Rozdział XX - Destrukcja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Nina]

Porównania. Zawsze przychodziły Ninie na myśl w najgorszym możliwym momencie. Biegła. Na złamanie karku. Pewnie i była o kilka kroków od śmierci, ale to nie aktualne życie przelatywało jej teraz przed oczami.

Skręciła w lewo. Wpadła na długi balkon. Zimne powietrze i ciemność ledwie zdążyły musnąć jej szyję i zajrzeć w rozszerzone strachem oczy. Na dziedzińcu poniżej panował czysty chaos. Zewsząd dobiegały krzyki przerażonych ludzi.

Normalnie instynkt kazałby jej biec prosto – ten balkon wyglądał jak stworzony do sprintu. Taki prosty. Z obietnicą zejścia w dół, tuż za rogiem. Przecież dziedziniec w kształcie litery „T" był symetryczny, prawda? Skoro jedna strona miała schody, to druga też powinna je mieć... Błąd.

Ten balkon kończył się kilka kroków za rogiem. I nie było stamtąd ucieczki. Chyba że prosto przez barierkę i w dół. Nina była zwinna, ale nie aż tak zwinna. Zresztą jej instynkt nie był normalny. Nie w tym miejscu. Dlatego w ogóle nie pobiegła prosto. Ten rozkład korytarzy i przejść został wyryty w jej mózgu, a potem utrwalony kilkusetletnim snem.

Od momentu wbiegnięcia na balkon wystarczyło policzyć do trzech. Robiła to milion razy, kiedy zwiewała przed eksperymentami ojca. A często coś mu nie wychodziło. Wpadali dawni kamraci z drugiej strony. Na szczęście nie na długo.

Raz. Dwa. Trzy. A potem cztery, pięć i sześć. Bo wszystko w tej wersji zamku było większe. Trzeba było to wziąć pod uwagę. Wsunęła się w wąski łuk w ścianie, w tym stuleciu schowany za rzeźbą – jeden perfekcyjnie wymierzony krok w bok, a właściwie dwa, i znowu była w środku budynku. Potem ostry zakręt i trzeba było uważać na kręte schody. Albo wiedziałeś, że tam są, albo trafiałeś nogą w przestrzeń i lądowałeś piętro niżej z połamanymi kończynami. Ojciec nie wierzył w barierki. Chyba że miały cię zaskoczyć i wycisnąć znienacka powietrze z płuc. Jak ta na balkonie.

Zbiegła po krętych schodach. Coś czarnego zwaliło się w dół. Przebrzydły najemnik. Nie połamał sobie nóg. Rozbił łeb. Nina przeskoczyła nad jego dogorywającym ciałem i gnała dalej.

Dawniej też mieli zamek – mniejszy niż ten. We współczesnym układzie korytarzy było coś znajomego. Jakby paranoiczna myśl ojca podążała zawsze w jednym bardzo konkretnym kierunku, niezależnie od stulecia. Nauczyciel. Tak go teraz tutaj nazywali.

Oj, nasłuchała się. Nasłuchała. W jednym z pomieszczeń w piwnicy dalej były jego rzeczy. Choćby kołki. Albo to lusterko, którym przeorała mu kiedyś twarz.

Nie wszystko się zgadzało. Ojciec coś tutaj zaczął, ale zupełnie inna ręka musiała nagiąć te pomieszczenia do swojej woli. Nina wbiegła w przewężenie, które powinno się było kończyć drzwiami. Nie było drzwi. Ślepy zaułek. Pod ścianą stał wielki posąg. Wyłaził wprost z podłogi. Prawie wpadła w jego wyciągnięte ramiona, jak w uścisk kochanka. Albo śmierci. W innej sytuacji uznałaby to za doskonały żart. Projekt. Poezję. Artystyczną wizję. Nie teraz.

Gdzieś w oddali rozległ się stuk i wrzask. Rozglądała się energicznie, pozornie skupiona na szukaniu innego wyjścia z ciasnej klitki. Jej umysł ogarnęło już jednak to dziwne przekonanie niepowodzenia, które zmuszało do nerwowego ruchu, nawet jeśli nie miał on sensu. Do robienia czegoś niby pożytecznego w oczekiwaniu na koniec. Trochę jak w pościgu na czas. Nie wyjdzie tym razem? Domęcz do końca. Spal tę próbę. W następnej rundzie postarasz się bardziej. Tyle że tutaj nie było następnej rundy.

Po chwili ktoś złapał ją za włosy, a potem za ramiona, za ręce. Rzeźba zaczęła się oddalać. Nie, to Nina się oddalała, ciągnięta w kierunku schodów. Kamień już nie czekał na jej uścisk. Wyciągał błagalnie ręce. „Nie zostawiał mnie tu na dole".

Nie mogła nic poradzić. Ciągnął ją najemnik. Kolejny, zakichany, zawszony najemnik. Rozpełzli się po zamku jak zaraza. Mordowali i grabili, co się dało.

Miała przy sobie sztylet, ale nie mogła go użyć. Z aktywną klątwą był bezużyteczny. Na tyle się zdało to wieczne bawienie się w chowanego i ucieczki. Zmutowany magicznie gryzoń z podziemi ojca czy najemny psychopata – nieważne. Nina, raz złapana, była w zasadzie bezbronna. Nie mogła przelać krwi.

Zjawił się drugi mężczyzna. Zatargali ją do schodów.

U ich podstawy leżały teraz dwa ciała. Ktoś jeszcze padł ofiarą pułapki ojca. Nie, chwila. Rovenina. On odbudował ten dom. Uczeń jej ojca. Ciągle o tym zapominała. Tyle się działo, że nie miała do siebie żalu za splątane myśli.

Ciała pod schodami niewiele zmieniały. Może jeszcze ktoś tej nocy zginie od ostrych kantów, urojonych korytarzy i zapadni. Może na kogoś spadnie klątwa, ale ci, którzy położyli teraz na niej swoje brudne łapska, przeżyli. I wciągnęli ją na schody.

Nina zapierała się nogami i szarpała wściekle, licząc na to, że zdradliwość stromych stopni zdziała jeszcze jakiś cud. Że uda jej się pozbawić napastników balansu. Nie udało się. Jeden z nich po prostu przerzucił ją sobie przez ramię, jak worek soli. Drugi pilnował, żeby nie kopała.

Zabrali ją na balkon. Coś pomiędzy sobą krzyczeli, ale panował tak nieznośny hałas, że nie mogła dosłyszeć połowy słów. A co dopiero je sobie przetłumaczyć. To nie była pora na naukę Północnego. Chyba byli przestraszeni. Nie wiedziała, z jakiej zapadłej dziury wygrzebało ich to parszywe zlecenie, ale skala przerosła najwyraźniej nawet ich zgniłe sumienia.

Wszędzie tupały ich buciory. Ludzie byli wyłapywani jak bagienne kaczki. Wrzask, jeden wielki wrzask.

Najemnik zrzucił Ninę na ziemię. Uderzenie ją zaskoczyło. Zgrało się z krzykiem jakiejś kobiety. Nina upadła na brzuch i przez chwilę była zupełnie bezwładna. Dźwięk sparaliżował ją bardziej niż ból. Coś ciężkiego zatrzymało ją przy lodowatej posadzce i przyprawiło o atak duszności. But. Ciężki bucior. Zupełnie jak ostatnim razem.

Podczas tamtego napadu, wieki temu, zjawił się ojciec. Narysował te swoje przeklęte runy i miesiąc później chowali się już w zupełnie innej części kraju. Ale to było setki lat temu. Teraz była zdana na siebie. Pogrążona przez jego cholerną klątwę. Tylko dlatego, że raz podniosła na niego rękę. Nie pamiętała nawet, o co im właściwie wtedy poszło. Wielu rzeczy nie pamiętała. Zaczęły wracać, kiedy zobaczyła tę przedziwną kopię ich pierwotnego domu.

Zaszumiało. Rozległy jej jeszcze gorsze krzyki. Nie losowe wrzaski losowych tragedii. To była masowa reakcja na coś konkretnego. Nina poczuła podmuch powietrza na policzku. Po chwili kolejny, trochę słabszy. A potem kolejny. Mocny. Rozległ się świst, który był tak głośny, że wzdrygnęła się paskudnie.

Coś latało wokół dziedzińca. Krążyło tak i krążyło, aż w końcu opadło. Nie wiedziała, co się właściwie działo na dole, oprócz tego, że zgiełk był potworny. Nie miała pojęcia, że w Twierdzy było jeszcze tylu mieszkańców. A może to liczba najemników sprawiała takie wrażenie. Nie musieli się w ogóle starać. Prawie nikt nie stawiał oporu. Ostrzeżenia przed napaścią rozległy się dopiero, kiedy atakujący byli już na piętrze. Głupi, głupi ludzie.

„Głupia, głupia Nina" – pomyślała.

Nagle krzyki zaczęły cichnąć. Jeden po drugim. Ninie zjeżyły się włosy na całym ciele. Ludzki głos się tak nie zachowywał. Te wrzaski urywały się dokładnie w pół. Jakby ktoś gilotynował dźwięk zanim zdążył uciec ludziom z gardeł. Milkły też północne klątwy najemników.

Cisza. Cisza, która właziła w każdy kąt i gasiła strach, zamykając oczy i usta. Nieznośny ciężar, który przyciskał Ninę do posadzki, zniknął. Uniosła głowę.

Na twarzy jej oprawcy malował się horror. Noc była zimna i niebieska, a jemu po nodze pełzł biały sznur. Nina patrzyła jak zahipnotyzowana. Sznur prześlizgnął się po torsie mężczyzny i owinął mu się wokół grubej szyi. Najemnik rzucił Ninie zszokowane spojrzenie. Ledwo je dostrzegała w półmroku. Jej szok trwał jednak dłużej niż jego. To było ostatnie spojrzenie, jakie przyszło mu rzucić w tym życiu. Coś rzuciło nim. Gruchnął o posadzkę i już się nie podniósł.

Nina dźwignęła się ciężko. Milion razy uciekała tymi korytarzami przed najdziwniejszymi wymysłami ojca, ale coś takiego jeszcze jej się nie zdarzyło. Co u licha zdążył jeszcze nawyprawiać, kiedy spała? Czy coś tutaj zostało i próbowało ją właśnie uratować, czy też miała paść zaraz jak cała reszta? Usiadła na zimnej posadzce.

Odkąd zdybali ją na strychu, minęło co najmniej kilkadziesiąt minut. Miała za sobą dwie różne kryjówki, dwie zwycięskie ucieczki, jedną misję ratunkową, wspinaczkę i jedną porażkę ze ślepym korytarzem. I to, co działo się teraz. Cokolwiek to było. Nie musiała wstawać, żeby wiedzieć, że nogi miała jak z waty. Bolał ją policzek po tej stronie, na której wcześniej leżała, przyciśnięta do podłogi. Rozejrzała się.

Na dziedzińcu nie było już żywego człowieka. Wszędzie leżały ciemne kształty. Przeważnie najemnicy. Wszystkich oplatały jasne sznury. Został tylko bóg.

Chyba bóg. Skołatany umysł Niny nie potrafił wyprodukować innego wyjaśnienia. Skuliła się i zerknęła na niego przez szpary w barierce. Stał na środku dziedzińca, przyciskając dłonie do uszu. Ogromny, blady, ubrany w szatę, która już za jej czasów prowokowałaby do zakwestionowania stulecia. Wyglądał jak upiór z najgorszych koszmarów. Albo mara ze świątynnych obrazów. Nagle wykrzywił się paskudnie i zgiął się wpół.

A potem ziemia zaczęła drżeć. Nieznacznie. Lekko. I coraz mocniej. I coraz gwałtowniej.

Nina skuliła się jeszcze bardziej. Była jedynym stworzeniem, które ocalało na ciemnym balkonie. Spojrzała na przeciwległe skrzydło zamku. Działo się z nim coś dziwnego. Dosłownie trzęsło się w posadach. Tylko to skrzydło. Reszta budynku stała jak stała.

Okna zaczęły pękać. Jedno po drugim. Szyba po szybie. Jak w zegarku. Szkło pikowało we wszystkie strony. Ogromny bóg wzbił się w powietrze, ulatując przed falą odłamków. Jego ciemne skrzydła zatrzepotały mocno. To musiała być potworna siła. Gdyby nie eksplodujące rytmicznie szkło Nina nie mogłaby oderwać od niego wzroku. Kuliła się jednak co chwilę, niezdolna powstrzymać odruchu wywołanego przeszywającym trzaskiem.

Bóg uczepił się przez moment stromego dachu, jak drapieżne zwierzę, po czym odbił się od szczytu i zniknął po drugiej stronie zamku. W innych okolicznościach pomyślałaby, że widok rozpostartych skrzydeł był piękny. Nie miała pojęcia, czym ta istota właściwie była. Może wcale nie bogiem. Czy bogowie mieli skrzydła?

Po chwili na dziedzińcu zaczęło się przejaśniać. Coś błysnęło w pustych otworach po oknach. Jaśniało i jaśniało, jakby ktoś przywracał życie wewnątrz tamtej części zamku. Pożar. Ale to nie był zwykły ogień. Po prostu nie mógł być.

Płomienie sunęły po zewnętrznej ścianie w tym samym rytmie, w którym eksplodowały wcześniej szyby. Jakby ogień skakał i zacinał się co chwilę, niezdolny postępować naprzód bez krótkich przerw. Zamkowe rzeźby zaczęły pękać. Balkon naprzeciw podtrzymywały kamienne postacie. Kobiety. W ciemności ich twarze wyglądały jakby zastygły w gniewie.

Ogień rozprzestrzeniał się. Łuk za łukiem, metr za metrem, kamień za kamieniem. Pomieszczenie po pomieszczeniu. Coś dosłownie pożerało tamtą stronę zamku od środka. Rzeźby nie wytrzymały. Balkon naprzeciwko zawalił się w kilka sekund.

Nic nie przygotowało Niny na głos. Nieludzki. Rozwarstwiony. Zachrypły.

Idę. Idę. Idę.

Jeśli wcześniej miała nadzieję, że skrzydlata istota mogła mieć dobre intencje, to teraz prysły. Jej głos był paskudny.

Szyby w oknach po jej stronie dziedzińca zaczęły dzwonić. Bała się, że zaraz zaczną pękać. Coś złapało ją za rękę i pociągnęło za róg. Jakaś ciemna postać. Najemnik? Jakiś biedny ocaleniec z zamku? Nina tak bardzo chciała znaleźć się z daleka od zachrypłego głosu skrzydlatego boga, że było jej wszystko jedno. Mogła nawet runąć z balkonu i skręcić kark.

Postać zaprowadziła ją za róg. Nina jednak się myliła. Jednak były tam schody. Widocznie Rovenin nie był tak postrzelony jak jej ojciec. A może był postrzelony trochę inaczej, ale przynajmniej tutaj wprowadził minimum architektonicznego sensu.

Zbiegli w dół. Ciemna postać pociągnęła ją dalej. Ziemia nadal się trzęsła, ale z każdym chwiejnym krokiem oddalali się od epicentrum. Czymkolwiek było.

Ostrzegali ją przed labiryntem. Ci, którzy stąd odeszli. Mówili, żeby nie zostawać. Twierdzili, że coś stamtąd wyjdzie. No i najwyraźniej wyszło. Nie miała pojęcia, skąd ojciec to wytrzasnął i czemu to tam zamknął. Znowu wpływał na jej życie. Nawet zza grobu.

Po latach chowania się, po miesiącach poszukiwań, po całej tej cholernej samotności przylgnęła do tego miejsca. Obezwładniona wspomnieniami domu. Zaczarowana rzeczami, które Leonard tu zostawił. Szła, jak w amoku, ciągnięta przez nieznajomego przez trzęsący się dziedziniec, pełen ciał i szkła, i przeklinała w myślach kucharkę, która te rzeczy po Leonardzie dla niej przechowała. Ona była daleko stąd. Nina była bardzo tu. A rzeczy i tak płonęły właśnie na strychu.

Opuścili dziedziniec przez łukowate przejście. W oddali, po lewej, widać było kawałek muru, który przypieczętował jej decyzję o zostaniu. To było zaledwie dzień wcześniej. Nina widziała labirynt, widziała jego gargulce, widziała rzeźbę ojca zrzuconą z piedestału. Gapiła się w tę twarz pół swojego życia. Kiedy przyszedł czas decyzji, nie mogła tak po prostu stąd odejść.

Gdy pierwszy raz słyszała o Twierdzy od Południowców, wiedziała, że stała na gruzach jej domu. Góry się zgadzały. Nie miała jednak pojęcia, że ten przepastny budynek będzie go aż tak przypominać. Więc została. I teraz musiała patrzeć jak wszystko się waliło.

Myśli Niny biegły w dziwnych kierunkach. Cokolwiek z tego labiryntu wylazło, cokolwiek pożerało teraz ten zamek, na wszystkich bogów, starych i nowych, nie było demonem. Prawda? One nie używały w złości północnego. Czemu miałyby? Ich ojczysty język, demoni bełkot, oferował o wiele więcej ekspresji. A jeśli to nie był demon, to jednak chyba bóg. Któryś ze starych? A może jakiś nowy? Nie miała pojęcia. Nie potrafiła przywołać teraz ani jednej z urojonych historii chłopów.

Ziemia nadal drżała. Postać zaciągnęła Ninę na błotnisty trawnik, a potem dalej, do alejki. Zamarli, kiedy z oddali doleciał trzask. Ogłuszający. Jakby pękała góra lodowa. To zaatakowane przez pożogę skrzydło zamku zaczęło się zapadać. Noc przestała być niebieska. Zapłonęła.

Oczom Niny ukazał się widok, którego nie miał okazji oglądać nigdy wcześniej żaden śmiertelnik z tego stulecia. Twierdza – ta kamienna, niezdobywalna dotąd konstrukcja, wzniesiona wysiłkami dwóch bardzo wyjątkowych, ale najwyraźniej pomylonych umysłów, zbudowana wieki temu na gruzach jej dawnego domu, niczym ulepszony sobowtór – zaczęła tonąć w powodzi pomarańczowego światła. Może dni, a może godziny, a może minuty dzieliły ją od całkowitego upadku.

Łuna oświetliła czarny las. Postać szarpnęła Ninę z niewiarygodną siłą, ciągnąc ją dalej pomiędzy drzewa. Nina oderwała głowę od szalejącej w oddali pożogi. Spojrzała na rękę, która ją trzymała. Była opleciona sznurem.

Nina zatrzymała się jak wryta. Sznur. Sznur i niebieska noc. Porównania. To konkretne nie miało setek lat. To konkretne było świeższe. Z dala od skrzydlatego boga i jego zachrypłego głosu poczuła się, jakby wróciło jej minimum rozsądku. Wyszła z szoku. Kto u licha ciągnął ją teraz za sobą? W jakim celu? Na czyj rozkaz? Do kogo?

Wysoki mężczyzna. Wyższy niż Leonard. Wyższy niż jej ojciec. Widziała tylko tył jego głowy. Nie miał włosów. Ciągnął ją dalej i dalej. W uszach jej dzwoniło, a myśli gnały w chaotycznej plątaninie. Sznur. Sznur. Sznur. I niebieska noc.

Sophia musiała tu być. Czy to ona wypuściła tę skrzydlatą istotę z labiryntu? Czy obcy, który ciągnął Ninę, był Sophii sługą? Czy ona już na Ninę czekała w tym ciemnym lesie? Po co miałaby jej chcieć? Nagle do Niny dotarło, że w tym stuleciu nie było już Nauczyciela. Ale była Nina – jego córka.

Zaryła nogami w ziemię. Mężczyzna zatrzymał się tak gwałtownie i pociągnął ją przed siebie tak mocno, że zamienili się stronami. Stał teraz tyłem do Twierdzy. Chciała wrzasnąć, ale przyciągnął ją znowu i zatkał jej usta wolną dłonią. Ręka, która ściskała jej palce była teraz zgięta w łokciu. Zaczęła się trząść. Prawie tak mocno jak drżała Nina. Pociągnął ją w dół, zmuszając, żeby klękła na rozmokłej ziemi.

– Nina – powiedział. Szukała czegoś znajomego w jego twarzy, ale nie była zdolna przypisać jej do żadnego imienia. Nie znała go. Nie znała jego ubrań, postawy, ani głosu. Oczy miał ciemne i prawie puste. Czarne cienie na dolnych powiekach wyglądały jak roztarta sadza. Nachylił się nad nią.

– Znajdź Margo, Nina – powiedział – Znajdź ją.

Puścił jej rękę i odepchnął ją w tył. Zaczął się powoli cofać. Ręka owinięta sznurem wykręciła się. Nie panował nad nią.

– I nie daj jej złamać – mówił, cichnąc stopniowo – Nie daj jej złamać. Nie daj jej złamać... Nie daj jej złamać...

Przez chwilę ruszał jeszcze ustami. Zamilkł zupełnie.

Nina zerwała się na nogi. Pognała w czarną noc. I biegła, i biegła, i biegła. Nierówno. To zwalniała, to przyspieszała. Za każdym razem kiedy już chciała się poddać, dopadała ją nowa fala motywacji. Zupełnie tak, jak w tej ucieczce wieki temu. Porównania. Może i nikt jej nie ścigał w tym konkretnym momencie, tu i teraz, w lesie pełnym czarnych drzew, ale Nina i tak miała wrażenie, że biegła za nią jej własna przeszłość.

Cienie drzew zniknęły. Nina prawie wpadła w mur. Był zimny i szorstki. Ruszyła wzdłuż niego, aż natrafiła na schody. Strome. Zbiegła niezdarnie i zwolniła. Potknęła się jednak i wylądowała na czymś miękkim. Pod rękami wyczuła mokrą trawę. Podniosła się i szła dalej.

Panowała tu ciemność. Nine nie mogłaby biec, nawet gdyby jeszcze miała siłę. Nie miała pojęcia, jak długo to trwało, ale szła. Rozglądała się jak spłoszone zwierzę. Znalazła się na jakiejś drodze. Odwróciła się, ale tylko na moment. W oddali, ponad murem widoczna była pomarańczowa łuna. Nina ruszyła dalej. Nie wolno się było teraz zatrzymywać. Nie wolno było.

Droga była pusta. Panowała tu cisza, która po tylu przeszywających dźwiękach tej strasznej nocy była po prostu nierealna. Ninie zaczęło szumieć w uszach. Wzięła głęboki oddech. A potem jeszcze jeden. I kolejny. Aż zakręciło jej się w głowie.

Długo maszerowała. W końcu uświadomiła sobie, że była na trakcie, który przebiegał pomiędzy murem Twierdzy, a stromym zboczem gór. Próbowała sobie przypomnieć, które to były góry. Na pewno nie Martemidy. Turgany? Nie, to Leonard pochodził z Turganów, a one były na Głębokiej Północy. Za nic nie mogła przywołać poprawnych nazw, choć była gotowa przysiąc, że jeszcze dwie godziny temu byłaby w stanie wymienić je bez zająknięcia. Może nawet potrafiłaby wyrysować najwyższe szczyty. Zrobiło jej się zimno. Dotknęła czoła. Było rozpalone. Miała gorączkę? Możliwe.

Twierdza została daleko w tyle. Rozżarzona pochodnia na szczycie płaskowyżu. Nina zupełnie straciła poczucie czasu. Skupiła się na drodze. Nie mogła na niej zostać. Drogi były niebezpieczne. Została. Nie miała siły, żeby przedzierać się przez las. Zmęczone oczy przywykły do ciemności i teraz widziała trochę lepiej, ale to nie była księżycowa noc.

W głowie szumiał jej głos nieznajomego. Co on jej w ogóle powiedział? Co to było za imię? Marta? Margo? Chyba Margo. Jedno pytanie ciągnęło za sobą ze trzy kolejne, a te jeszcze więcej: Skąd on właściwie wiedział, jak Nina miała na imię? Kim był? Co mu się stało? Dokąd Nina miała się teraz udać? Gdzie znaleźć tę całą Margo? Czy to nie była jakaś pułapka?

Pułapka. Przypomniała jej się zupełnie inna noc. Najchętniej wróciłaby teraz do którejś z tych, kiedy była bezpieczna, a obok miała Leonarda, ale nie zamierzała narzekać. Każda myśl, która odwracała jej uwagę od horroru, który właśnie za sobą zostawiła, była mile widziana. Chyba.

Ta inna noc była o wiele spokojniejsza. Nina nie miała pojęcia, gdzie wtedy byli, ale pamiętała, że ojciec opowiadał jej o nowym domu. A opowiadał pięknie. Coś mu się musiało w tamtej chwili udzielić, bo jeszcze nigdy nie był z nią tak szczery. Miał w planach zabrać ją na Południe. Mówił, że dawno tam nie był, ale wiedział, że dom był w dobrych rękach. I miał ogród, ale podejrzewał, że mimo wszystko paskudnie się pod jego nieobecność zapuścił.

Nina zawsze chciała mieć ogród, ale dotąd sadzili tylko te czarne, suche drzewa. Potem trochę sobie odbiła, kiedy przekopali z Leonardem próbne grządki w ruinach nad jeziorem. No ale ogrodu z prawdziwego zdarzenia nigdy nie miała.

A potem ojciec mówił jej o swoich przyjaciołach. Zaskoczyło ją to, bo nie wiedziała, że jakichś miał. Tych z drugiej strony raczej nie nazwałaby przyjaciółmi. Zresztą, płonęli krócej niż trwało jej mrugnięcie. W tej ostatniej podróży ojciec strasznie się rozgadał, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Było miłą odmianą po tylu kłótniach i tym ciągłym uciekaniu. Wtedy żałowała, że rzuciła w niego wcześniej lusterkiem.

Musieli gdzieś płynąć. Pytał ją, czy pomoże mu w ważnej misji. To też było nietypowe. Raczej trzymał ją z dala od swoich spraw. Właściwie nie była to prawdziwa misja. To, co mówił było zupełnie głupiutkie, ale chyba po prostu próbował ją rozbawić. To też jej nie przeszkadzało. Powiedział jej, że jak dotrą do portu, to ma się rozejrzeć za kotem. Chciał go wcisnąć jednemu z przyjaciół. „Wiesz, Nina, możesz poszukać od razu dwóch – mówił – on kocha te swoje rośliny, ale sierściuchy jeszcze bardziej. Pokaż mu psa, a ręka sama mu się ustawia do głaskania".

Nina uśmiechnęła się bezwiednie. Ojciec nie był taki znowu zły. Miewał swoje momenty. Zwłaszcza podczas tamtej ostatniej podróży. Pamiętała kołysanie. Faktycznie musieli dokądś płynąć. Zatrzymała się gwałtownie na środku traktu. Czoło paliło ją niemiłosiernie. Zdało jej się, że ojciec nadchodził z naprzeciwka. Wysoka postać, która z każdym krokiem malała i malała.

„Czemu mnie wołałaś, Nina?" – zapytał na koniec. Zastanowiła się nad pytaniem. Tęskniła. Do całego tego życia, które jej obiecał. Do ogrodu. Do kotów. Do jego przyjaciół. Złapała się za głowę. Pękała jej od migreny.

Miała wtedy może dwanaście lat. A on zostawił ją samą. W świecie, który nie wyglądał już jak ten sprzed snu. Osunęła się na ziemię. W górze błyszczały zimowe gwiazdy. Pochyliła się nad nią nieznajoma twarz.

„Czemu mnie wołałaś, Nina?" – patrzył na nią. Kontury były niewyraźne. Uświadomiła sobie, że to, jak ten człowiek wyglądał, nie miało w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Coś jej się myliło. To nie mógł być Nauczyciel. Nauczyciel nie nazwałby jej południowym imieniem.

Świat kołysał się jak statek. Pomarańczowe słońce zaszło nad pokładem. Zapadła ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro