Rozdział XXVII - Dwa cz. I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Margo]

– Zmówiliście się przeciwko mnie, czy co? – warknęła Margo. Stała pod drzewem, na szczycie pagórka i patrzyła, jak ogromny bóg i Nina wspinali się pod górę. Nina pochłaniała właśnie jedną z kanapek, które Drina wcisnęła jej na drogę. W środku było chyba jakieś suszone mięso.

– Ją mogę zrozumieć. – Margo wskazała na pochłoniętą jedzeniem Ninę. – Nogi ma krótkie, a gębę zajętą – stwierdziła – ale ty nie masz wymówek, Avis. Myślałam, że bardziej ci się będzie palić, żeby się od niej uwolnić.

– Zdziwiłabyś się – mruknęła Nina.

Margo ją zignorowała. Odkąd wyruszyli, Nina kierowała w jej stronę dziwaczne uwagi i jeszcze dziwaczniejsze spojrzenia. Czuła, że dziewczyna miała jej coś do powiedzenia. Nie do końca wiedziała, co.

Ogromny bóg dotrzymywał Ninie kroku, a tej zupełnie się nie spieszyło, co znaczyło, że Avis szedł jeszcze wolniej niż zwykle. Nie wyruszyli wieczorem. Nina wybłagała ich, żeby poczekali do rana i zabrali ją ze sobą, chociaż do rozdroża. Margo wiedziała, że będzie żałowała swojej zgody, ale nie że aż tak.

– Dziwić to się mogę temu, że tak się wleczecie. Z życiem, Nina, z życiem – poganiała.

– Jest późno. – Nina wzruszyła ramionami. – A trakt to to nie jest. Mamy prawo być zmęczeni.

Co do trudności trasy miała rację. Cały dzień szli przez zarośla i lasy, które rozciągały się wzdłuż głównego szlaku. To nie była wydeptana droga. Margo nie wybrałaby jednak żadnej innej. Istoty ich wzrostu wzbudzałyby na trakcie za dużą sensację.

Co do kwestii zmęczenia pozwalała sobie na bycie sceptyczną. Bogowie mogli maszerować całymi dniami. Półdemony pewnie trochę mniej, ale podejrzewała, że w odpowiednich warunkach Ninę było stać na o wiele więcej niż ludzkie włóczenie nogami.

– Późno – pokiwał głową Avis. Wdrapał się w końcu na wzniesienie, deptając Ninie po piętach, i stanął obok Margo.

– Jest późno – powtórzył.

– A ciebie co ugryzło? – zdziwiła się. – Spać chyba nie zamierzasz?

– Ale ona tak – odpowiedział, wskazując czarną ręką Ninę. Potem przyłożył dłonie do głowy, jakby zakrywał sobie uszy. – Spokój – wyjaśnił.

To Margo mogła zrozumieć. Nina znowu zawracała mu głowę cały dzień. Miał jej serdecznie dość, ale słowem się do niej nie odezwał. Nawet odmawiać mu się już nie chciało.

Nina porzuciła swoją kreatywną perswazję i chyba chciała go pokonać jego własną bronią, bo po prostu powtarzała do znudzenia to samo pytanie: „Gdzie jest ten dwór?". W tej chwili od dalszego wiercenia dziury powstrzymywało ją wyłącznie to, że miała usta zajęte przeżuwaniem brązowego, północnego chleba. Nie zapowiadało się, żeby mieli się od niej szybko uwolnić.

– No dobrze – zgodziła się Margo – Zatrzymamy się na noc. Ale nie tutaj.

Ruszyła dalej. Kolejną godzinę przedzierali się przez pole kłujących krzaków, aż w końcu znaleźli miejsce, które spełniało wyśrubowane kryteria Margo. Słońce praktycznie zaszło, co wcale nie oznaczało, że było tak późno, jak Avis i Nina twierdzili. Była zima. Dni co prawda stawały się już dłuższe, ale nadal nie można było nazwać tej pory dnia „wieczorem". Nie we właściwym tego słowa znaczeniu.

Jak na ironię ich dziwna zmowa była Margo na rękę, choć nie chciała tego przyznać na głos. Już niewiele zostało im do rozdroża, a ona jeszcze nie podjęła decyzji.

Pójście do domu, dobrze schowanego i chronionego solidnym kręgiem, który jak dotąd wytrzymał już jedno bliskie starcie z zaborczym umysłem Sophii, wydawało się najrozsądniejszą opcją. Mogli tam jeszcze trochę z Avisem posiedzieć i poczekać na rozwój sytuacji. Bez Niny na głowie miała szansę wyciągnąć z ogromnego boga więcej informacji. Może w końcu zdradziłby jej coś kluczowego. Jakiś słaby punkt przeciwniczki.

Miała silne poczucie, że mimo całej jej wytężonej pracy wyrywanie go z tych mentalnych kajdan nie szło jej tak dobrze, jak by sobie tego życzyła. Po tym, jak wyglądał stan psychiczny Oscara, wcale się nie dziwiła. Avis na głos mógł na swoją dawną panią trochę złorzeczyć, ale to, że nie chciał się Ninie wygadać co do tego dworu, wiele mówiło.

Wiedział, kim Nina była. Półdemonem. Słabiutkim w porównaniu do swojego ojca. Wiedział, a i tak nie chciał, żeby się z Sophią spotkały. Tego swojego zniszczonego płaszcza też praktycznie nie dawał dotknąć, a przecież to właśnie od Sophii go dostał. Myślałby kto, że pozbędzie się go przy pierwszej lepszej okazji. Margo pamiętała jeszcze jak okropnie syczał wiosną, kiedy odcinała od maski kolorowe pióra. Sophia i jej prezenty nadal były dla niego ważniejsze, niż był skłonny przyznać.

Rozłożyli się w lesie, niedaleko traktu. Nie rozpalali żadnego ogniska, choć temperatura spadała tutaj w nocy dość znacznie. Chłód nie był przyjemny, nawet dla nich, ale nie potrzebowali ciepła. Było teraz zaledwie udogodnieniem. Prawdziwe zagrożenie stanowiłoby światło.

Wszyscy zainteresowani woleli siedzieć w mroku. Był dla nich teraz jak druga natura. Zwłaszcza dla Niny. Umościła się wygodnie w korzeniach drzewa, podłożyła sobie pod głowę plecak. Za wiele w nim nie miała, ale i tak był lepszy niż twarda leśna ściółka.

– Tylko mnie obudźcie rano – powiedziała, zamykając oczy. – Nie przepadam za budzeniem się i odkrywaniem, że ktoś znowu zniknął bez słowa. Kiepskie uczucie.

Margo trochę jej współczuła. Jednocześnie zastanawiała się, skąd właściwie Leonard ją wytrzasnął. Kompletnie do niego nie pasowała. Wyszczekana, zrzędząca, wścibska, a w dodatku z chroniczną gorączką. Nawet nie mówili w tym samym języku.

Margo rozsiadła się na ściółce pełnej igieł. Poopadały z drzew i tworzyły na ziemi brązowawy dywan. Przypomniała sobie, jak Nina twierdziła, że Leonard w końcu nauczył się południowego. Pokręciła głową – wiedziała, że ten runista miał w sobie olbrzymi potencjał. To, jak bardzo tłamsili go ludzie siedzący wygodnie przy tergeńskim korycie władzy, doprowadzało ją czasami do szewskiej pasji.

Gdyby nie jego pochodzenie, które zamykało mu wszystkie drogi edukacji, zwłaszcza po tej stronie kraju, to byłby pewnie teraz jednym z najbardziej obiecujących studentów. Może już nawet wykładowcą. Marnował się tu prawie tak samo jak u Baragana.

Wiedziała to od pierwszej rozmowy, kiedy wypatrzyła go w klasztorze na Runturn. Kręcił się gdzieś pomiędzy wiekowymi tomiszczami i półkami, które Baragan obsesyjnie czyścił i porządkował. Leonard zasługiwał na coś więcej niż bycie harującym asystentem tysiącletniego bibliotekarza z niezdrową fascynacją na punkcie brylantowych okładek i pergaminu.

Czerwonoskrzydły Baragan i jego ogromna pustelnia, teraz naprawdę pusta, zawróciły myśl Margo na poprzednie tory. Opcje. Opcje działania.

Plan ze ściąganiem Atli do Runturn odpadał. Jakiś jego wariant był jednak jeszcze możliwy. Choć trochę ryzykowniejszy. Margo nie musiała od razu wracać do domu na bagnach. Rozdroże oferowało jeszcze jeden kierunek.

Alternatywna droga prowadziła do Twierdzy. Jeśli forteca nie uległa całkowitej rozsypce, to może dało się jeszcze namierzyć wejście do tego skomplikowanego systemu korytarzy, które ciągnęły się gdzieś w górskich skałach i łączyły z jednym z domów Atli.

Skoro ogromni Rovenin i Atla byli w stanie przejść z jednego końca na drugi, tak jak ludzie, to ona tym bardziej. Domy Atli, położone gdzieś w Martemidach, były jakimś punktem zaczepienia. Margo miała kilka pomysłów na to, jak potem Atlę znaleźć – o ile w ogóle jej posłuchał i faktycznie gdzieś się zaszył. Trochę tych kryjówek w końcu miał. Pozostawała nadzieja, że nie dał się złapać.

Żałowała, że nie poszła go poszukać od razu. Uświadomiła sobie, że nawet jej w ciągu tych kilku miesięcy priorytety zmieniły się nie do poznania. A jeśli nawet nie do końca nie do poznania, to zrobiła jeszcze jeden krok – kolektyw obchodził ją teraz zdecydowanie bardziej niż indywidualne przetrwanie poszczególnych bogów. Tu już nie chodziło o to, żeby każdy martwił się należycie o własne interesy. Powinni byli się pomartwić razem o jeden, wspólny interes. Nie tylko Atla spóźnił się ze swoimi przemyśleniami o kilka dekad.

Zapadł całkowity zmrok, kiedy Margo przestała słyszeć powolne szuranie węgla, którym Avis dźgał kartki swojego szkicownika. Miała zamknięte oczy. Nie spała, ale łatwiej jej się porządkowało myśli, kiedy świat zewnętrzny nie rozpraszał swoimi bodźcami. Szuranie było trochę jak neutralne tło. Nagły zanik dźwięku zwrócił jej uwagę. Otworzyła oczy.

– Coś nie tak? – szepnęła. Nie chciała budzić Niny.

Avis podniósł się spod swojego drzewa, ale nie wstał. Nie tyle podszedł, co przesunął się w jej stronę, brodząc w powodzi opadłych igieł. Zostawił swój szkicownik pod drzewem i usiadł obok. Przechylił głowę.

– Ktoś jest na trakcie – oznajmił, patrząc w dal. Wychrypiał to najciszej jak tylko się dało. Z szeptem szło mu kiepsko, bo prawie zawsze załamywał mu się głos. Nie podniósł go. Najwyraźniej też nie miał ochoty wybudzać swojego śpiącego utrapienia.

– Ktoś?

– Żołnierze – rzucił po chwili. Nie musiał. Teraz też to usłyszała. Bardzo wątłe echo jakiegoś okrzyku. Wyjrzała zza drzewa.

Trakt był daleko, ale w zasięgu boskiego wzroku. W ciemności niewiele jednak było widać. Margo mogła jedynie stwierdzić, że to była ogromna grupa.

Miejsce musiało im odpowiadać, bo przestali się zbliżać. Zeszli trochę z traktu. Najwyraźniej zamierzali obozować na polanie, która znajdowała się za drogą. Odeszli na tyle daleko, że wszelkie dźwięki wygasły. Porozkładali swój ekwipunek i zaczęli stawiać szare namioty.

– Jak dobry jest ten twój słuch? – zapytała Margo.

– Wybredny – stwierdził Avis.

– A co to właściwie ma znaczyć?

– Rzeczy mówią – mruknął – czasami.

– A ludzie? Konkretniej ci tam?

– Północni. Szemrzą.

Zastanowił ją dobór słów. W jego przypadku prawie nigdy nie był losowy.

– Że pomstują? – dopytała.

– Że nie wiem, co mówią.

Przewróciła oczami. Za bardzo kombinowała. Czasami to wcale nie było tak głębokie.

– Za cicho – dodał. Od tego wysilonego szeptu prawie zupełnie stracił głos.

Zerknęła na daleką grupę i starała się zapamiętać dystans. Porównała go sobie z tym, ile dzieliło centrum wioski, w której rozmawiały z Niną, od stodoły pod lasem. Odetchnęła z ulgą. Odległość była wystarczająca. Szanse na to, że Avis je wtedy słyszał były bardzo niskie. Choć teraz akurat wolałaby, żeby było inaczej.

– A jak u ciebie ze wzrokiem? – zainteresowała się. 

Może to też mogło im się jakoś przydać. Nie miała pojęcia, jak to jego patrzenie właściwie działało. Wiosną przeprowadziła tylko jeden test. Pokazywała mu palce i kazała powiedzieć, ile ich było. Nie puścił wtedy pary z ust, ale podejrzewała, że teraz był o wiele bardziej skłonny mówić.

– Beznadziejnie – rzucił.

Wyprostowała się i zbliżyła twarz do maski. Natychmiast się odsunął.

– Ale tak w ogóle, to mnie widzisz, prawda? Wiesz, jak wyglądam? – zapytała.

Milczał.

– Czy nie...?

Z oddali dobiegły jakieś wątłe nawoływania. Margo obejrzała się na obozowisko. Nic szczególnego się nie działo. Po prostu wymieniali się tam jakimiś poleceniami.

– Chyba nie do końca – odezwał się Avis. Był trochę zakłopotany.

– Tylko co to właściwie znaczy? – odwróciła się znowu.

Wycofał się powoli pod swoje drzewo. Wygrzebał z igieł porzucony szkicownik.

– Nie masz koloru – rzucił.

– Aha?

W pierwszej chwili przeszło jej przez myśl, że może wcale nie widział barw. Nie była to jednak na dłuższą metę wystarczająca odpowiedź. Niewielkie kropki zdobiące maskę wymalował sobie sam. Teraz trochę wyblakły, ale wykorzystał te same kolory, które miały przyczepione tam wcześniej pióra. Nawet kolejność z góry na dół się zgadzała. Musiał wiedzieć, co robił. A przynajmniej dostrzegał jakieś różnice.

– Nina ma zielone oczy – powiedział, chwytając węglowy rysik – Jann brązowe. Oscar granatowe – wymieniał powoli.

Margo zmarszczyła brwi. Zgadzało się, mniej więcej, ale nie było dla niej jasne, do czego właściwie zmierzał.

– I?

– Twoich nie widzę. Jakby były czarne.

Czekała chwilę na jakiś dalszy komentarz, ale najwyraźniej powiedział już, co miał powiedzieć, bo wrócił do szkicowania.

– Bo są – potwierdziła – one są czarne.

Podniósł maskę i przechylił głowę.

– Naprawdę? – Brzmiał na zaskoczonego. – Włosy też?

– Też.

– A ubranie?

– Tak samo.

Podniósł swój rysik.

– Jak ten węgiel?

– Z grubsza. – Oparła głowę o drzewo. – Nie rozumiem, dlaczego nie miałyby być czarne. Jesteś tak zdziwiony, że jeszcze trochę i sama się zacznę zastanawiać, czy na pewno wyglądam, jak wyglądam.

– Czy to już ranek? – zamruczała Nina. Dźwignęła głowę ze swojej torby i zaczęła rozcierać zaspane oczy. – Strasznie się rozgadaliście.

– Śpij dalej, Nina. Nic cię nie omija. Musieliśmy sobie przedyskutować tergeński komitet powitalny i zeszło nam na głupoty – wyjaśniła Margo.

Nina podniosła się do siadu.

– Co za komitet?

– Żołnierze.

Nina wstała i wyjrzała zza drzew. Na dalekiej polanie roiło się teraz od małych pomarańczowych punktów. Ci, którzy się tam rozłożyli, nie mieli oporów przed rozpalaniem ognisk. Ciepło i światło oznaczały dla nich zupełnie co innego niż dla bogów. I demonów. Może zwłaszcza dla demonów.

– Skąd przyszli? – zapytała Nina.

– Też mnie to zastanawia – stwierdziła Margo – Ale żadne z nas ich nie słyszy.

– To może warto by ich było zapytać osobiście?

Margo rozprostowała nogi i osunęła się pomiędzy grube korzenie, które wystawały spod morza igieł.

– Nie, dziękuję. Nocne siekanie ludzi mieczem nie służy dobrze urodzie. Szkoda byłoby psuć moją zagadkową czerń krwią.

– A kto ci każe ich siekać?

Margo wzruszyła ramionami. Ninie łatwo było wpadać na takie pomysły. Najgorsze, co mogło spotkać niemagicznego człowieka ze strony tergeńskich żołnierzy to kilka niewygodnych pytań o cel podróży. Może jakieś przeszukanie. O ile nie miało się ze sobą nieopodatkowanych towarów albo jakiegoś podejrzanego, okultystycznego przedmiotu – było się raczej bezpiecznym.

W miastach trzymali wzorowy porządek, dyscyplina obyczajowa działała tam aż za dobrze. Ci tutaj też zachowywali się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, przyzwoicie. Nie wrzeszczeli wniebogłosy, a organizowanie obozowiska szło im naprawdę sprawnie. Margo podejrzewała zresztą, że to nie był byle jaki oddział.

– Nie mam zbyt dobrych doświadczeń z armiami Północy – wyjaśniła. Nie była człowiekiem. Była bogiem. – Ani oni ze mną – dodała – Jak się ma trzy metry wzrostu i trochę rozumu, to tergeńskich lojalistów bardzo kusi, żeby sprawdzić na tobie ostrość własnej broni. Bardzo chętnie wzięliby moją głowę i podali ją Mai na jej rodowym talerzu.

Zdjęła wyschnięte igły z rękawa.

– Zresztą – mruknęła – ja i tak bym się wtedy rozsypała w pył. Mój brak zainteresowania to taka troska o podtrzymywanie ich wątłych marzeń.

– No to ja pójdę. Tutaj adres akurat znam. – Nina wskazała ręką obozowisko. – I ten... wierzę w dyplomację.

Margo mimowolnie się uśmiechnęła.

– Jak chcesz – rzuciła – ja już powiedziałam, że nie będę cię powstrzymywać. Masz szansę udowodnić, że potrafisz skądś wrócić w jednym kawałku.

*

[Nina]

Nina odgarnęła wyschniętą na wiór paproć. Obejście obozowiska dookoła zajęło jej mnóstwo czasu, a potem drugie tyle spędziła, leżąc w krzakach i obserwując ognisko wartowników. Było ich tam trzech. Czwarty miał właśnie swój obchód. Minął ją już dwa razy.

Liczyła na to, że uda jej się zbliżyć na tyle, żeby podsłuchać ich bez ujawnienia swojej obecności, ale nie zapowiadało się na to. Schowana była dobrze – problem polegał na tym, że nadal nic nie słyszała. Mówili za cicho.

To byli naprawdę porządni ludzie. Żadne armatnie mięso. Mundury mieli proste, ale nie zużyte. W dodatku jakieś takie pokazowe, bo klapy kieszeni obszyte były purpurowymi oblamówkami. To nie był strój bojowy. Nie rechotali i nie pili na umór, choć widziała, że jeden miał w kieszeni niewielką piersiówkę. Nie tknął jej jednak odkąd zaczęła się warta. Chyba. „Tergeńskie dobre maniery" – pomyślała.

Czekała cierpliwie aż większość obozowych szmerów wygaśnie. Zaczynało się całkiem niezłe okienko, bo zmęczeni marszem żołnierze powoli przysypiali przy swoich ogniskach albo znikali w niewielkich szarych namiotach.

Obserwowała trzech mężczyzn. Ich ognisko było mocno wysunięte, znajdowało się najbliżej traktu. Po pewnym czasie wiedziała już dlaczego. Kontrolowali ruch na drodze. O tej porze szlak był w zasadzie pusty. Przetoczył się tędy tylko jeden wóz. Zatrzymali go i przepatrzyli towary. Musiało pójść sprawnie, bo stali przez chwilę i gawędzili sobie z podróżującym chłopem. Po kilkunastu minutach wóz toczył się dalej.

Nina wycofała się z zarośli. Oddaliła się znacznie od obozu i weszła na trakt. Zastanawiała się, jaką taktykę obrać, żeby zyskać okazję do zagadnięcia wartowników. Próbowała ułożyć sobie sensowną historię.

Miała bardzo mało bagażu, więc nie mogła podróżować długo i daleko. Wioska Driny, Narturg, była w gruncie rzeczy bezpieczną destynacją. Kierunek się zgadzał. No i teraz Nina znała tam trochę ludzi. Mogła całkiem sprawnie udawać, że wiedziała, dokąd szła.

Martwiło ją to, jak była ubrana. Miała na sobie wprawdzie porządne podróżne spodnie i całkiem niezłą grubą koszulę. Na wierzch włożyła też tę, którą dała jej Drina. Obawiała się jednak, że jak na panujący ziąb, te dwie warstwy mogły wzbudzać lekkie podejrzenia. A może nie. Może właśnie pasowała do typu północnego włóczęgi.

W miarę zbliżania się do obozu zaczynała się denerwować. Delikatnie skakała jej temperatura. Uznała, że to też dało się wykorzystać. Mogła udawać zmęczoną i zziajaną od marszu.

Wyłoniła się zza drzew, dbając o to, żeby było słychać jej szybkie kroki. Zaczęła bardzo nieznacznie utykać na jedną nogę. Wartownicy dostrzegli ją z daleka. Nie byli szczególnie zaalarmowani. Jeden z nich podniósł się jednak i spokojnie wyszedł jej naprzeciw.

Zeszła powoli z traktu i ruszyła w jego kierunku. Wiedziała, że z jego perspektywy była zupełnie niepozorna. Zazwyczaj działało to na jej niekorzyść. Nie tym razem. Wyglądała jak mizerna, tergeńska przybłęda. Takich tu było pełno.

– Dobry wieczór! – odezwała się jeszcze zanim zdążył ją zatrzymać. Na wszelki wypadek stanęła.

– Nie mają tam panowie przypadkiem jakichś bandaży w zapasie? – zapytała, krzywiąc się i wskazując na swoją nogę – Pół wypłaty na buty, a i tak cholerstwo obetrze... ledwo się z miejsca człowiek ruszy.

Mężczyzna nieznacznie zmarszczył brwi. Był bardzo poważny.

– Cel? – zapytał.

Spojrzała na niego jakby był największym rozczarowaniem jej życia:

– Narturg. Do rodziny idę – potrząsnęła plecakiem – Mała wizyta i znowu do roboty.

– Handel?

– Chciałabym – mruknęła – Kuchnia. Jakbym handlowała, to może byłoby mnie stać na lepsze buty...

Zmierzył ją wzrokiem. Wiedziała, że pasowała teraz do arystokratycznych wyobrażeń o warstwach niskich. Kobieta pracująca, w wytartych podróżnych spodniach. Nie tergeńska panna w za długiej spódnicy.

Mowę też zupełnie rozluźniła. Ucieczka była silnym odruchem, ale Nina chwytała się w swoim nowym życiu różnych zajęć i bywała w wielu dziwnych miejscach. Dawniej ojciec może i wymagał od niej bezwzględnego posłuszeństwa, ale potem trafiła na Leonarda, a on w końcu nauczył ją ściemniać.

Rzuciła plecak na trawę i pochyliła się, żeby poprawić sznurowadło.

– Będzie coś z tych bandaży – uniosła głowę i rzuciła wartownikowi wyczekujące spojrzenie – czy mam panu nie zawracać głowy?

Jej wcześniejsze słowa musiały być na tyle głośne, że pozostałych dwóch już wiedziało, czego chciała. Jeden z nich szedł właśnie w jej kierunku. Był wysoki, wyprostowany, a jego mundur nie budził żadnych zastrzeżeń. Okrągła twarz, w przeciwieństwie do trochę skwaszonej miny jego towarzysza, który stał nad nią dalej, stanowiła uosobienie życzliwości. Nina nie miała pojęcia, że te kołki z dobrych tergeńskich domów wiedziały w ogóle, co to pogoda ducha.

– Proszę bardzo. – Wręczył jej gruby zwitek jakiegoś szarego materiału. Wojskowy bandaż. Porządny.

– Dziękuję.

Usiadła na trawie, zdjęła but, krzywiąc się i pomstując pod nosem. Zabrała się do owijania absolutnie zdrowej i w ogóle nie bolącej pięty. Jej buty kosztowały o wiele więcej niż pół nędznej wypłaty pomywaczki, ale w tym świetle i po takim czasie wędrowania wcale nie było to widoczne. Nie dbała o elegancję podróżnego ubrania. Najważniejsze było to, że nigdy nie miała wygodniejszych butów. W takich dobrze się uciekało.

Przyglądali jej się z ciekawością. Cokolwiek ściągnęło ich oddział na tę polanę, było dużo nudniejsze niż Nina i jej piechurskie problemy. Uznała, że trzeba to było wykorzystać. Nie po to ryzykowała tą całą szopką, żeby sobie poudawać wieśniaczkę w opałach. Musiała stąd wyjść z jakąś informacją. Mała wprawka przed Dworem.

– Nie bardzo mogę odwdzięczyć się za pomoc – rzuciła, kończąc swój niepotrzebny opatrunek – ale chyba jeszcze trochę panów pomęczę pytaniami o drogę.

Podniosła się ciężko, krzywiąc się znowu. Próbowała oddać resztę szarego bandaża, ale wartownik pokręcił głową.

– Proszę zatrzymać. Pani bardziej się przyda.

Jego poważny towarzysz zmarszczył lekko brwi, ale nic nie powiedział.

– Dziękuję – ukłoniła się grzecznie – Mam nadzieję, że jednak nie wykorzystam. Ale doceniam. Do Narturga stąd to pewnie jeszcze parę godzin, co? – zagadnęła, niby od niechcenia.

Zmieszali się trochę. Uświadomiła sobie, że chyba nie wiedzieli, gdzie to było. Przyszli z drugiej strony traktu. Mogli nie wiedzieć. Musiała trochę im pomóc.

– Bo wiem, że jak się minie rozdroże, to trzeba jeszcze iść z dwa dni. No i minęłam, i idę, i idę. Ale tak w ciemności to trudno ocenić, a ja tu ledwo dycham przez tę nogę...

Zaskoczyło.

– Stąd do rozdroża będzie z dzień... – powiedział ten przyjaźniejszy. Ton miał dość pogodny, choć teraz nieco zmartwiony.

Nina zamrugała, jakby była zdziwiona:

– Naprawdę? To jestem dopiero w połowie drogi! Cały dzień... A ja już się cieszyłam, że na rano pewnie będę. No trudno – mruknęła. Wychyliła się i zerknęła na ognisko, przy którym tkwił trzeci wartownik.

– A nie mieliby panowie nic przeciwko, jakbym chwileczkę tu sobie posiedziała? Oddech złapać i w ogóle? Zimno dzisiaj.

Wymienili się spojrzeniami.

– Może i byśmy nie mieli – odezwał się ten miły – Ale musimy zobaczyć plecak.

– Mhm – mruknęła Nina. Usiadła znowu na trawie, krzywiąc się ostentacyjnie. Zdjęła plecak i wyjęła z niego swój prowiant, drugą parę spodni, niewielką sakiewkę, zapasowe sznurówki, brązową wstążkę do włosów, szkicownik Avisa i scyzoryk. Ten ostatni został od razu skonfiskowany przez poważnego wartownika, ale Nina była na to gotowa. Sztylet zostawiła z Margo.

To, co ją zaskoczyło, to reakcja drugiego mężczyzny. Odebrał nożyk towarzyszowi i zwrócił go Ninie:

– Bez przesady, Theo – powiedział, przewracając oczami.

Nina spakowała swój malutki dobytek i zaprowadzili ją do ogniska.

– Szkicuje pani? – zagadnął przyjaźnie ten, który zwrócił jej nożyk. Ewidentnie miał nastrój na rozmowę. Pozostali dwaj niekoniecznie. Miny mieli poważne.

– Nie ja – wyjaśniła, rozsiadając się przy ognisku – moja młodsza siostra. Niosę jej ten zeszyt na prezent – poklepała plecak.

Upchnęła do niego szkicownik Avisa, bo uznała, że oprócz swojego prowiantu musiała mieć jeszcze jakiś rekwizyt. Na wszelki wypadek. Avis nie protestował, kiedy pytała, czy może go zabrać, a Margo umyła ręce.

– W Narturgu się takiego nie dostanie – rzuciła, grzejąc ręce przy ogniu.

Zupełnie nie było jej to opiekanie potrzebne. Mimo tego, że czuła się dość pewnie i spokojnie, jej ciało i tak reagowało już po swojemu. Ręce buzowały jej od własnego ciepła.

– To miasteczko? – zagadnął przyjazny wartownik.

Nina pokręciła głową:

– Wioska. Zabita deskami. Panowie nie stąd? – zmierzyła ich obojętnym spojrzeniem.

– Ze stolicy – odezwał się poważny Theo.

Zdziwiła ją ta informacja, ale nie dała tego po sobie poznać. Ich mundury zupełnie przeczyły temu, co powiedział. Purpurowe oblamówki wskazywały na Północ, nie na Południe. Ich ciężki akcent tylko to potwierdzał. Co niby mieliby tutaj robić południowi żołnierze? Postanowiła trochę podrążyć.

– To chyba ładna wyprawa – zauważyła – tak naokoło jeziora...

Miała na myśli długi szlak handlowy. Próbowała wybadać, czy zaczęli w końcu używać tego krótszego, pod Twierdzą.

– Nie, nie. My z Tergu – sprostował natychmiast pogodny wartownik – Kolega miał na myśli stolicę regionu.

Pokiwała głową ze zrozumieniem. To miało więcej sensu, choć dobór określenia był bardzo zastanawiający. Ktoś tu chyba wspierał separatystyczne tendencje.

Pozostali dwaj wymienili ukradkowe spojrzenia. Nina zrozumiała, że natrafiła na jakiś cichy konflikt. Ten, który tak ochoczo jej odpowiadał, był zdecydowanie mniejszym służbistą niż pozostała dwójka. I nie zdradzał tak łatwo własnych sympatii politycznych.

Byli młodzi. Jak cały ten oddział. Kiedy zbierała to sobie do kupy dochodziła do wniosku, że to mogło być jakieś zbiorowisko tergeńskiej złotej młodzieży. Arystokratyczna wprawka na prowincji, przed właściwą karierą w mieście. Albo i nie. Może mieli jakiś cel.

– Jak z Tergu, to się tu pewnie trochę nudzicie – stwierdziła, porzucając formalności – Ja w domu dłużej niż tydzień nie wytrzymam. Nic tu nie ma do roboty.

Wyjęła brązową wstążkę z torby i zaczęła zaplatać włosy w warkocz. Musiała się czymś zająć.

– Burenturg w sezonie to to nie jest – powiedział wartownik – ale na brak wrażeń też raczej nie narzekamy...

– O? – zdziwiła się.

Mierzył ją chwilę wzrokiem, ale pokręcił głową.

– To nie na pani nerwy.

– Na moje czy nie moje – podjęła – mieszkam w okolicy. Jeśli coś się tutaj dzieje...

– Nic się nie dzieje – odezwał się Theo – Właśnie o to chodzi, że teraz już nic się nie dzieje. I nie będzie się działo. Problem sam się załatwił. Nie strasz cywili, Dan.

Dan, ten sympatyczny, zmarkotniał:

– Ja nie wiem, czy to było takie znowu nic – podrapał się po czole – Wyjęci spod prawa czy nie, zginęli ludzie. Moim zdaniem to się powinno jeszcze przemyśleć...

Niespodziewanie do rozmowy włączył się trzeci:

– Myślenie zostaw tym z głównego oddziału. Lepiej się napij. – Próbował mu wręczyć srebrną piersiówkę. – Choćby za to, że to nie ty musiałeś te gnidy chować – Odwrócił się do Niny – Twierdza upadła – oznajmił, wznosząc toast – Spaliła się.

– Ale to ja musiałem uprzętywać sól – mruknął Dan.

Trzeci wartownik odkręcił piersiówkę i pociągnął solidny łyk. Nina uznała, że musiał się jednak wcześniej dobrze kryć z sączeniem tego, co tam trzymał, bo wzrok miał teraz lekko rozbiegany, a słowa niedbałe:

– Grunt, że z głowy. Pora się stąd zawijać. Byle do miasta.

– Byliście w Twierdzy? – zapytała, udając przejęcie – Faktycznie... ludzie mówili, że się paliło... Co tam się w ogóle stało? Jacyś podpalacze?

– Nie wiemy – rzucił Dan – My tylko trochę posprzątaliśmy. Dziwne miejsce. Jakoś tak nieswojo się człowiekowi robi... – Pokręcił głową z zakłopotaniem.

Nina zastanawiała się, co by powiedział, gdyby widział tamtą feralną noc w całej okazałości. Nie musiałby stawać na drodze Baraganowi. Wystarczyłby jeden pełzający sznur, żeby zaczął żałować swoich życiowych decyzji. Cała trójka, siedząca tu sobie wygodnie w swoich tergeńskich mundurach, miałaby zupełnie inne pojęcie o tym, ile jej nerwy były w stanie wytrzymać. Jedno musiała swojemu rozmówcy przyznać: to co się tam stało, to nie było żadne „nic".

– Ja tam się trzymam z daleka – zgodziła się – Teraz to nawet bardziej... Może wrócę inną drogą...

– Proszę się nie martwić – kontynuował Dan. Dobrotliwy uśmiech wrócił mu na twarz – Ta Twierdza była pełna kryminalistów, owszem. Ale teraz trakt znowu jest bezpieczny. – Jego ton przybrał pokrzepiającą nutę. To miał być dzielny mundurowy, służący obywatelowi w potrzebie.

– I ceny będą przyzwoite – dorzucił niewyraźnie ten trzeci. Nadal ściskał kurczowo piersiówkę.

– No, skoro tak... – mruknęła – To chyba dobrze.

Przewiązała koniec warkocza wstążką.

– Wracacie teraz do Tergu? – zagadnęła znowu, podnosząc się z miejsca. Jak dotąd szło jej całkiem nieźle, ale miała już niezbędne informacje i wolała nie przeciągać własnego szczęścia. Mogło się jeszcze wyczerpać. A Avis musiał odzyskać swój szkicownik. Nie lubiła go, ale po ostatnim fiasku z książkami była mu winna choć tyle.

– Raczej tak – powiedział Dan. Też wstał. – A pani do siostry? – Uśmiechnął się. Naprawdę próbował nadrobić humorem posępne wrażenie, jakie sprawiali dwaj pozostali. Bała się, żeby nie zaproponował jej jakiejś dżentelmeńskiej eskorty. Żołnierze bywali mili. Problem zaczynał się, kiedy tej sympatii było za dużo.

– Ano tak. Kochane dziecko – stwierdziła, ciągnąc swoją rolę – Zdolne.

Wolała nie oferować zbyt wielu szczegółów. O posiadaniu rodzeństwa wiedziała tyle, ile zdążyła podłapać z rozmów innych ludzi. Ojciec ledwo dawał sobie z nią radę. Albo ona z nim. Nie bardzo miała nawet okazję bawić się z innymi dziećmi.

– Też mam siostrę – oznajmił po chwili Dan. Widać było, że miał raczej wylewny charakter. – Boję się, że jak wrócę, to będzie już tak wysoka jak ja – Zaśmiał się – Szybko rośnie.

Pokiwała głową, zakładając plecak. Zaczęła szukać w głowie jakiegoś zgrabnego komunału. Odwzorowała sentymentalną nutę, którą jej podsunął:

– Jednego dnia jeszcze ma się coś do powiedzenia, a drugiego już nie bardzo.

– Prawda, ja nad moją wcale nie panuję – stwierdził, zakładając ręce za plecami – Najgorsze jest to, że już się za nią oglądają. A to takie naiwne.

– No – poprawiła plecak – To proszę pilnować, żeby nikt jej serca nie ukradł. Bracia od tego są. – Chciała się pożegnać, ale urwała, kiedy dostrzegła szok, który odmalował się na twarzach wartowników.

Zastygła na sekundę. Wydawało jej się, że nie przesadziła z banałem. Coś jednak zwróciło ich uwagę. I nie był to dobry rodzaj uwagi. Nawet sympatyczny Dan wyraźnie się skrzywił.

Nagle uświadomiła sobie, co właściwie powiedziała. Prawie roczne siedzenie na Południu zupełnie znieczuliło ją na tutejsze konwenanse. Kradzież serca.

Kompletnie o tym zapomniała, bo zwykle trzymała się z daleka od miast, ale dobrze wychowani ludzie z Północy nie żartowali z trzymania swoich organów gdzieś indziej niż powinny być. Obrzydzało ich to. Zwłaszcza arystokratów. Nikomu się serca nie oddawało, w nic się serca nie wkładało i nie paradowało się z nim na dłoni. A ona powiedziała to o jego siostrze.

Dan odchrząknął.

– No tak...

Mocno niezręczną sytuację uratował czwarty z nich. Wrócił właśnie z obchodu, zacierając energicznie swoje zziębnięte ręce:

– Ale zimno – wymruczał – Twoja kolej, Theo. – Poklepał po ramieniu siedzącego przy ognisku kolegę. Wyrwał piersiówkę temu trzeciemu. – Jakob musi sobie chyba jeszcze potrzeźwieć, co? Ładnie go pilnujecie.

Spojrzał surowo na Dana i Ninę.

– A tu co? Na flirty w nocy się wam zebrało? Wylegitymowaliście ją chociaż, Dan?

– Nie trzeba – rzucił. Na jego twarz powrócił uśmiech, ale był odrobinę przygaszony. – Ta pani dostała pomoc i już się zbiera do dalszej drogi.

To było bardzo grzeczne polecenie. Z bardzo cierpką nutą. Złapała ją w lot.

– Dziękuję – rzuciła – Dobrej nocy panom...

Skłoniła się nisko, odwróciła na pięcie i zaczęła iść. Odpowiedziały jej pomruki.

Była wdzięczna losowi, że nie udało jej się tego całkiem spartolić pod sam koniec. Za głupie powiedzenie pewnie by jeszcze nie oberwała. Za brak papierów może też nie, bo nie miała przy sobie nic podejrzanego. Połączenie jednej wpadki z drugą mogło jednak trochę sprawę spaskudzić, a to nie było tego warte.

Minęła szarawe namioty. Jeszcze kilka minut szła traktem, po czym zboczyła z trasy, porzucając swoje nieznaczne utykanie. Przeskoczyła przydrożny rów i zaczęła maszerować energicznie przez łąkę. Ręce piekły ją niemiłosiernie. Schodził z niej cały tłumiony stres.

Odgłosy palących się ognisk i chrapiących ludzi zostały daleko w tyle. Uniosła głowę. Z czarnego nieba zaczęły opadać drobne płatki śniegu. Nie wróżyła tej pogodzie długiej kariery, ale była jej teraz na rękę. Drobne kryształki topiły się natychmiast w kontakcie z jej rozpaloną skórą.

Zastanawiała się, ile zajmie jej ponowne namierzenie bogów. Wiedziała mniej więcej, gdzie ich zostawiła, ale – jak na istoty tych rozmiarów – naprawdę trudno było ich wypatrzeć w ciemności. Zwłaszcza Margo.

Nina weszła pomiędzy drzewa. Nagle usłyszała jakiś szelest. Zatrzymała się i wstrzymała oddech. Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu dwóch ogromnych postaci. Niczego nie wypatrzyła. Nagle coś zwaliło ją z nóg. Uderzyła w twardą ściółkę, wydając z siebie cichy okrzyk. Wcześniej tylko udawała, że boli ją noga. Teraz zabolała naprawdę. Ktoś chwycił ją za kark i przycisnął do ziemi.

– Wydaje ci się, że to zabawne? – Znajomy głos zawarczał gniewnie tuż przy jej uchu – Że można sobie z takich rzeczy żartować?

To był wartownik. Poważny Theo. Nie poszedł na swój obchód. Poszedł za nią.

Złapał ją za warkocz i szarpnął.

– Wszystko brzmi śmiesznie – warczał dalej, przyciskając ją jeszcze mocniej – dopóki ktoś z twoich przyjaciół nie posłucha tego pieprzonego zabobonu. Wtedy zaczyna się uważać na słowa.

Wiedziała, że to co mówił miało jakiś sens, ale w uszach zaczęło jej szumieć. Nie była w stanie poskładać do kupy jego słów, a tym bardziej tropić przekazu. Ręce zaczynały ją nieznośnie piec.

– Nie miałam... nic złego... na myśli... – wydyszała, próbując się uspokoić.

– Na pewno. Tak samo, jak ci wędrowni szarlatani z Południa – Jego głos zaczynał brzmieć coraz groźniej. Ociekał nienawiścią. – Zaszczepiają w ludziach te chore pomysły... Wiesz, kto cierpi najmocniej? Rodziny.

Poczuła coś zimnego na karku. Paznokcie? Nie. Ostrze? Prędzej. Przyłożył jej do skóry ostrze.

Ucieczka zapłonęła jej w żyłach. Trzeba było uciec. Od ostrza. Jak najdalej od ostrza. Uciec. To ostrze nie mogło jej zranić. Nie wolno było.

Nagle ciężar, który przygniatał jej plecy, zniknął. Theo wrzasnął dziko i odskoczył. Odwróciła się, żeby zbadać, gdzie był. Leżał kawałek dalej, wpatrując się we własne ręce. Pokrywały je bąble. Sparzyła go. Zaczęła się wycofywać, szorując łokciami po wilgotnej ściółce. „Jak najdalej od człowieka" – powtarzała w myślach.

W uszach szumiało jej tak bardzo, że znowu zaczynała słyszeć głos ojca. Narastał i narastał. Paskudne ciepło rozlewało się po całym jej ciele. Zdawało się wypływać z karku.

Theo znowu wrzasnął i rzucił się do ucieczki. Nie miała pojęcia, czemu, bo była zupełnie przytłoczona tym, co się teraz z nią działo. Głowa jej pękała, a skóra piekła nie do zniesienia.

– Zwariuję – wycharczała. Ledwo dotarło do niej, że to słowo nie padło w żadnym ludzkim języku. W ostatniej minucie przytomności namacała kark. Spojrzała na własną rękę. Nie potrzebowała światła, żeby wiedzieć, czym była teraz uwalona. Czarną krwią. Theo zdążył ją zadrasnąć.

Uniosła głowę. Stał nad nią ojciec. Ten pierwszy. Jeszcze nigdy od czasu przebudzenia nie widziała go tak wyraźnie. Patrzyła w jego czarne oczy. Wiedziała, że jej własne wyglądały teraz tak samo.

Podsunął jej słowa. Żarłoczne słowa. Żadne z nich nie zwiastowało ludziom nic dobrego. Z tej drogi nie dało się wcale tak łatwo zawrócić. Można było próbować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro