Rozdział XXIV - Latarnia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Margo]

Margo stała skonsternowana pomiędzy rozpadającymi się ruinami domów i patrzyła na giganta. Trochę chciało jej się śmiać, a trochę... wcale. Trzymał w wyciągniętej ręce drobne blondwłose dziewczę, upaprane mąką i błotem. Darło się to wniebogłosy, tymczasem Margo obserwowała drugą z poczerniałych rąk boga. Trzęsła mu się jak osika. Nie było jasne, kto tu był bardziej przerażony interakcją.

Biała maska odwróciła się powoli i zatrzymała na Margo. Kobieta była gotowa postawić cały swój dom na to, że gdyby Avis mógł, to patrzyłby na nią teraz z błaganiem o interwencję.

– Nie puszczaj – krzyknęła, idąc energicznie i próbując przebić się przez wrzaski. – Ona stanowi zagrożenie dla samej siebie!

Zmierzyła dziewczynę wzrokiem. Nadal zdzierała sobie gardło. Trzymała coś w zaciśniętej ręce. Woreczek. Musiała wytargać go z resztek spalonych chat.

– Lojalnie uprzedzam – Margo zbliżyła się odrobinę – że ona ma sól!

Wypuścił dziewczynę natychmiast, wydając z siebie syk. Odszedł w kierunku stodoły, otrzepując ramiona i mrucząc coś pod nosem. Nie dziwiła się. Soli nałykał się w tym życiu wystarczająco.

Dziewczyna opadła na mokrą trawę, ale Margo podbiegła i złapała ją za nogi zanim uciekinierka zdążyła zorientować się, co się w ogóle stało.

– Nina, zamknij twarz – rzuciła Margo. – Nikt ci krzywdy nie zrobi.

Naprawdę przestała krzyczeć. Raczej z braku siły niż z nadmiaru rozsądku. Leżała w trawie i wpatrywała się w Margo oszalałym wzrokiem, dysząc ciężko. Pozlepiane strąki włosów opadały jej na twarz i właziły w oczy. Margo widziała jej szaleńczy bieg przez łąki. Żeby tak uciekać, trzeba było mieć powód. I kondycję.

– Skąd znasz moje imię? – wykrztusiła dziewczyna.

– Drina, gospodyni tego domu, mówi, że bredziłaś przez sen.

– Jesteś bogiem? – wydusiła, po czym się rozkaszlała. Jej stan trochę Margo niepokoił. Oczy miała przeszklone. Skóra na nogach też była ciepła. Bardzo ciepła, nawet jak na człowieka.

– Tak – odpowiedziała Margo.

Nie miała pojęcia, jak można było w ogóle pytać. Była od przybłędy prawie dwa razy wyższa.

Nagle dziewczyna zamachnęła się i coś uderzyło Margo w ramię. Woreczek. Trochę soli wpadło jej za kołnierz czarnej koszuli. Reszta, uwięziona na szczęście w obrębie poprzecieranego materiału, opadła na dłonie, które Margo nadal zaciskała wokół kostek dziewczyny.

Zapiekło, ale była zbyt zajęta śmianiem się, żeby jakkolwiek się przejąć. Pochyliła się, chowając twarz za włosami, ale kątem oka widziała, jak Avis odwrócił się zaalarmowany, żeby skontrolować dźwięk. Znowu nic dziwnego.

Dotarło do niej, że po raz pierwszy od miesięcy ktoś wydobył z niej reakcję inną niż warkot. Biedak nie miał pojęcia, jak brzmiał jej śmiech. I czy oznaczał cokolwiek dobrego. Podszedł o kilka kroków i przyglądał się, przechylony odrobinę w bok, jakby chciał zajrzeć za kurtynę jej włosów.

Strząsnęła woreczek z rąk, nie puszczając nóg Niny. To, że oberwała solą położoną tu z powodu przewinień Sophii było z jej perspektywy skurwysyństwem losu, ale nie skomentowała.

– No, skoro próby okultystyczne mamy już za sobą – podjęła po chwili, koncentrując się znowu na swojej roztrzęsionej ofierze – to może w końcu dasz sobie pomóc? Ponoć mnie szukałaś?

Śliska i mokra trawa łąki nie była dobrym miejscem na tę rozmowę, ale chwilowo nie dało się nic na to poradzić. Najwyraźniej Nina, kimkolwiek była, postanowiła tego dnia, że ruiny chat, spalonych w zeszłym roku podczas napadu hord, były znacznie przyjemniejsze niż herbaciany składzik i ciepłe łóżko w domu Drugana i Aleksandry.

– Nie ja – wyjąkała.

– A kto?

– Nie mam pojęcia. – Zaczęła szczękać zębami.

Margo uznała, że nadeszła najwyższa pora na litość.

– Nina, czy jak cię puszczę, to dasz się zaprowadzić do domu? Zamarzniesz na tej łące, zanim zaczniesz mówić z sensem. – Trafiła na twarde spojrzenie. – Przysięgam na posag mojej matki, że nikt ci tu krzywdy nie zrobi – powiedziała.

Po sekundzie uświadomiła sobie, że z ludźmi ta przysięga nie bardzo miała sens. Bogowie byli inną parą kaloszy, bo wiedzieli, kim jej matka była. W przypadku Zoji czy Madragala – nawet pamiętali. Albo pamiętaliby, gdyby jeszcze żyli.

– Nie zamarznę. Ja nigdy nie zamarzam – wydukała Nina.

Margo ścisnęła jej kostki odrobinę mocniej. Czuła pod palcami puls. Najwyraźniej dziewczę miało działające serce. Nie była bogiem. To oznaczało, że temperatura jak najbardziej mogła jej dogryźć.

– A ja jednak śmiem twierdzić, że coś cię w końcu sprzątnie – mruknęła Margo. – Jak nie zimno, to gorączka.

– Margo...? – wychrypiał Avis.

Nie musiała ciągnąć dyskusji. Na dźwięk jego głosu Nina wydała z siebie słaby dźwięk, jakby urwany okrzyk, i padła w tył. Odcięło jej światło. Margo ściskała jej nogi jeszcze przez chwilę, żeby upewnić się, czy nadal żyła. A musiała żyć, była rozpalona jak piec w środku zimy. Oddychała. Jej pierś unosiła się nieznacznie. Po prostu straciła przytomność. Z wyczerpania. Albo szoku.

– Pięknie, kurwa – warknęła Margo.

Puściła kostki i zwróciła się w kierunku ogromnego boga. Wiedziała, że kolejne połajanki już pchały jej się na język, ale zacisnęła wargi i siedziała tak, patrząc tępo w białą maskę. Odezwał się po raz pierwszy od dwóch dni i jak zwykle wszystko trafił szlag.

Ilekroć miała ochotę zacząć na niego krzyczeć, przypominała sobie, że upuściła mu niesłusznie z litr krwi. Poczucie winy, zasadne czy nie – działało lepiej niż jakikolwiek trening cierpliwości. Zwłaszcza, że nadal nie zebrała się, żeby przeprosić.

Westchnęła. Bardzo powoli.

– Słucham uprzejmie – powiedziała, siląc się na neutralny ton. Wyszło grobowo.

Nie odezwał się. Miała ochotę nim potrząsnąć.

Zamiast tego zgarnęła dziewczynę z trawy. Odporna na zimno czy nie, nie można jej było trzymać w tej wilgoci. Margo dźwignęła jej bezwładne ciało i ruszyła w kierunku domu. Słyszała za sobą powolne kroki. Avis wlókł się za nią, dokładnie tak samo, jak przez całą zakichaną drogę z bagien. „Starzy bogowie raczą wiedzieć, czemu" – pomyślała.

Na wzniesieniu stało dwóch wyrostków. Synowie Drugana. Starszy miał na imię Darganin. Imienia młodszego nie pamiętała, ale mogła się założyć, że też zaczynało się na „D". Musieli przyglądać się całemu zajściu z oddali. Darganin trzymał strzelbę. Margo cieszyła się, że Nina tego nie widziała.

Teraz chłopcy pobiegli do domu. Pewnie zakomunikować matce, że Margo dźwigała trupa. Jeszcze tego jej brakowało. Żeby ludzie zaczęli gadać o niej jak o drugiej Sophii. Kiedy uświadomiła sobie, kto za nią szedł i jak to wyglądało, zatrzymała się jak przyklejona do ziemi. Trwało to jedną straszną sekundę, a potem ruszyła dwa razy szybciej.

– Nic jej nie zrobiłam – rzuciła od progu, przeciskając się w za małych drzwiach. – Po prostu padła z wyczerpania.

– Ojej – zawołała Drina. 

Już zaglądała Margo przez ramię. Bardzo chciała działać, ale z ogromną Margo w jej maleńkim przedpokoju nie było wcale łatwo jakkolwiek ocenić sytuację. 

– Biedulka. Dopiero co jej się troszkę poprawiło – mamrotała – chyba poślę znowu po lekarza, co myślisz?

– Ja tam temu konowałowi nie ufam, ale lepsze to niż nic – mruknęła Margo. 

Odszukała wzrokiem starszego syna Aleksandry. Czaił się w kuchennych drzwiach. Oceniła jego posturę, a potem zmierzyła wąskie schody krytycznym spojrzeniem. Jeszcze raz zerknęła na chłopaka. Nadawał się.

– Daj spokój tej strzelbie, łap dziewczynę i weź ją na górę – zarządziła. – Prędzej stanie wirydaska fabryka, niż się tam wcisnę.

Nie przesadzała. Już musiała się mocno schylić, żeby nie szorować karkiem po suficie. Przeklęte tergeńskie domy i ich przeklęte niskie partery. Chłopak, zachęcany ochoczymi potakiwaniami matki, przejął niezdarnie uśpioną Ninę. Margo patrzyła, jak razem wynieśli ją po schodach.

– Chyba trzeba będzie ją znowu wykąpać... – mruczała Drina.

Margo uznała, że o żadnym „chyba" nie mogło być mowy. Niedoszła uciekinierka miała na sobie więcej błota, sadzy i trawy niż Margo po wyczołganiu się ze swojego stosu. Z kąpielą jednak pomóc nie mogła. Ledwo zrobiła krok w głąb domu, a uderzyła w sufit i osypał się tynk. Natychmiast wycofała się z budynku, pilnując, żeby nie zrobić łokciem dziury w ścianie.

Gdy tylko przecisnęła się w drzwiach, zagadnął ją młodszy syn Drugana. Udawał, że majstrował coś przy rączce wiadra. Za dobrze go znała, żeby to kupić. Nawet jeśli miała w nosie jego imię.

Winiła za nie rodziców. Dobrzy ludzie, ale z dziwnym upodobaniem do twardych spółgłosek. Było ich czworo pod jednym dachem, standardowa tergeńska rodzina, a nazywali się wszyscy prawie tak samo. Drina, Drugan, Darganin. I ten czwarty członek rodziny. Ten, który przed nią stał.

– Pójść po lekarza, proszę pani? – Ton miał zachęcający, ale wiedziała, że był bardziej interesowny niż Szkiele przed zimą, więc sięgnęła do kieszeni i bez słowa rzuciła mu srebrną monetę. Miała nadzieję, że chociaż raz jej morderczy wzrok na coś się przyda.

– Dziękuję bardzo! – Chłopak ukłonił się lekko i czmychnął w dół wzniesienia.

Margo zeszła z progu. Wzięła głęboki wdech i spojrzała w niebo. Chmury zasłaniały je zupełnie. Nie został ani skrawek błękitu. Piękną pogodową anomalię z początku miesiąca zmiótł zimny front. Śnieg jeszcze nie spadł, ale prawdopodobnie było to tylko kwestią czasu.

Wypuściła powietrze. Nie bardzo wiedziała, co teraz ze sobą zrobić. Tu się nie dało sprawdzać kręgu. Żadnego nie było. Spojrzała przed siebie i napotkała malowane oczy. No tak. Gigant.

Stał przed koślawym płotem, przechylony lekko w bok. Znowu ją obserwował, ale tym razem niezbyt długo. Odwrócił się i kontynuował swoje gapienie się, za cel obierając sobie stojące w oddali domy. Przeszła przez zabłocone podwórze i zatrzymała się obok, krzyżując ręce na piersi.

– Przepraszam – mruknęła. Nie miała pojęcia, czy to załatwiało sprawę, ale naprawdę nie potrafiła inaczej. W jej rodzinie się nie przepraszało i przegapiła moment, żeby się tego przyzwoicie nauczyć.

Stali tak dłuższą chwilę. Ciszę przerywało teraz sporadyczne zawodzenie wiejskich psów. Jeszcze się nie uspokoiły, odkąd Nina spłoszyła kury. Ogromny stary kundel Drugana podniósł wtedy alarm, szczekając na przebiegającego mu tuż pod nosem koguta. Teraz spał już smacznie w budzie, z kogutem na dachu. W przeciwieństwie do reszty wioskowych stróżów – pies handlarzy był głuchy jak pień. Narobił rabanu, ale nie dotykały go dźwiękowe konsekwencje.

– To córka Nauczyciela – powiedział nagle Avis.

Głowa Margo odwróciła się błyskawicznie.

– Że co?

– Była zamknięta – powiedział. – I już nie jest.

Margo niedowierzała.

Spróbowała przywołać w wyobraźni bladą twarz i wystraszone oczy Niny. To, co zobaczyła nijak nie pasowało jej do oblicza Nauczyciela. Nauczyciel był wysoki, może nie jak bóg, ale zazwyczaj i tak górował nad ludźmi. Miał dość ostre rysy twarzy. I te ślepia, które znikały pod czernią, kiedy wpadał w szał. To był demon. Demon, któremu udało się uniknąć samospalenia dłużej niż jakiemukolwiek innemu przedstawicielowi Drugiej Strony.

– Że Nina? Córką Nauczyciela? – upewniła się Margo.

Pokiwał głową.

– Ale taką... prawdziwą?

Znowu pokiwał głową.

– To one mogą mieć dzieci? – rzuciła skonsternowana. Biorąc pod uwagę to, jak szybko demony się zwęglały, wydawało jej się to zupełnie abstrakcyjne. Ale Nauczyciel opierał się śmierci z tysiąc lat. Kto go tam wiedział.

Margo jeszcze raz przemyślała możliwość. Dziewczę było raczej drobne, miało jasne włosy i jasną cerę. Gdyby nie przerażenie, gorączka i błoto, to Nina byłaby pewnie całkiem zwyczajna. Nawet kiedy leżała w tej trawie – kiedy tkwiła w ciężkim szoku i syczała swoje szorstkie odpowiedzi – była o wiele znośniejsza niż Nauczyciel w najlepszy dzień. To pogrążyło Margo w niewesołych wspomnieniach.

Jedyne chwile, kiedy Nauczyciela dało się zdzierżyć, miały miejsce, gdy pracował w skupieniu nad własnym przetrwaniem. Margo zastanawiała się, jak u licha zdążył zmieścić w swoim paskudnym życiorysie ludzkie dziecko. I z kim je w ogóle miał.

– Sophia zabiła jej ojca – rzucił znienacka Avis.

Gdyby nie sypał rewelacji za rewelacją, to Margo byłaby pod wrażeniem liczby sylab, które opuściły w przeciągu kilku minut jego... cokolwiek pod tą maską miał. Pech chciał, że w tej rozmowie, pierwszej od dawna, musiała się z nim nie zgodzić. Gotowa była obwiniać Sophię o połowę zła tego świata, ale to konkretne osiągnięcie – zabicie Nauczyciela – nie należało do niej. I wcale nie było złem, jeśli się nad tym głębiej zastanowić.

– Nie – zaprotestowała od razu – jeśli mówimy o tym samym Nauczycielu, to Sophia nie zabiła Ninie ojca.

W tym temacie miała minimum pewności. Wykończenie Nauczyciela było robotą na kilka par rąk. I łap. Świat po tej śmierci stał się jakby lepszy. Żałowała tylko, że żadna historyczna książka nie mogła tego odnotować. Demon odpowiedzialny za Wielki Terror, zgładzony w tysiąc lat później. To byłby piękny akapit. Chociaż jeden, który pisałby o Margo w pozytywny sposób.

– Sophia nie zabiła jej ojca – podkreśliła jeszcze raz Margo – ja go zabiłam. Nie sama, ale jednak.

Nie zamierzała czuć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Nawet Rovenin, cholerne dziecko szczęścia, nie żałował tego despoty.

Avis pokręcił głową:

– Sophia zabiła jej ojca. – Brzmiał na trochę poirytowanego. – Drugiego ojca. Przybranego. Od Oscara. Miał takie... – urwał, bo najwyraźniej zabrakło mu słowa.

Nie miała pojęcia, co chciał przez to powiedzieć. Za rzadko mówił, żeby zdołała podłapać schematy jego myślenia. Wciągnął jednak w równanie Oscara, a to trochę rozjaśniło kierunek, bo „od Oscara" mógł być tylko James.

Jeden z najlepszych ludzi Atli. Absolutna siła napędowa armii Arktura. A przy tym straszny pechowiec. Margo uważała, że musiał nim być choćby dlatego, że najwyraźniej przyjaźnił się przez jakiś czas z Oscarem. To, że Jamesa zamordowano wspaniale potwierdzało jej pogląd na bogów i ich relacje ze światem. Przyjaźnie bogów nigdy nie kończyły się dobrze. Zwłaszcza dla ludzi.

– Ten wojskowy na usługach Atli? James? To Sophia go sprzątnęła? – zapytała, łącząc z trudem wątki.

James, Oscar i Sophia – to kliknęło aż za mocno. Oscar tłumaczył, że włóczył się pół kontynentu w pogoni za mordercą Jamesa. Od lat. Tymczasem teraz okazywało się, że winna siedziała cały czas wygodnie w swoim parszywym dworze i wykorzystywała biedne sumienie Oscara do wszystkich celów, tylko nie do tego, na którym najbardziej mu zależało. Fakt, że sama najwyraźniej Jamesa wykończyła dodawał całej manipulacji jeszcze paskudniejszego wydźwięku.

– Jajo – mruknął Avis – Miał takie jajo.

– James? Może... Oscar coś o jakimś jaju bredził.

– Tak. Jajo. I ona w nim była. Nina.

Margo rozważyła koncept, próbując jakoś połączyć te dwie, bardzo różne sprawy. Z jednej strony Nina i Nauczyciel, z drugiej tamto pechowe trio. I jajo, gdzieś w środku.

Jaja definitywnie były robotą Nauczyciela – to było dla niej jasne. To on był odpowiedzialny za wynalezienie metody. Nie miała pojęcia, ile tych kapsuł stworzył w desperackich próbach przetrwania po tej stronie. To, że wsadził do środka własną córkę nie było takie znowu nieprawdopodobne. Różne rzeczy robił, kiedy skakała mu nagle temperatura, a własna energia próbowała zeżreć mu ciało od środka. Jakoś ten nadmiar trzeba było z siebie wypuścić i spożytkować.

– No, jeśli naprawdę jakimś cudem Nina jest córką Nauczyciela, to wyjaśniałoby, czemu jest tak cholernie ciepła, jak się boi – myślała na głos. – Może dlatego ją zamknął...

Avis tylko kiwał głową.

– Zoja mówiła, że widziała, jak ludzie chowali w tych jajach zwierzęta – ciągnęła Margo – Nie wiedziałam, że można też coś wyjąć. Mnie uczyli, że to raczej... taki jednostronny proces. Jak cię przerobi z materii na... cokolwiek to jest...

– Michael przy tym był – zachrypiał gigant.

Brwi podjechały jej w górę.

– Przy zamknięciu? Otwarciu?

– Przy zabiciu – wyjaśnił – wojskowego.

Stała i patrzyła w białą maskę.

– Jakoś nie bardzo się chwalił – mruknęła w końcu – zarzekał się jedynie, że Atla nie miał z tym nic wspólnego. No proszę.

Zapominała czasami, że Michael wcale nie był małym, pyskatym, chłopcem z pocieszną twarzą. Nie przyznał się, jak zginął, ale coś nie pozwalało mu dorosnąć. Jedyną deformacją, którą od czasu do czasu ujawniał, były żółte, kocie oczy. Cecha może i bezużyteczna, ale i bez tego miał tyle siły i zwinności, że gdyby chciał wykończyć człowieka, choćby doświadczonego wojskowego, mógłby to zrobić bez problemu. Przypomniało jej się, jak narzekał ostatnio na podłogę pełną krwi.

– A któryś z was brał może czynny udział? – zapytała.

– Ja nie – zachrypiał Avis. Uruchomił mu się obronny ton. Potem zaczął coś gniewnie mruczeć, ale wyłapała tylko jedno słowo. „Obok".

– Czemu w ogóle Sophia go zabiła? – podjęła Margo. Próbowała wyciągać informacje dopóki Avis był skłonny mówić. Nie wykluczała, że może jeszcze jakimś cudem będzie miała okazję dać kiedyś Oscarowi kilka odpowiedzi, które w końcu uciszą mu sumienie. Avis mruczał jeszcze chwilę, ale w końcu się uspokoił i kontynuował:

– Uznała, że był bogiem. A nie był. Oscar jest.

„No tak – pomyślała Margo – ludzie nie są Sophii potrzebni".

– Ciekawe.

– Nie bardzo – wychrypiał, kręcąc głową.

Zrozumiała, że należało dać mu spokój z Sophią. I tak pomógł rozjaśnić trochę sprawę. James, nie wiedzieć jak, pewnie z pomocą Oscara, zdobył artefakt, którego nie powinien był mieć. I miał pecha podpaść jakoś Sophii. Może ta wywłoka liczyła na to, że Nina pomoże jej znaleźć Nauczyciela? Niewykluczone. Margo postanowiła, że o resztę trzeba było wypytać dziewczynę. Jak już przestanie wrzeszczeć i parzyć. Albo spać.

Stali dalej, obserwując, jak na wzgórze wspinał się rudowłosy chłopiec, a za nim miejscowy lekarz. Ten ostatni zupełnie nie pasował do krajobrazu. Na nogach nosił lśniące buty, które jednak bardzo szybko przestały być lśniące pod wpływem błota z podwórka Drugana.

Margo zastanawiała się przez chwilę, czy go nie odwołać. Wiedziała teraz, że nie był Ninie właściwie potrzebny. Jeśli jej natura była choć trochę podobna do rodzaju, który reprezentował Nauczyciel, to jedyne, co trzeba jej było zapewnić, to minimum spokoju. I może jakiś strategicznie wbity kołek, ale Margo nie zamierzała wyciągać pochopnych wniosków. Nina była zdecydowanie bardziej ludzka niż Nauczyciel. Musiała mieć normalną matkę. I trochę szczęścia w biologicznej loterii.

Lekarz, posiadacz okularów ze złotymi oprawkami, minął ich bez słowa, szeleszcząc swoim eleganckim ubraniem i grzechocząc równie elegancką torbą. Zniknął we wnętrzu domu, podążając za chłopcem.

– „Konował" – podjął nagle Avis – to zabawne słowo.

Uświadomiła sobie, że jakimś cudem słyszał, co mówiła Drinie.

– Masz naprawdę dobry słuch – mruknęła.

– Nie lubisz lekarzy?

Pytanie ją zaskoczyło. Już dawno o tym nie myślała.

– Nie tyle lekarzy, co znachorów – wyjaśniła, opierając się o ogrodzenie – na szczęście i nieszczęście coraz ich tutaj mniej.

– Na nieszczęście? – dopytał, chrypiąc cicho.

Włożyła ręce do kieszeni.

– Z jednej strony dobrze, że się za nich biorą. Szkodzą ludziom. Z drugiej... Martwi mnie to, jak skuteczny robi się Terg. Te woreczki z solą – Wyjęła rękę z kieszeni i wskazała za siebie. – Jeszcze kilka lat i za rozwieszanie czegoś takiego będą tutaj lecieć głowy. To taka paranoja w drugą stronę. W końcu przedobrzą z tym swoim rozsądkiem.

Malowane oczy Avisa oderwały się od wioski i skierowały na drzwi domu.

– Ten nie wyglądał na znachora.

– Pozory mylą. – Wzruszyła ramionami. – Jego ojciec też się stroił. Na ścianie miał dyplom uniwersytecki, a jak przyszło co do czego, to stan agonalny leczył nietoperzą latarnią. Najciemniej pod latarnią, Avis. – Poklepała go po ramieniu. – Najciemniej zawsze pod nietoperzą latarnią.

– Znasz dużo ludzi – zauważył.

– Tak się dzieje, jak się ich nie zabija przy każdej możliwej okazji – mruknęła. Dopiero po chwili dotarło do niej, jak mogło to zabrzmieć.

– Miałam na myśli Sophię, nie ciebie – wyjaśniła. Ale to nie było dość. – Przepraszam – dorzuciła.

Znowu nie przeszło jej to przez gardło tak sprawnie, jak powinno było.

Kundel Drugana przeciągnął się przez sen, poprawiając pozycję. Zazdrościła mu teraz trochę tej wygody. I spokoju ducha.

– To już drugi raz – zachrypiał Avis. Nie patrzył jednak na psa. Gapił się na nią. – Przepraszasz – dodał. – I nie wiem, czemu.

Spojrzała na białą maskę, zdziwiona.

– Żartujesz sobie, prawda? – Wiedziała jednak, że żartować nie miał w zwyczaju. Chyba nie potrafił. – Na początek za upuszczenie ci krwi – powiedziała.

Zastanawiała się, czy Sophia była aż tak beznadziejna, że zanikła mu zupełnie prawidłowa reakcja na krzywdę. Było to bardzo możliwe.

– Krwi? – zapytał – jakiej krwi?

Margo oparła się o ogrodzenie i wychyliła mocno w tył, żeby zerknąć na płaszcz. Niewielkie przecięcie materiału było nadal widoczne. Tak samo ciemne zacieki. Nawet gdyby nie były widoczne, to przecież zmywała krew z podłogi pół tamtego poranka. Nie przyśniło jej się.

– Przeorałam ci mieczem plecy. Nic nie czułeś? – zapytała, marszcząc brwi.

Odwrócił głowę, żeby zerknąć, ale nie mógł wykręcić szyi.

– Nie – stwierdził po prostu.

– To czemu byłeś taki zły? To znaczy... Miałeś pełne prawo być zły, ale skoro nie wiedziałeś...

– To nie przez ciebie – powiedział, a potem przechylił głowę w bok. – Mam krew? – zapytał, jakby dowiadywał się właśnie o istnieniu ciekawego owada.

Nie wiedziała, jak się dalej zabrać do tej rozmowy, więc po prostu skupiła się na tym, co było najpraktyczniejszą kwestią:

– Najwyraźniej. Dobrze byłoby ją zmyć. Albo w ogóle wyrzucić ten płaszcz w cholerę. Przydałby ci się nowy.

Obejrzał powoli swoje ramiona.

– Przemyślę – wychrypiał. 

Ton miał jednak tak suchy, że od razu porzuciła nadzieję na jakąkolwiek zmianę garderoby. Równie dobrze mógł jej powiedzieć, żeby się zamknęła. Na jedno by wyszło.

– No to może chociaż daj mi go zszyć – stwierdziła.

Trochę bała się reakcji. Ostatnio w boskich kręgach szycie nie cieszyło się popularnością. A przynajmniej nie po tej stronie barykady.

– Przemyślę – powtórzył, poprawiając torbę.

Margo uświadomiła sobie nagle, że oprócz własnej, nosił też tę, która należała do niej. Wydawało jej się, że zostawiła ją wcześniej gdzieś obok progu – i bez niej wciśnięcie się do kuchni Aleksandry było gimnastycznym wyczynem roku.

– Od kiedy jesteś tragarzem? – zapytała, wskazując torbę. Od razu zabrał się do zdejmowania.

– Powiesiłem na płocie – wyjaśnił, wręczając ją Margo – ale chłopak zaglądał.

Nie musiał mówić, który. Winny akurat pojawił się w drzwiach. Chwilowo bezimienny młodszy syn Drugana. Margo przywołała go ruchem ręki.

– Lekarz jeszcze siedzi? – zagadnęła, kiedy stanął przed nią. Pytanie było zbędne, widziała w oknie Niny jakiś ruch. Po prostu chciała zwrócić jego uwagę.

– Tak jest, proszę pani – odpowiedział. Poważny niczym świątynny kapłan.

Pogrzebała w torbie i wyjęła sakiewkę. Przełożyła połowę monet do kieszeni i wręczyła chłopakowi resztę. Nie podobało jej się, jak bardzo na dźwięk zawartości błysnęło mu oko.

– Przekaż matce – powiedziała – za lekarza i jeszcze trochę za fatygę. – Chwyciła go mocniej za ramię. – Tylko nie podkradaj, bo i tak się dowiem. – Schyliła się, żeby znaleźć się twarzą w twarz z niewielkim rozmówcą. – I w ogóle radzę ci dobrze wybierać w życiu, bo mąka na parapecie to trochę za mało, żeby powstrzymać boga, kiedy się rozzłości.

– To nie ja sypię mąkę – żachnął się – tylko Darganin.

– No proszę – mruknęła Margo – masz teraz okazję być trochę mądrzejszy niż on.

Chłopak odszedł w kierunku domu. Po kilku krokach zatrzymał się, odwrócił i rzucił Margo konspiracyjne spojrzenie:

– Naprawdę nie działa...?

Uznała, że trochę edukacji mu nie zaszkodzi. Nie chciała, żeby jego ojciec znowu wylądował w więzieniu za jakąś głupotę.

– Tamta dziewczyna była nią upaprana od stóp do głów – stwierdziła, wskazując podbródkiem okno pokoju, w którym położono Ninę – a jakoś ją złapaliśmy.

Pokiwał głową. Stał tak jeszcze chwilę, ale w końcu odszedł. Krok miał spokojny, ręce wpakował w kieszenie portek. Zaczął coś gwizdać pod nosem i w końcu zniknął w domu.

Wyprostowała się.

– Lubi cię – mruknął Avis.

– Lubi moje pieniądze – uściśliła. – Nawet nie wiem, jak się nazywa.

Avis przechylił głowę w bok.

– Jann – rzucił.

Potarła twarz dłonią. I tyle była warta jej teoria z imionami. Znowu chciało jej się trochę śmiać.

– Co? – zapytał, widząc jej reakcję.

– Nic.

W progu pojawił się lekarz. Pieniądze w tergeńskich nominałach musiały podziałać także i na jego uczoną duszę, bo tym razem skinął im uprzejmie głową. Zupełnie jakby władza, która zasponsorowała mu edukację, nie udawała, że bogowie byli tylko wymysłem.

– Widzisz Avis – podjęła, opierając się delikatnie o płot i krzyżując ręce na piersi – trochę złota i nawet zabobony zaczynają istnieć w świecie żelaznej logiki. Szok. Niedowierzanie.

– Najciemniej pod latarnią – przywołał jej słowa, sunąc maską za odchodzącym mężczyzną.

Zgodnie z przewidywaniami Margo, lekarz stwierdził, że Ninie nic nie dolegało. Była tylko zmęczona. Na jej pobudkę musieli jednak poczekać.

Drina była bardzo zmotywowana, żeby upchnąć ich jakoś w domu, ale kategorycznie odmówili – jeśli wejście i przebywanie w środku było problematyczne dla Margo, to dla towarzyszącego jej boga, który był jeszcze wyższy i zdecydowanie gorzej skoordynowany, stanowiło zadanie niewykonalne. Może i Drugana nie było teraz na miejscu, ale Margo nie wyobrażała sobie, gdzie niby mieliby się wszyscy pomieścić.

– Drina, my nawet nie śpimy – uspokajała zafrasowaną kobietę. – Nami się nie przejmuj.

Na noc ulokowali się w jednej z lekko nadpalonych stodół, które ocalały po zeszłorocznym napadzie hord. Drugan trzymał tam stary wóz, trochę narzędzi, dwa wory soli i całe masy herbacianego suszu, który z jakiegoś powodu nie nadawał się do wysyłki na Południe, a który – jak twierdziła Drina – zamierzał jeszcze do czegoś wykorzystać. Sam Drugan wędrował teraz gdzieś po miastach ze swoim towarem.

Avis wyczerpał chwilowo chęci do rozmowy i przycupnął na ogromnym worku pod ścianą. Margo dokonała szczegółowych oględzin konstrukcji, żeby upewnić się, że osmalone belki nie zawalą im się w środku nocy na głowy. Drewno wyglądało jeszcze dość solidnie. Dach miał co prawda kilka dziur, wrota ledwo trzymały się w zawiasach, a parę desek w ścianach wykazywało znaczny stopień nadpalenia, zwłaszcza po wschodniej stronie, ale Margo uznała, że wystarczyłoby kilka napraw, żeby stodoła mogła posłużyć trochę dłużej.

Dziwiła się, że Drugan upierał się przy trzymaniu tu starej herbaty, a nie wpadł na to, żeby uratować przed zawaleniem całkiem dobry budynek gospodarczy. A może wpadł, ale nie miał na tyle pieniędzy, żeby wprowadzić plan w życie? Uświadomiła sobie, że dwuletnia blokada Twierdzy wszystkim tutaj dała w kość. Jeszcze jeden skutek, którego nie przewidział honorowy łeb Arkazana.

– Nie wiesz może, za co oberwała ta wioska? – zagadnęła Margo. Avis wzruszył ramionami. Było w tym ruchu coś szczególnego, jakaś głębsza bezrefleksyjność, którą powoli uczyła się wyłapywać. Nawet jeśli rzadko komunikował się wprost, to jego postawa mówiła aż za dużo. To nie było proste „nie wiem". To było „nie chcę o tym mówić".

– W porządku – rzuciła. Ale nie było w porządku. Stała, patrząc w nieruchomą maskę i docierało do niej powoli, że jak gigant będzie milczał, tak jak w domu, to ona nie wytrzyma tu całej nocy. Dekady pomstowała na ciągłe gadanie, a teraz kiedy w końcu dostała ciszę, nie dało się jej znieść. Nawyki. Zmieniały nie do poznania. To dało jej do myślenia.

– Nie ruszaj się stąd – powiedziała nagle – zaraz wracam.

Opuściła stodołę.

Wróciła kwadrans później, obładowana książkami z domu Driny. Ułożyła je na pustym worku, żeby nie pobrudziły się od klepiska. Ogromny bóg zsunął się ze swojego miejsca i usiadł na ziemi, patrząc na sfatygowane tomy. Uznała, że jeśli nie chciał mówić, to mógł przynajmniej zająć się tym, co wychodziło mu najlepiej. Kartkowaniem.

– Czy to ma znaczenie, w jakim są języku? – zapytała, przekręcając książki okładkami do góry. Te konkretne były w południowym. Te, które miała w domu – jeszcze w północnym.

– Nie ma – stwierdził – Znam oba.

– Ha. Ciekawe – powiedziała, nieruchomiejąc na chwilę. – Alfabety też? – upewniła się, wracając do obracania w ręku jednego z tomów. Trzymała jakiś zielarski poradnik.

– Oba to oba.

– W takim samym stopniu?

– Tak.

Nie tłumaczyła się z pytań. Miała nadzieję, że pomogą jej oszacować, skąd pochodził i ile mógł mieć lat. Bo sam jej powiedzieć nie chciał.

Niewiele jej to jednak dało. Mówił porządnym północnym, zupełnie płynnie i z poprawnym akcentem. Nie kaleczył go jak Arkazan i Drina, dla których to był drugi język, zupełnie egzotyczny. Nie zaciągał też tak archaicznie jak starsi bogowie pokroju Baragana. Ani tak głęboko, jak Leonard, który pochodził z tych niewielkich zamkniętych społeczności ludzi mieszkających za granicami kraju, na Prawdziwej Północy.

– A wolisz któryś bardziej? – drążyła. – Alfabet? Język? W mowie? W piśmie?

Milczał przez chwilę. Oderwał maskę od książek i spojrzał na Margo.

– Nie ma żadnej różnicy. – Ton miał teraz zagadkowy. Nie mogła rozszyfrować jego emocji, więc skupiła się znowu na samym sposobie mówienia.

Jego północny brzmiał, jakby wychował się gdzieś pod Tergiem, w czasach, kiedy ten język był tu jeszcze w użyciu. Najwyraźniej razem z oryginalnym alfabetem, bo przecież twierdził, że go znał. To prowadziło ją jednak do punktu wyjścia: miał może z pół wieku. Co najmniej pół wieku, bo wtedy mniej więcej północny alfabet wypadł tutaj całkiem z łask. Ezra już go nie znał. Michael zresztą też.

– Nie jestem głupi – odezwał się.

Margo zamrugała gwałtownie. To, co powiedział zabrzmiało dziwnie. Minęła sekunda zanim uświadomiła sobie, że przeskoczył na południowy. Nigdy wcześniej tego nie robił. I znowu miał poprawny akcent. Na tyle, na ile mogła stwierdzić po jednym, krótkim zdaniu.

– Powolny – mruknął – ale nie głupi.

Zaczął się powtarzać, krążąc maską od tomu do tomu. Słuchała uważnie i zdecydowanie nie brzmiało jej to jak ciężka mowa współczesnych tergeńczyków. Raczej jak rodowitego południowca. Margo była w kropce.

Przez myśl przeszło jej jeszcze, że może rozwiązaniem był jakiś dawny styk kultur, choćby rodzice z różnych stron kraju. Ewentualnie ten jego podejrzanie dobry słuch. Może łatwiej wyłapywał niuanse.

– Nie głupi. Nie głupi – powtarzał powoli.

Szmer południowej frazy wyrwał ją z zamyślenia. Zdała sobie sprawę z tego, że skoro się zaciął, w dodatku w drugim języku, to chyba zinterpretował jej pytania niezgodnie z ich przeznaczeniem. Próbował jej udowodnić, że nie kłamał. A to, że teraz milczała i się gapiła, wcale nie pomagało.

– Nie uważam cię za głupiego – sprostowała, przerywając potok powtarzających się słów. – Fakt, czasem ruszasz się jak mucha w smole, ale to zupełnie inna sprawa. Nie mam ci nic do zarzucenia. – Odłożyła poradnik zielarski. – No, może poza tym, że mógłbyś trochę więcej mówić. O sobie zwłaszcza. O Sophii też. I obojętnie w jakim języku. Zastanawiam się po prostu, skąd ty się urwałeś.

– Z dna – rzucił, sięgając po tom.

Zagryzła wargę.

– Grunt, żebyś tam nie wracał, co?

Nie skomentował. Zabrał się za kartkowanie książki, a to była czynność święta. Ten jeden raz postanowiła zrobić to samo.

Podniosła jeden z tomów i prawie jęknęła. Wirydaska komedia. W pięciu aktach. Nie zamierzała jednak wybrzydzać. Ich fabryczne perypetie były minimalnie ciekawsze niż encyklopedyczne opisy północnej flory. Zwłaszcza jeśli znało się tę florę na pamięć z życiowego doświadczenia pięciuset lat tułania się po bezdrożach.

Przysunęła sobie worek z suszem i ułożyła się wygodnie na brzuchu. Miała tylko nadzieję, że herbata nie została tu położona z powodu jakiejś pleśni. Wdychanie tego nie mogło jej zabić, ale i tak nie było pewnie niczym dobrym. Ani przyjemnym.

– Czytasz? – usłyszała po chwili zachrypnięty głos. Avis był zdziwiony.

– Ja też nie jestem głupia – stwierdziła. Przerzuciła kartkę. – Teraz wypada, żebyś się zgodził – zauważyła – ale możesz trochę zwlekać, bo mam wrażenie, że sobie dzisiaj na to zasłużyłam – dodała, nie odrywając wzroku od tekstu.

Minęło kilka stron zanim się odezwał:

– Nie jesteś głupia – przyznał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro