożyć.

Jej uwaga, szorstka czy nie, podziałała. Biała maska zajrzała niepewnie do domu.

– Chodź – zachęciła Margo. – Nie jestem zła. Naprawdę.

Jedna upaprana ściana była tysiąc razy lepszym wariantem niż trup tergeńskiego chłopa. Przynajmniej dom stał jak stał. I nikt nie próbował jej zabić od progu.

Avis schylił się lekko w drzwiach i wszedł do środka.

– Jakieś inne zmiany? – zapytała, rzucając mu najbardziej neutralne spojrzenie, na jakie było ją stać. – Powinnam o czymś jeszcze wiedzieć?

Pokręcił powoli głową.

– Nie jesteś zła?

– Nie – odpowiedziała natychmiast. – Następnym razem po prostu mi powiedz, co zrobiłeś. Słowami. Mniej nerwów przy wchodzeniu – stwierdziła.

Podniosła torbę z podłogi i ruszyła do korytarzyka.

– Bogowie, myślałam, że chcesz mnie odesłać z tego świata – mruknęła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro