Rozdział XXIII - Budzenie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Nina]

Tym razem Niny nie wybudziło lodowate zimno. Nie mogła się też zerwać, tak jak tej pamiętnej niebieskiej nocy. Nawet głowa jej nie galopowała. Nie było nic. Dopiero potem pojawiły się jakieś mętne myśli. Przypominały wąskie strużki wody rzeźbiące korytarze w rozgrzanym piachu - powoli, mozolnie. Wracało jej poczucie, że istniała. Że świat był materialny. Że było jakieś wczoraj i jest jakieś teraz. W końcu złapał ją ten szczególny moment, małe ukłucie paniki tuż przed pełnym wynurzeniem ze snu. Otworzyła powoli oczy i logika wskoczyła na swoje miejsce. Na tyle, na ile mogła.

Nina zobaczyła drewniany sufit. Wnętrze nieznanego pokoju. Wszędzie suszyło się jakieś zielsko. Wciągnęła powietrze nosem i aż zakręciło jej się w głowie od mdłego zapachu. Herbata. Bagienna herbata. Uparła się kiedyś, żeby jej spróbować, choć Leonard ostrzegał, że to nic szczególnego. Ledwo pamiętała smak, ale chyba nie był zbyt dobry.

Zapach połaskotał ją w nos. Kichnęła.

Przy jej łóżku pojawił się mały, rudowłosy chłopiec:

- Powiem matce, że się pani obudziła - zakomunikował. Jak na tak niedużą osóbkę, jego ton był przesadnie poważny. Wyszedł z pokoju, dźwigając na swojej dziecięcej twarzy niezwykle uroczystą minę, a Nina zaczęła się zastanawiać, gdzie u licha tym razem rzucił ją los. Usiadła powoli na łóżku i rozejrzała się w szarym świetle szarego dnia. Sama też czuła się trochę szaro.

Pokój był spory, ale zagracony. Oprócz suszonego zielska znajdowały się tu duża rzeźbiona skrzynia, prosta szafa, kilka stolików różnych wielkości i kolorów, mały taboret i wiklinowe kosze. Te ostatnie porozkładano na parapecie okna i pod nim. W ścianach tkwiły haczyki. Mnóstwo haczyków.

Nina poczuła się trochę tak, jakby znowu stała na strychu domu nad jeziorem. Zastosowanie metalowych zaczepów łatwo było odgadnąć - Leonard też suszył rośliny na potęgę. Wiecznie potrzebował sznurków. Przeciągał je od jednego do drugiego haczyka i wieszał pod sufitem wszystkie badyle, które uznał za potencjalnie użyteczne. Był systematyczny, ale to nie oznaczało, że zawsze wiedział, co robił. Życie za często go zaskakiwało swoją prozą.

Przypomniało jej się, jak mocował pod dachem długie łodygi kwiatów, które wyglądały jak słoneczniki. Cały dzień sprzeczali się o stabilność stropu. Argumentował cierpliwie, próbując ją przekonać do swoich racji, i męczył się z kolejnymi supłami, a argumentować i być cierpliwym potrafił wspaniale. Potem zszedł z drabinki i przebił deskę w stropie na wylot. Prawie złamał nogę. Nina wygrała - strop trzeba było wymienić.

Rośliny, które wisiały w tym pokoju, nie były słonecznikami. Miały zgniłą barwę i szeleściły odrobinę przy najlżejszym ruchu powietrza. Plecione siatki, w których znajdował się upakowany susz, były długie i szarawe. „Herbaciane pranie" - przeszło jej przez myśl, kiedy gapiła się w górę. Powtórzyła zdanie na głos i uznała, że chyba nie do końca się wybudziła.

Trochę wspomnień z nocy zaczęło napływać gdzieś z tyłów skołowanego umysłu. Cały czas tam były, ale teraz domagały się więcej uwagi. Trzeba je było przejrzeć, jak książkę z obrazkami. Sprawiły, że Nina skontrolowała nerwowo swoje ręce. Nie było na nich żadnych postrzępionych nitek. Ani sznurów.

Na kocu, którym była przykryta, leżał mokry ręcznik. Spadł jej z czoła, kiedy usiadła. Na małym drewnianym stoliku, tuż obok łóżka, ktoś postawił miskę z wodą. Nina zrozumiała, że musiała mieć wcześniej gorączkę. Temperatura zaczynała się do niej dobierać już wtedy, kiedy wędrowała. Pewnie w końcu ją złożyła, gdzieś na drodze. Dotknęła skroni i policzków. Były trochę wilgotne, najpewniej od okładów, ale i tak pocieszająco chłodne. Ogarnęło ją okropne zmęczenie.

Do pokoju zajrzał młody mężczyzna - właściwie jeszcze wyrostek, także rudowłosy i także poważny, ale nie tak komicznie jak jego młodsza wersja. Zerknął na Ninę, po czym zniknął za drzwiami, przymykając je.

- Naprawdę się obudziła! - Usłyszała Nina. Najwyraźniej nie potraktowano tamtego małego chłopca z powagą, której oczekiwał i wysłano starszego, żeby się upewnił, jak sprawy naprawdę stały.

Za ścianą rozległy się ciężkie kroki. Ktoś wchodził po schodach. Drzwi znowu się otworzyły i do środka wparowała kobieta, tak samo ruda, jak jej dwóch poprzedników, ale wyraźnie starsza i co ciekawe zdecydowanie mniej poważna. Sposób, w jaki na Ninę spojrzała był połączeniem troski i ostrożności. „Matka tamtych dwóch" - pomyślała Nina.

Kobieta przysunęła sobie taboret i usiadła przy łóżku. Rękawy miała podwinięte aż po łokcie, włosy spięte na czubku głowy. Lekko poplamiony, kraciasty fartuch sięgał prawie do podłogi. Musiała być czymś zajęta, kiedy młodsze dziecko podniosło alarm. Cokolwiek wcześniej robiła, Nina podejrzewała, że spadło to teraz na synów.

Widać było, że chciała zadać Ninie mnóstwo pytań. Parę razy już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale ciągle kręciła głową. Cokolwiek cisnęło jej się na wargi, powstrzymała się i zamiast tego zapytała prosto:

- Jak się czujesz?

Nina poważnie się zastanowiła. To było dobre pytanie.

- Jakoś tak... - zaczęła - słabo. Skąd...?

- Sąsiedzi znaleźli cię na trakcie - wyjaśniła kobieta. Miała przyjemny głos, raczej niski. - Może powinnaś się jeszcze trochę przespać, co? Posłaliśmy po Margo, ale to trochę daleko, więc... - urwała, kiedy spostrzegła wyraz twarzy Niny. - Nie powinniśmy byli...? - zapytała, odrobinę zdezorientowana - Mówiłaś o niej...

Nina poczuła się, jakby ktoś wepchnął jej do głowy rozgrzany pogrzebacz. Co takiego mówiła? Kiedy?

- Kim jest Margo? - zapytała. Zaskoczył ją własny głos. Zabrzmiał słabo. Język miała jak kołek. Miała ochotę uciec. Pokój odrobinę zawirował. Kobieta podniosła się szybko z taboretu i złapała ją za ramiona zanim Nina runęła w tył.

- Ojej - wymamrotała nieznajoma. Sięgnęła po mokry ręcznik. Zanurzyła go w misce, wycisnęła i przyłożyła Ninie do czoła. Zimno trochę pomogło kontrolować odruch ucieczki. Był silny.

- Mogłam się nie odzywać - mruczała kobieta - Spokojnie, spokojnie. Po prostu sobie odpocznij.

Nina położyła się i posłusznie przymknęła oczy. Była wykończona. Sen jednak nie nadszedł. Najwyraźniej moment już minął i była skazana na rzeczywistość.

Nie pamiętała, żeby mówiła komukolwiek, co usłyszała w nocy, choć same zdania wyryły jej się w głowie jak mantra: „Znajdź Margo, Nina. I nie daj jej złamać...". Teraz, w tym cichym pokoju i z ręcznikiem na czole miało to jakoś mniej sensu. Nie dać jej złamać? Złamać czego? Musiała majaczyć z gorączki i coś poprzestawiać.

Leżała, trochę obolała, i zastanawiała się, czy to dobrze, czy źle, że zdradziła się nieznajomej kobiecie z tym, co najwyraźniej chodziło jej po głowie. Wszystko wskazywało na to, że Margo istniała i polecenie nieznanego boga nie było zupełną paranoją. Mało tego, Nina znajdowała się teraz w jakimś północnym domu. Zmarszczyła brwi.

Czy na pewno północnym? Chyba tak. Wszystko na to wskazywało. Zielsko pochodziło z bagien, a te były na Północy. Nina rozumiała, co kobieta i jej synowie mówili, choć ich południowy nie brzmiał tak prosto jak ten, którego nauczyła się lata temu na ciepłych wybrzeżach.

Mieli bardzo mocny tergeński akcent, który był Niny zmorą, odkąd tylko znalazła się po drugiej stronie jeziora. Niby południowy był powszechny, ale z jej perspektywy nie dało się czasami tych ludzi tutaj zrozumieć, zwłaszcza starszych. Nina starała się jednak, jak mogła, choć zupełnie nie miała głowy do języków. Żywiła tylko nadzieję, że podczas gorączkowego snu jej samej nie wymsknęło się nic w ojczystym.

Doszła w końcu do wniosku, że raczej nie pomyliła kierunków, kiedy opuściła Twierdzę. Była faktycznie na Północy. Dom musiał być jednak porządniejszy niż typowa tergeńska chałupa, bo ściany były murowane i wszystko wskazywało na to, że położyli ją gdzieś na piętrze. A więc mieli piętro. Kimkolwiek mieszkańcy tego domu byli. To zawróciło Ninę do poprzedniej wątpliwości:

- Kim jest Margo? - zapytała jeszcze raz, ale już trochę spokojniej.

- Panią z Twierdzy - padło od razu - To znaczy... - Nina uchyliła powieki i przesunęła ręcznik, żeby spojrzeć na kobietę - Była panią z Twierdzy...? - Rozmówczyni wyglądała na równie zagubioną, co Nina - Ludzie mówią, że coś się tam przedwczoraj paliło - zakończyła kobieta.

- Przedwczoraj? - podłapała Nina. Musiała spać o wiele dłużej niż myślała. Znowu.

- Ano tak - potwierdziła rozmówczyni - Od nas nie widać, bo góry zasłaniają, ale tak gadają po wioskach.

Kręciła teraz młynki palcami. Coś ją stresowało. Wyraz twarzy nadal miała dość dobrotliwy, ale brwi w kolorze miedzi pozostawały ściągnięte. Gdyby nie to zdenerwowanie, to Nina czułaby się teraz bardzo bezpiecznie.

- Nie jesteś jedną z tych...? - zapytała nagle kobieta - Tych co to się tutaj tak panoszyli?

Westchnęła natychmiast. Z jakiegoś powodu odgarnęła Ninie włosy z twarzy i pokręciła znowu głową. Jej brwi ściągnęły się jeszcze bardziej. Pionowa kreska przecięła jej czoło.

- Ale nawet jakbyś była, to byś mi pewnie nie powiedziała, co? - Podniosła się nagle z taboretu i ruszyła do wyjścia. - O bogowie - mruczała, targając fartuch - mam nadzieję, że nie wpakowaliśmy Margo w jakąś kaszanę...

Zamknęła drzwi zanim Nina zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. To był jakiś nonsens. Nic z tego nie rozumiała. Twierdza nie miała żadnego właściciela. Ani pani, ani boga, ani nawet tego wodza, który się tam rządził tuż przed katastrofą. A teraz już nikt tam nie został. Oprócz skrzydlatego potwora i trupów. Zaczęła się zastanawiać, jak daleko od Twierdzy była.

Na myśl, że ktoś mógłby wziąć ją za najemniczkę zbierało jej się na śmiech. Nie spełniała ich kryteriów pod żadnym względem - ani tak silna, ani zdolna do ranienia, ani pozbawiona skrupułów. To nie ona była tutaj zagrożeniem.

Ale skąd chłopi mogli to wiedzieć? Po chwili namysłu doszła do wniosku, że nie można ich było winić za ostrożność. Rozumiała odrobinę lepiej punkt widzenia gospodyni tego domu, kiedy brała pod uwagę to, że musieli ją znaleźć w środku nocy, a może nad ranem, gdzieś w szczerych polach.

Zsunęła ręcznik z czoła i znowu spróbowała się podnieść. Myśli miała znacznie spokojniejsze, więc ciało też słuchało jakby lepiej. Siedziała tak dłuższą chwilę, aż w końcu odgarnęła koc i wstała. Przestała już czuć mdły zapach. Nie miała jednak wątpliwości - po tylu godzinach całe jej ubranie musiało być nim przesiąknięte.

Na podłodze leżały jej buty. Włożyła je. Podeszwy były sfatygowane. W trakcie ucieczki przez dziedziniec musiała wdeptać w nie trochę szkła. Ktoś je usunął, ale zostały małe wgłębienia.

Podeszła powoli do okna, manewrując pomiędzy łóżkiem, skrzynią i wiklinowymi koszami.

Za szybami rozciągał się widok na wioskę. Dom, w którym Nina się znajdowała, stał odrobinę na uboczu, na niewielkim wzniesieniu. Półokrągły płot, zbity byle jak, z ciemnych powyginanych desek, odgradzał sporawe podwórko od łagodnego zbocza. Panowała przygnębiająca aura, niebo było szare, a wioska zamglona. Z kominów unosił się gęsty dym.

Na parterze trzasnęły drzwi. Szyby w oknie zadzwoniły. Nina odskoczyła od nich jak oparzona. Wspomnienie eksplodującego szkła z Twierdzy za mocno działało jej teraz na wyobraźnię.

Rozległy się jakieś głosy. Nina odwróciła się od okna i próbowała nasłuchiwać. Słyszała strzępy jakichś słów, ale melodia rozmowy była obca. Dźwięk przedostający się spod podłogi był zbyt stłumiony. Zerknęła znowu przez okno. I zamarła.

Na środku podwórza stała ogromna postać. Przetaczająca się przez wioskę mgła nadawała jej nierealnego wyglądu. Miała na sobie wytarty płaszcz w jakieś szarawe plamy. Biała maska patrzyła w okno Niny.

To na pewno był bóg. Może Margo, a może nie, ale Nina już wiedziała, że nie miała ochoty przekonywać się na własnej skórze. Te kilkumetrowe monstra nigdy nie stały po stronie dobra. Zawsze, kiedy jakieś Nina widziała, działo się coś złego. Nie po to zaszczepiano w niej ucieczkę, żeby miała zginąć na widoku. Zanurkowała pod parapet, strącając z niego jakiś kosz.

To było silniejsze od niej i była prawie gotowa okazać ojcu wdzięczność spóźnioną o jakieś kilkaset lat. Jego pokręcone metody najwyraźniej działały. Z Twierdzy wyszła żywa. W przeciwieństwie do najemników. Widocznie umiejętność chlastania ludzi na kawałki niewiele pomagała, kiedy na głowie miało się bogów.

Przeszła z jednego końca pokoju na drugi, praktycznie czołgając się po podłodze, i bardzo ostrożnie uchyliła drzwi. Za nimi znajdował się niewielki korytarzyk. Znowu uderzył ja mocny, mdły zapach zielska. Po prawej miała schody. Stąd było słychać głosy o wiele wyraźniej. Tym razem to był północny. To wyjaśniało obcą melodię. Dwujęzyczny dom. No tak, to byli chyba jacyś handlarze. Może zdarzało im się łazić za tą swoją herbatą na Głęboką Północ. Nina niewiele rozumiała. Jedno pytanie wyłapała jednak doskonale:

- Tylko sztylet? - Padło.

Sztylet - magiczne słowo. Nina zorientowała się, że go przy sobie nie miała. Poklepała swoje ubrania. Wszystkie kieszenie były wyczyszczone. Tym gorzej. Trzeba było zwiewać, zanim skrępują jej ręce i nie będzie odwrotu. Rozmowa trwała dalej, ale Nina już się nie wsłuchiwała. Znowu zaczęło jej dzwonić w uszach. Miała nadzieję, że gorączka nie wróci.

Przekradła się przez korytarz i wlazła do pokoju naprzeciwko. Kolejna sypialnia. W tej były dwa wąskie łóżka. Może pokój synów? Nina nie wnikała. Ważne, że było w nim okno, które wychodziło na drugą stronę domu. Z dala od wymalowanego wzroku tego czegoś, co majaczyło na zamglonym podwórzu. Jak zły omen.

Wchodzenie i wychodzenie przez wszystko, co nie było drzwiami stawało się powoli Niny życiową specjalnością. Otworzyła jedno okno, a potem drugie - były podwójne, miały metalowe klamki, a ramy były pomalowane na biało. „Wyższy standard" - pomyślała, przełażąc przez parapet. Coś jednak na nim było, bo kiedy znowu zerknęła na swoje ręce i ubranie, dostrzegła jakieś białe smugi. Nie zastanawiała się jednak nad tym zbytnio. Od wolności dzieliło ją kilka metrów przestrzeni, która rozciągała się pomiędzy parapetem a błotnistą ziemią.

Nie było wysoko, ale upadek mógł grozić paskudnym złamaniem - jeśli nie kości Niny, to jednej z kur, które dreptały poniżej, dziobiąc jakąś papkę. Miała nadzieję, że nie rozgdaczą się histerycznie na jej widok. Zwiesiła się z parapetu, wspierając się jedną stopą w zagłębieniu w murze. Normalnie mogłaby sobie tak dyndać chwilę dłużej, ale nie była w pełni sił. Trzeba było celować szybko, zanim słabnące ręce odmówią posłuszeństwa. Zerknęła kątem oka w bok. Poniżej leżała jakaś skrzynia. Wysokość nie była idealna, ale musiało wystarczyć. Nina wycelowała i puściła parapet. Pudło.

Wpadła w błoto i obiła sobie kość ogonową o kant skrzyni, która wcale nie była skrzynią. Zza niewielkiej kratki na obolałą i jęczącą Ninę spoglądał przerażony królik. Tupnął głośno, kiedy zwaliła mu się na mieszkanie. Kury rozbiegły się z wrzaskiem po zabłoconym trawniku. Zawył pies.

Gdzieś w oddali podniosły się jakieś głosy. To podziałało na Ninę niczym kubeł zimnej wody. Podniosła się i zaczęła biec, ślizgając się po rozmokłej ziemi. W kilku długich i dość bolesnych susach dopadła do prowizorycznego ogrodzenia i przelazła na drugą stronę.

Trawa wcale nie była lepsza od kurzego wybiegu - była mokra, śliska, a w dodatku teren nachylał się ku dołowi. Nina czuła się jakby biegła po lodowisku. Za domem stały jeszcze jakieś zabudowania gospodarskie, ale dalej nie było już nic, tylko długa, pusta i szara łąka. I stare pogorzeliska.

Zaczęły szczekać psy w całej wiosce. Trzasnęły frontowe drzwi. Ktoś kogoś nawoływał.

Nina przemknęła pomiędzy resztkami poczerniałych i rozpadających się chat. Tutaj też musiało coś płonąć. Pewnie dość dawno, bo pomiędzy powalonymi belkami rosła już wysoka trawa. Gdzieniegdzie wisiały woreczki z solą. Nina padła na klęczki, złapała za jeden, sama nie wiedziała dlaczego, i odplątała go od poczerniałego kawałka drewna. Za każdym razem, kiedy drewno muskało jej roztrzepane dłonie, miała wrażenie, że ogień z przeszłości wraca, płynie przez nią i uderza prosto do głowy.

W oddali rysowała się linia ciemnego lasu. Przesłaniała go mgła. Nina wytężyła wzrok. Coś tam majaczyło pomiędzy drzewami. Ojciec. Ten drugi. Drugi? Dotknęła czoła. Płonęło. Znowu się przeforsowała i miała zwidy.

Gorączka czy nie. Musiała do niego dotrzeć, choćby na kolanach. Musiała dowiedzieć się, czemu ją uratował, a potem tu zostawił. Podniosła się i biegła dalej. Ale nie długo. Nagle coś złapało ją za kołnierz. Jej nogi oderwały się od ziemi. Przebierała nimi jeszcze chwilę, zupełnie bezsensownie. Las uciekł jej sprzed oczu. Coś ją odwróciło i ujrzała białą maskę.

- Nina - wychrypiał ogromny bóg.

Wrzasnęła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro