Rozdział XXXV - Sophia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


1054 r.

[Margo]

Brak broni poszedł w niepamięć. Tak samo szpulki Oscara, warkocze, wycinanki i dno jeziora. Dla Margo liczyło się teraz tylko to, że ktoś tam był. Ktoś naprawdę w tym drugim pokoju był. Ktoś jeszcze po tym dworze chodził. Kto? Dla kogo był czwarty guzik?

Margo przeszła szybko przez próg sypialni Oscara i natychmiast otworzyła drzwi do pokoju naprzeciwko. Nina wykazała się tym razem takim refleksem, że prawie wpadły w to wejście razem. Natychmiast wyhamowały. Panował tu mrok. I wcale nie ustępował.

Margo widziała jedynie tyle, że znalazły się w jadalni. A właściwie nie do końca w jadalni. Krzesła były odsunięte od stołu pod okna. Po prawej Margo miała biurko i kolejną ścianę ze szpulkami. I jeszcze jakieś inne meble, rozsiane tu i tam. To musiała być stara pracownia Oscara. To miało sens. Ten zakątek domu należał do niego. Prawie.

Ale nikogo tu nie było. A przecież ktoś musiał przed chwilą tu być. Gdzie się podziało to, co tutaj spacerowało?

– Ta moja legenda o domach... – wyszeptała Nina.

– Błagam, nie – wcięła się Margo – po prostu nie. Nie kończ.

Weszła do środka i obróciła się dookoła własnej osi.

– Dlaczego tu jest tak ciemno? – rzuciła w przestrzeń.

Zauważyła kolejne drzwi. Były po drugiej stronie pokoju. Nasłuchiwała chwilę, ale chyba nic za nimi nie było. Ruszyła w ich stronę, ale zatrzymał ją głos Niny.

– U Oscara też się już ściemnia – stwierdziła dziewczyna.

Powiedziała to chyba tylko po to, żeby coś powiedzieć, bo zapalające się i gasnące światła były akurat w tym domu normalnością. Cokolwiek to oznaczało w tej sytuacji. Obie patrzyły, jak po drugiej stronie korytarza ubywało światła. Musiały tu działać kręgi.

Margo nie chciała tego przyznać, ale teraz było prawie zupełnie tak, jak w tej głupiej legendzie. Ledwo jednak o tym pomyślała, a już musiała to odwołać.

Obie odwróciły się gwałtownie, kiedy skrzypnęły drzwi. Te drugie drzwi. Te, które Margo tak zainteresowały, a do których nie zdążyła dotrzeć.

Świat chwilowo zwolnił. Do pokoju weszła drobna kobieta. Trzymała w ręku świecznik. Blask tworzył głębokie cienie na jej bladej twarzy.

Zatrzymała się, gdy tylko zobaczyła intruzów. Margo, absolutnie zszokowana, obserwowała, jak oczy kobiety przeskakiwały pomiędzy nią a Niną. Nieznajoma przechyliła głowę w bok. Chyba próbowała dopasować do siebie dwa bardzo różne elementy układanki. Nina i Margo. Człowiek i bóg. Bóg i człowiek. W jednym pokoju. W jednym kawałku. I nic nie płonęło.

– Wydawało mi się, że kogoś słyszałam – odezwała się kobieta – ale myślałam, że to... – urwała i pokręciła powoli głową, jakby powiedziała coś niedorzecznego. – Nie. Oczywiście, że nie.

Odłożyła świecznik na komodę, pstryknęła palcami i ogromny żyrandol zaczął się rozjaśniać. A więc faktycznie działały tu kręgi.

– To... – podjęła znowu, przyglądając się bacznie Ninie i Margo w napływającym świetle  – dość nieoczekiwane...

Margo pomyślała, że mogłaby teraz powiedzieć dokładnie to samo. Oglądanie tej nieznajomej było surrealistyczne. Avis mówił prawdę. Miała niebieskie oczy.

Margo wzięła się jednak w garść. Zebrała myśli. Świat z jej perspektywy znowu ruszył.

Kobieta zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.

– Jesteś bogiem? – zapytała. Pytanie było kwestią kurtuazji. Trochę jak pogawędka o pogodzie. Nikt o wzroście Margo nie mógł być człowiekiem. – Nie widziałam cię wcześniej na tych terenach – dodała.

„I starym bogom za to dzięki" – pomyślała Margo. Bo te tereny były jeszcze gorszymi bagnami niż jej własne. Pod wieloma względami.

Wytworne pantofle kobiety, jej cały strój, ton głosu i sposób, w jaki się poruszała, podpowiadały Margo, że nie bała się poczwary czyhającej w murach tego dworu. Sama nią była. Precyzyjna. Elegancka. W punkt.

– Kim ty jesteś? – zapytała kobietę Nina. Pytanie było ciche, słabe, bezwiedne. Musiała znać odpowiedź. Nawet jeśli ją wypierała.

Dziewczyna rozglądała się po pokoju, który skąpało teraz jasne światło i co chwilę zerkała na elegancką mieszkankę dworu, zaniepokojona. Niewykluczone, że z absolutnego szoku nie połączyła wątków. Ludzie zapominali, że bogowie nie musieli być wielcy jak drzewa. Nie przez cały czas.

Kobieta założyła ręce na piersi. Miała na sobie długi biały szlafrok z połyskliwego materiału. Był tak jasny, że jej rozpuszczone włosy na jego tle zdawały się mieć mysi kolor. Były przez to trochę ciemniejsze niż się Margo spodziewała. Ciut ciemniejsze niż włosy, które wyjęła z ręki Oscara. Ciemniejsze niż włos, który spaliła w kuchni swojego domu na bagnach. Dziwne.

– Stoisz w moim domu, ludzka dziewucho – zauważyła kobieta. – Jak ci się wydaje?

– Sophia? – zapytała Margo. Ktoś w końcu musiał to imię wypowiedzieć.

Nie winiła Niny za wolne kojarzenie faktów. Jej samej trudno było uwierzyć w to, że w końcu widziała Sophię na własne oczy. I jeszcze żyła. Obie z Niną żyły.

– Ale nie jesteś... – zaczęła Nina.

– Wielka jak dom? Splamiona krwią niewinnych? – Sophia weszła jej płynnie w słowo, jakby była celem podobnych zarzutów tysiące razy. Pewnie była.

Zbliżyła się do okna i w roztargnieniu zaczęła zasuwać kotarę. Miała szczupłe ręce. Margo obserwowała ją spod oka, stojąc spokojnie. W razie czego była gotowa rzucić się Sophii do gardła. Gdyby miała przy sobie swój miecz, zrobiłaby to od razu. W końcu ją zobaczyła. Sophia istniała.

– Dlatego właśnie nie lubię ludzi – Sophia wskazała ruchem podbródka Ninę. – Spalisz kilka wiosek z dobrego powodu i już jesteś potworem z legend – zwróciła się do dziewczyny – kogo ci zabiłam? Matkę? Ojca? Dzieci? – Odeszła od kotary i znowu założyła ręce na piersi. – No? – ponagliła.

Nina stała jak spetryfikowana:

– Leonard... – mruknęła w końcu, niezdolna powiedzieć nic więcej. Chyba docierała do niej powoli groza sytuacji.

Sophia zmarszczyła brwi. Przerzuciła pytający wzrok na Margo. Musiała uznać, że Nina nie była godna rozmowy. No tak, przecież Nina była tylko człowiekiem. Nawet jeśli miała trochę demonicznej krwi, to w gruncie rzeczy nie stanowiła wyzwania. A więc człowiek. Co to dla Sophii było. Prawie nic.

– Kim jest Leonard? – zapytała.

– Zeszłej zimy, nad jeziorem – podjęła niewyraźnie Nina – stałaś nad wodą przez dwa dni, a potem...

Zrozumienie błysnęło w oczach Sophii.

– Runista – stwierdziła, przeciągając mocno słowo. – A to ciekawe... Przyszłaś go szukać? U mnie?

Nina kiwnęła głową.

Sophia westchnęła.

– Obawiam się, że tutaj go nie znajdziesz. Chociaż... – zawiesiła nagle głos – kto wie? Ostatnimi czasy sama nie mam pojęcia, co się dzieje w tym domu. – Zerknęła na Margo. – Ty też kogoś szukasz? Kogo mam jeszcze dopisać do rachunku krzywd?

Margo przewinęło się przez myśl morze potencjalnych odpowiedzi. Kandydatów było aż za wielu: Zoja, Michael, Avis, ludzie z Twierdzy. Znała jeszcze z tuzin innych możliwych celów wśród bogów. Nie miała pojęcia, jak długa była ostateczna lista wszystkich ofiar.

Zanim zdążyła ułożyć adekwatną odpowiedź, Sophia zinterpretowała jej milczenie po swojemu. Pokręciła głową, uśmiechając się gorzko i powiedziała:

– No tak. Jesteś bogiem. Zapomniałam, że bogowie nie mają bliskich. W takim razie interesy – poprawiła się. Było w tym stwierdzeniu tyle goryczy, że Margo zmarszczyła brwi, zdziwiona.

– Zniszczyłam ci jakieś przedsięwzięcie? – zapytała Sophia.

– Można tak powiedzieć – mruknęła, przypominając sobie doszczętnie spalone skrzydło zamku. Materialne straty łatwiej przechodziły jej przez myśl niż te ludzko-boskie.

Patrzyła na tę małą, niepozorną kobietę i nic nie kleiło jej się do kupy. Sophia z opowieści Rovenina i Atli była uśmiechniętym i niemożliwie pięknym potworem w koronkach. Na razie zgadzały się tylko koronki.

Margo zaczęła się zastanawiać, czy ta idea piękna nie była przypadkiem tworem jej własnej wyobraźni. Zwykłym dopowiedzeniem tam, gdzie brakowało jej danych. Trochę tak, jak z tym miasteczkiem, wejściem i ogrodem. I może była dawniej trochę o te wizyty Sophii zazdrosna. Niczego nie wykluczała.

Nie miała pojęcia, czego dokładnie się po Sophii spodziewała, ale na pewno nie tego. Jej twarz była zupełnie pospolita. Może nawet zmęczona. Miała podkrążone oczy. A głos był miły, może trochę rozdrażniony, ale dość przyjemny.

Opamiętała się jednak. Nic to nie zmieniało. Trzeba się było mieć na baczności. Sophia, zwyczajna czy nie, była niebezpieczna.

Margo miała do niej mnóstwo pytań. Równie dobrze mogła zacząć je zadawać, zanim Sophii się odwidzi ta względna uprzejmość i postanowi usmażyć jej myśli. To, że jasnowłosa kobieta jeszcze nie wpakowała jej sznura na szyję, także Margo zastanawiało.

– Dlaczego Rovenin... – zaczęła i natychmiast urwała, bo Sophia ożywiła się na samo wspomnienie jego imienia. Zupełnie bezceremonialnie weszła jej w słowo.

– O. Rovenin – mruknęła niezadowolona. – To wiele wyjaśnia. Witaj, Margo. W końcu do mnie dotarłaś. Czułam się trochę zapomniana. – Margo drgnęła na dźwięk swojego imienia. Ten tyci ruch nie umknął uwadze Sophii. – A więc rzeczywiście Margo. – Pokiwała głową, jakby chciała sobie pogratulować prawidłowej odpowiedzi. Jakby dotąd nie wiedziała. – Wszystkich odwiedzasz, a mnie wcale. Miło dołożyć twarz do opowieści.

Nie brzmiało to przekonująco i chyba wcale nie miało. Sophia nie kryła teraz niechęci.

Owinęła się szczelniej szlafrokiem i przeszła na drugą stronę pokoju. Każdy jej ruch działał Margo na nerwy. Były mocno napięte.

Sophia usiadła na brzegu zielonej otomany i oparła się lekko o podłokietnik.

– Szczerze mówiąc, cieszę się, że dożyłam momentu, w którym Rovenina ta choroba wykończyła – stwierdziła zimno. – Wiecznie mi podcinał skrzydła. Nikt nigdy nie cieszył się tak moimi porażkami. Może jeszcze Atla, ale to inny rodzaj lekceważenia. Zawsze te ich terytorialno-przywódcze ambicje.

Usiadła wygodniej i oparła się o pikowane oparcie otomany. Brak komentarza chyba ją zaskoczył. Zajrzała Margo prosto w oczy:

– Hmm... – mruknęła po chwili – ty chyba nie wiesz, o czym mówię. No tak – pokiwała głową, zerkając na jej ubrania. – Jesteś typem wojownika. Praktyczna aż do bólu. Pasujesz do ich klubu. Albo ci nie dali w kość, albo jesteś dokładnie taka sama.

Margo wiedziała, o co jej chodziło, ale nie zamierzała podążać za jej tokiem myślenia. Bała się dokąd mógł ją zaprowadzić. Zorientowała się, że jak dotąd Sophia mówiła zaskakująco wiele, ale nie powiedziała tak naprawdę nic. Trochę jak Avis. Trzeba było odzyskać kontrolę nad tą rozmową.

– Z tego, co wiem, próbowałaś z własnym klubem. I coś nie wyszło – stwierdziła Margo – Oscar przesyła pozdrowienia – rzuciła.

Sophia zapatrzyła się pusto w przestrzeń. Minęła sekunda zanim odpowiedziała.

– Bogowie zawsze to robią, prawda? – zaczęła. – Zawsze znajdą jakiś głupi powód, żeby odejść, a potem zapominają. – Potarła podkrążone oczy dłońmi. – Jakby czas nie istniał... Jakbym nie czekała... – dodała. – Wiem, że chciałaś mnie obrazić, nie jestem głupia – mruknęła, prostując się, jakby się przebudziła – ale biorąc pod uwagę to, jak długo Oscar się nie odzywał, pozdrowienia od niego byłyby prawie komplementem. Udała mu się chociaż ta jego zemsta? Nie przestawał mnie o to męczyć. W końcu trzeba go było puścić...

Margo nie miała pojęcia, jaki był Sophii cel, ale uważała na każde słowo, które płynęło z jej ust. Za dużo cierpienia ciągnęło się za tą kobietą. Czarne opowieści. Jak cień.

– Jak długo się nie odzywał? – zapytała nagle Nina.

Sophia zerknęła na nią, zaskoczona. Margo podejrzewała, że ludzie rzadko zadawali jej pytania. Jeśli wierzyć chłopom, to nie dawała im wielu okazji. Nina zacisnęła usta, jakby przestraszyła się, że znowu zwróciła na siebie uwagę.

– Z pięć lat – rzuciła obojętnie Sophia – przestałam liczyć. Każdy prędzej czy później odchodzi – mruczała pod nosem, gapiąc się pustawo w przestrzeń. – Zemsta, praca, ambicje... zawsze wymówki... jakieś plany... Podróże. Zawsze coś ich ciągnie w świat i zostaję tu sama.

– Łżesz – syknęła Margo. – Oscar był tutaj jeszcze w zeszłym roku.

– Nie sądzę – padła powolna odpowiedź. Bardzo powolna odpowiedź. Dziwnie powolna odpowiedź. – A nawet jeśli, to mnie tu wtedy nie było. Prawie. Miałam mały kryzys. Dom mi trochę zbrzydł. – Wyjaśniła i znowu zapatrzyła się w przestrzeń. Nagle jej oczy otworzyły się szerzej.

– Nie zabiłam runisty – wyjaśniła, zwracając się do Niny, jakby przypomniała sobie o jej istnieniu. Albo o istnieniu Leonarda. – Po prostu przyplątał się nad jezioro w najmniej odpowiednim momencie. Nie chciał oddać mi lalki, a była mi potrzebna, bo... – Zapatrzyła się w ścianę.

Po chwili machnęła niedbale dłonią.

– W każdym razie była mi potrzebna. I trzeba go było... – skrzywiła się – spacyfikować dla jego własnego dobra. Czasem bawię się w negocjacje z ludźmi, ale akurat byłam trochę... – Światło znowu zgasło jej w oczach. Trwało to tylko sekundę i się ocknęła. – ...nie w humorze – kontynuowała, jakby nic się nie stało. – Uderzyłam mocno, to fakt. Ale to nie było nic osobistego. Po prostu chciałam, żeby zszedł mi z drogi. Nie miałam czasu.

Margo nie spuszczała jej z oka. Sophia miała problem z wypowiedzeniem choćby jednego zdania bez robienia przerwy. Czasami zacięcia były ledwo widoczne. Czasami wyłączała się zupełnie.

– To co się z nim stało? – zapytała Margo.

Zrobiła kilka ostrożnych kroków do przodu. Leonard Leonardem, ale tutaj działo się coś jeszcze. Musiała się Sophii lepiej przyjrzeć. To, co widziała było dziwnie znajome. – Jesteś pewna, że nie wypadła ci z głowy jakaś piwnica i kajdany? Albo rok mało wyrafinowanych tortur?

Sophia odgarnęła szare włosy z twarzy. Nawet jej ręka się zacinała.

– Po co mi jakiś podrzędny runista? – rzuciła rozeźlona. – Bez urazy – zwróciła się po chwili do Niny – ale ja już swoje kręgi mam. I za ludźmi w całokształcie... nigdy nie przepadałam. Ostatnio nie mam najlepszej opinii o mężczyznach... Zwłaszcza o mężczyznach.

Potarła w zamyśleniu czoło.

– Są ciekawsze sposoby... – odezwała się, po czym zacięła się znowu. Trwało to dobrą chwilę.

– ...na dobijanie ludzi niż fizyczne znęcanie się – dokończyła. – Jak to mówi Atla? Ja ponoć nie lubię sobie brudzić rąk. Ma trochę racji – mruknęła, skubiąc szlafrok. – Tergeński krawiec – wyjaśniła, unosząc rąbek materiału. – Ręczna robota. Atlę to bawi, ale sam nie jest lepszy...

Margo zmrużyła oczy:

– Skończ, kurwa, kręcić – warknęła. – Odwracasz kota ogonem, jakbyśmy były idiotkami. Połowę bogów szlag trafił, a ty siedzisz tu smutna i udajesz, że nie masz pojęcia, o czym mowa. Zaraz mi powiesz, że Zoja wpadła do morza przypadkiem!

– Nie wpadła do morza – odpowiedziała Sophia. – Zabiłam ją. Własnymi rękami. Nie ma Zoji. I nie żałuję. Chyba – zastanowiła się poważnie.

To było coś nieoczekiwanego. Margo zmarszczyła brwi. Kawałeczek prawdy w tej stercie meandrów był jak precyzyjne cięcie nożem. Wiedziała, że Zoja nie żyła. Dziwnie było usłyszeć to od Sophii.

– Zaskoczona? – zapytała Sophia. Stała się jakaś apatyczna.

W miarę postępu rozmowy zsuwała się coraz niżej na zielonej otomanie i coraz mniej starannie wypowiadała słowa. Jakby odechciewało jej się mówić. Teraz praktycznie leżała, z głową ułożoną na oparciu. Szarawe włosy rozsypały się na zielonym obiciu.

– Nie żałuję. To prawda. Tak już w tych przyjaźniach bywa... – mówiła, przeciągając okropnie kolejne wyrazy. Rozlewały jej się, jakby ktoś zwolnił jej wewnętrzny czas. Nagle mrugnęła.

– Może i Zoja miała trochę racji – powiedziała, wracając do swojego zwykłego, szybkiego tonu.

Margo się wzdrygnęła. Obserwowała dziwne pauzy Sophii i choć były bardzo chaotyczne, to niezawodny instynkt podpowiadał jej, z czym miała do czynienia. Sophia z tym walczyła, ale coraz słabiej. Margo widziała już kiedyś coś podobnego. „O jeden raz za dużo" – pomyślała odruchowo.

– Ale niczego to nie zmienia – ciągnęła Sophia – Każdy z nas prędzej czy później zdechnie. Ona prędzej, ja później. Tak wyszło – wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w dal.

Margo wiedziała, że to „później" było już bardzo blisko. Możliwe, że jeszcze dziś. Za moment. Oczy Sophii co chwilę zanurzały się w pustce.

Choroba. Margo nie liczyła interwałów, bo nie było sensu. Wyglądało paskudnie. Nawet jeśli nienawidziła Sophii, to patrzenie na to było zwyczajnie trudne. Zrozumiała, dlaczego ta modliszka jeszcze nie siedziała im w głowach. Dlaczego dwór był pusty. Sophia już nie miała siły.

– Czym Zoja sobie zasłużyła na to twoje miłosierdzie? – zapytała Margo. – Czemu ją wykończyłaś? Chora nie była. Nie tak, jak ty.

Sophia skrzywiła się na moment. „A więc jest świadoma tego, że zdycha" – pomyślała Margo.

Chciała znać odpowiedzi, ale jeszcze bardziej zależało jej na odepchnięciu od siebie wzbierających wrażeń. Groziły atakiem litości. Musiała pamiętać, że chora, czy nie, Sophia była zimnokrwistą morderczynią.

– Nie pochwalała moich wyborów uczuciowych.

– Rovenin? – zdziwiła się Margo.

Tłukła jej się po głowie Armaria. I Kortuda. Dlaczego Rovenin Sophię przeklął? Coś do tej klątwy musiało doprowadzić. Potem Margo przypomniała sobie o własnej zazdrości i zorientowała się, że przestrzeliła, ale było za późno, żeby odwołać pytanie. Sophia posłała jej zdzwione spojrzenie.

– Rovenin? – powtórzyła nieobecnie, zwalniając znowu. – Nie, nie. Szczerze mówiąc, jedyne, co w nim naprawdę lubiłam, to tę jego sztukę. Obiecał mi kiedyś rzeźbę, ale potem się rozmyślił. – Podniosła się odrobinę. – I niczego mi w końcu nie dał. A szkoda. Mam całkiem ładny dom. Pasowałyby tutaj. Gdzieś bym je upchnęła. Widocznie nie byłam ich warta. – Chciała wstać z otomany, ale zgasła na chwilę.

Jej oczy zaszły mgłą.

– Nie masz wrażenia, że czerpał trochę za dużo przyjemności ze zmuszania ludzi do błagania? – zapytała po chwili, podnosząc się. Była jak nakręcana zabawka. – Czasami wydaje mi się, że był jeszcze bardziej pomysłowy w tych swoich torturach niż ja.

Margo nie nazwałaby tego, co robił Rovenin torturami, ale w jakimś sensie wiedziała, co Sophia miała na myśli. Jego pogodna dyscyplina to był twardy orzech do zgryzienia. Wyglądało na to, że oboje z Sophią byli pamiętliwi.

Margo niepokoiło to, ile spostrzeżeń o świecie dzieliła z tą przedziwną kobietą. Jak na tak potworną sadystkę, Sophia oceniała boskie kręgi naprawdę trzeźwo. I jeszcze sugerowała teraz, że w grę wchodziły jakieś uczucia. Że niby je miała.

– O kogo się z Zoją ścięłyście? – Margo wróciła do tematu. Już nie próbowała zgadywać. Najwyraźniej guzik o Sophii wiedziała.

Sophii za to trzeba było pomagać tymi pytaniami w pozbieraniu myśli. Przez chorobę miała ich coraz mniej i zapewne wszystkie wydawały jej się ważne. Na swój sposób. Meandry i dygresje nabrały nowego znaczenia. To chyba nie była złośliwość. Czas wyślizgiwał jej się z rąk i próbowała go zagadać, zanim choroba odbierze jej głos na stałe. W obliczu tego, jak traktowała ludzi, było to doskonałą ironią losu.

– Wiesz, kto mnie zabija Margo? – zagadnęła, ignorując poniekąd jej pytanie. Jakby już była we własnym świecie.

Zaczęła krążyć od jednego końca pokoju do drugiego, przystając co jakiś czas w momentach słabości. To, że w ogóle jeszcze próbowała się przemieszczać było imponującym pokazem siły woli. Boski upór.

– Nie ważne, jak bardzo próbuję, zawsze odchodzi... – mówiła. – Jakby w naturze bogów leżało coś... co nie pozwala im żyć inaczej niż w samotności. Zawsze znajdzie jakiś powód... żeby odejść na dłużej. A ja tylko czekam... – urwała na moment, patrząc Margo prosto w oczy.

Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Ale to, co mówiła, brzmiało znajomo. Margo zdążyła to zauważyć w innych bogach. Niestety także w samej sobie, bo ona też nie miała zwyczaju siedzieć długo w jednym miejscu. A dwóch bogów pod jednym dachem nigdy nie kończyło dobrze.

– Znasz może legendę o Visturninie? – podjęła po kolejnej przerwie Sophia.

Teraz kompletnie zbiła Margo z tropu. Nie miała pojęcia, jaki to miało związek z tematem rozmowy. Nigdy wcześniej o kimś takim nie słyszała. Imię było jednak do bólu znaczące. Zwróciło jej uwagę. „Vis" – północne słowo na „pomiędzy". Visturnin. „Pomiędzy miejscami". Podróżnik. To już brzmiało jaśniej. No tak. Była kiedyś taka legenda. Margo nie zdążyła jednak odpowiedzieć.

– Nie...? Szkoda, to znacznie ułatwiłoby sprawę... – Sophia wzruszyła ramionami – A może nie. Tyle w niej prawdy, co w tej o Baraganie. Albo w tych o mnie – dodała, przeciągając ostatnie słowo.

Milczała dobrą minutę, ale Margo wiedziała, że ponaglanie jej nic by nie dało. Obserwowanie tego procesu po raz kolejny było nie do wytrzymania.

Nina wpatrywała się w zastygłą Sophię kompletnie zdezorientowana. Coś niecoś o chorobie zapewne pamiętała, ale ta rozmowa z jej perspektywy musiała wyglądać naprawdę dziwnie. Co chwilę rzucała Margo niepewne spojrzenia. Być może nie zorientowała się jeszcze, że choroba Sophii z każdą minutą zwiększała ich szanse na wyjście z dworu w jednym kawałku. Ta kobieta mogła się rozsypać w proch na ich oczach.

– W każdym razie znalazłam go – podjęła na nowo Sophia – w mojej wiosce. Lata temu. I teraz czasem wyłazi z tego swojego jeziora, i tu zagląda.

– Z jeziora – powtórzyła powoli Margo.

Była gotowa Sophię wyśmiać. A potem przypomniała sobie o białym włosie, który znalazł się tuż za kręgiem jej własnego domu. Zerknęła na szare włosy Sophii. Na jej podkrążone, niewyspane i pozbawione życia oczy. Nie wyglądała na kogoś, kto miał siłę do dalekiej podróży. Nie w ciągu ostatnich kilku tygodni.

Jej opowieść o bogu z jeziora stała się nagle alarmująca. Bardzo alarmująca. Ale Margo starała się nie wyciągać pochopnych wniosków, bo teorie spiskowe Niny wystarczająco ją irytowały, a Sophia była Sophią. Cokolwiek to oznaczało.

Sophia tymczasem wsparła się na fotelu:

– Wiesz, podejrzewam, że on mnie nawet lubi, ale jest jak cała reszta. A może jestem naiwna – Uśmiechnęła się słabo. – Nie mogę go zatrzymać. Cokolwiek robię, zawsze wraca do siebie.

Wbiła nieobecny wzrok w podłogę.

– A jak tu przyłazi, to chodzę wokół niego na palcach, jak ostatnia idiotka – podjęła – licząc, że jak go nie będę poganiać, to się w końcu zdecyduje i tu naprawdę zamieszka. Przestawiam te wszystkie meble, dekoruję ten głupi wielki dom tak, jak mu się podoba. – Sophia rozłożyła ręce. – Ma na górze własny pokój.

Margo była przerażona. Bo w jej własnym domu też mieszkał przez chwilę lokator, dla którego musiała trochę rzeczy poprzestawiać.

Tymczasem Sophia ciągnęła niezmordowanie swój monolog. Musiała wiedzieć, że zostało jej bardzo mało czasu.

– I dałam mu płaszcz, bo jestem tak samo beznadziejna... jak reszta i nie potrafię powiedzieć... co czuję – powiedziała. – Dostał nawet moje serce, dosłownie. I wszystko to, jak krew w piach, Margo, bo znowu polazł na dno. Jak zwykle... Bogów nie da się zatrzymać. – Uśmiechnęła się gorzko. – Siedzi w tym swoim jeziorze od zeszłej zimy. Te jego podróże to jest jedyna tarcza. Odchodzi, żeby się przed moimi uczuciami schować.

Margo martwiło to, że w języku starej północy słowa „pół" i „pomiędzy" dzieliła tylko jedna litera. I było nią „a". A-vis.

Sophia okrążyła fotel i opadła na siedzisko. – Wszystko bym dla niego zrobiła... – mruknęła, gasnąc prawie zupełnie. – Wszystko...

Margo po raz pierwszy zaczęła się poważnie zastanawiać, jak daleko sięgało to „wszystko". I czy na pewno było dobrowolne. Przypomniało jej się, co Sophia powiedziała, kiedy je zobaczyła. Ona naprawdę tu na kogoś czekała.

Z każdym detalem coraz wyraźniej rysowała jej się alternatywna linia wydarzeń. Ale bardzo nie chciała w nią wierzyć. Bardzo nie chciała być drugą Sophią. Z cieniem za plecami.

– Zapomni o mnie na kilka dekad, jak zwykle – ciągnęła tymczasem Sophia. – W końcu sobie tę trasę wyrysuje i wróci, ale będzie za późno. Zupełnie za późno. Zeżre mnie tu samotność...

To, co mówiła, było nie do wytrzymania. Margo nie mogła patrzeć w jej gasnące oczy, więc po prostu odwróciła twarz. Ledwo wzięła się w garść, żeby zapytać o coś jeszcze, zanim będzie za późno.

– Sophia, czy ty w ogóle jeszcze śpisz?

– Nie – odpowiedziała natychmiast, choć słowo ciągnęło się i cichło w nieskończoność, aż zamarło.

– Czemu?

Nie odpowiedziała. Czas mijał. Margo podniosła w końcu wzrok i momentalnie tego pożałowała. Sophia trwała w swoim zastygnięciu. Nie wiadomo na jak długo ją ścięło. Może już na zawsze.

Margo przymknęła oczy i wciągnęła głęboko powietrze. Stała tak dłuższą chwilę, bijąc się z myślami. Nie miała pojęcia, co robić. Potwór czy nie, to był jeszcze jeden pusty, samotny bóg w swoim pustym samotnym domu. Jeszcze jeden, który zaraz obróci się w pył.

Ale ona już nie miała siły znowu na to patrzeć. Za bardzo by bolało. Westchnęła i odwróciła się do Niny, która stała, oniemiała.

– Jak nie ma, co zbierać, to trzeba... – zaczęła Margo. Nie dokończyła. Po prostu ruszyła do drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro