Rozdział XXI - Zdrada

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Margo]

Podłoga na parterze skrzypnęła. Margo siedziała na łóżku. Oderwała wzrok od swojej nierozpakowanej torby. Było w niej tylko kilka ubrań. Kilka głupich ubrań. Niewiele różniły się od tych, które miała teraz na sobie. Niewiele różniły się od tych, które leżały w prawie stuletniej szafie. Niewiele różniły się od tych, które zostawiła w Twierdzy. Mimo tego kolejny raz siedziała z założonymi rękami i biła się z myślami. To jedno niepozorne skrzypnięcie podłogi było prawie jak wybawienie.

Uchyliła delikatnie drzwi od swojej sypialni i zajrzała do pokoju obok. Na podłodze leżała otwarta książka. Dom tonął w mroku.

Margo weszła do pomieszczenia, mijając opasły tom i rozejrzała się uważnie. Jak zwykle panował tu nienaganny porządek. Musiał panować, bo poddasze, nawet jeśli dostosowane do wzrostu Margo, nie do końca sprzyjało komuś, kto był od niej o dwie głowy wyższy. I miał koordynację gorszą niż Szkiele w trakcie suszy tysiąclecia.

Równe stosy zarysowanych kartek wypełniały parapet. Kawałki węgla leżały obok – też ułożone bez zarzutu. Nie było tylko płóciennej torby. Margo wyjrzała przez okno. Ogromna postać szła przez trawnik. Torbę miała ze sobą. To nie wróżyło nic dobrego.

Margo cofnęła się na korytarz i stanęła na szczycie schodów. Usiadła ostrożnie na stopniu i rozluźniła sznurowadła trzewików. Gigant miał trochę lepszy słuch, ale po jej stronie stał czas. Gdziekolwiek szedł, wlókł się jak lunatyk. Mogła powlec się za nim.

Podwinęła nogawki szerokich spodni, zdjęła buty i wzięła je do ręki. Widziała zaledwie skrawek salonu. Avis zostawił frontowe drzwi szeroko otwarte. Czuła zimny przeciąg. Zeszła na parter. Nie wydając żadnego dźwięku, odstawiła buty pod kolorową ścianę. W nocy jaskrawe kropki wyglądały jakby ktoś wysączył z nich całe życie. Stawały się tylko różnymi odcieniami czerni, szarości i granatu. Podłoga nie stanowiła już części kompozycji. Doszorowanie jej z plam farby było jednym z ich pierwszych zajęć w tym domu.

Chwyciła miecz. Na zewnątrz panowała prawie idealna cisza, ale Margo słyszała dalekie, powolne kroki. Jej własnych nie dało się wyłapać. Atla mógł się z niej śmiać, ale jeśli chciała, to naprawdę potrafiła zlać się z nocą. Ubrania wcale nie były tutaj kluczem do sukcesu. Ważniejsza była determinacja, a tej miała zawsze pod dostatkiem. Zwłaszcza, kiedy w grę wchodziła zdrada.

Przedostatni raz, kiedy Margo nosiła coś innego niż czerń, miała ze trzydzieści lat, a zbłąkana strzała śmignęła pomiędzy kratami celi i przebiła jej serce. Trafiła prosto w cholerny emblemat rodowy, w ten napuszony łeb lwa, który reprezentował jej brata. Nawet wtedy, pod zimną ścianą i w kałuży krwi, zamrożony umysł docenił ironię. A potem kolejna strzała świsnęła w powietrzu i wbiła jej się w udo. Na to już nic nie mogła poradzić. Trzeba było przestać podziwiać poplątane poczucie humoru losu i zacząć w końcu krzyczeć z bólu. Jak normalny człowiek. Bo chwilę później już nim nie była.

Nic ludzkiego nie miała w sobie także wtedy, kiedy nosiła kolor inny niż czerń po raz ostatni. Tamtego dnia wydarła z pola bitwy wszystkie rodowe kamienie szlachetne, porozdawane obcym wojskom jak tanie pamiątki z podróży. Gdzieś po drodze straciła warkocz i trochę krwi, ale dorwała wuja i całą jego świtę. Po wszystkim i tak pluła sobie w brodę, że to nie ona odcięła bratu głowę. Ubiegł ją Madragal.

Teraz, wieki później, stąpała ostrożnie po własnym trawniku, za który nie musiała płacić ani jednym zakichanym rubinem z biżuterii matki, i czuła równie bojowy nastrój. Miecz był już inny, ale wstręt do zdrady zawsze ten sam. Zwłaszcza, kiedy był za nią odpowiedzialny ktoś, komu najpierw pomogła.

Szła, w pewnej odległości, i śledziła ciemną postać. Jeszcze nie wiedziała, dokąd zmierzał, ale coś mówiło jej, że ta droga kończyła się na czubku jej ostrza. Zastanawiała się, co dokładnie mu odbiło tej nocy.

Wcześniej też zdarzało mu się wyłazić o nieprzyzwoitych porach, ale raczej ją uprzedzał. I nigdy nie szedł tak daleko. Zwykle kończył kilka kroków od domu, gdzieś na trawniku. Czasami brał kartkę i kreślił kawałkiem węgla jakieś kreski i punkty. Wyglądały jak konstelacje. Pytała go o to. Sprawdzała nawet parę razy wykresy nieba, choć znała je w gruncie rzeczy lepiej niż własną kieszeń, ale nic jej to nie dało. Po prostu tworzył.

Po ścianach w każdym razie już mu nie pozwalała bazgrać. Przemyślała to sobie i jedno dzieło sztuki na razie zupełnie jej wystarczało. Granice. Ważny koncept, pomagający uniknąć niepotrzebnego rozczarowania, kiedy coś się zaczynało sypać. Tak jak teraz.

Mamrotał. Zmniejszyła odrobinę dystans i wytężyła słuch.

– Idę – usłyszała.

„Dokąd?" – pomyślała. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie mówił przez sen. Poprawiła chwyt miecza. Była w pełnej gotowości, bo tym razem Madragala tu nie było, a głowa musiała polecieć zanim ktoś wpadnie na pomysł, żeby zamknąć ją znowu w lodowatej celi. Albo w środku własnego umysłu.

Avis dotarł do granicy kręgu i zatrzymał się tuż przed mglistą linią, która świeciła delikatnie w mroku. Margo też się zatrzymała. Nie mogła podejść bezszelestnie, kiedy tkwił w bezruchu. Wierzyła w swoje możliwości, ale nie aż tak.

Uświadomiła sobie, że w ciągu tylu miesięcy, wbrew jej całemu czarnowidztwu, jeszcze nigdy nie podniósł na nią ręki. To się mogło w każdej chwili zmienić. Kolejna debata, którą Rovenin by przegrał.

Avis stał nieruchomo. Nic nie powiedziała. Spokojny czy nie, wolała mieć po swojej stronie element zaskoczenia. Na wszelki wypadek.

Opuścił głowę w dół. Gwałtownie. Stał tak długo. Patrzył w ziemię, ale nie mogła stwierdzić na co. Być może na krąg. Czy potrafił go wyłączyć? Zaczął się schylać.

– Nie. Nie. Nie – mamrotał rozpaczliwie.

Wyciągnął powoli swoją czarną kościstą dłoń, sięgając do mglistej linii. Nie czekała ani chwili dłużej.

Znalazła się za nim w kilka sekund. Czubek ostrza wbiła w wygięte plecy. Minimalnie.

– Ani. Drgnij. – wysyczała.

– Dlaczego? – zapytał natychmiast, ale tak dziwnie, że wbiła ostrze o kilka milimetrów głębiej. Nie mogła rozszyfrować jego tonu. W ogóle nie zachrypiał. W tym jednym krótkim pytaniu wybrzmiała tak głęboka i jątrząca się uraza, wypowiedziana tak bardzo zwyczajną barwą głosu, że przez chwilę była gotowa uznać, że mówił do niej ktoś zupełnie inny. Czyj to był głos?

Stała tak i nie miała pojęcia, co zrobić. Po prostu zgłupiała.

– Margo? – zapytał. A potem znowu. Jakby się o coś dopominał. Za trzecim razem zabrzmiał już tak, jak zwykle. Chrypa wróciła.

– Dokąd cię niosło? Do Sophii? – warknęła, wybudzając samą siebie z zaskoczenia – Łeb do góry i ręce przy sobie. Dotkniesz tego kręgu, a pożałujesz, że nie wykończyła cię sól.

Wyprostował się powoli. Cofnęła ostrze na tyle, żeby nie wbijało się bardziej w płaszcz.

– Już żałuję – stwierdził.

Margo zerknęła na krąg. Nadal migotał w ciemności. Avis go nie dosięgnął. Bariera działała. Margo powiodła wzrokiem kawałek dalej. Zesztywniała.

Cofnęła się z sykiem o krok. Tuż za jasną linią leżał włos. Biały włos.

Margo z wrażenia opuściła miecz. Uderzył ją w nogawkę spodni. Na szczęście nie ostrą stroną.

– Nie ma jej tu – powiedział Avis. Ton miał bardzo obronny, ale równie dobrze mógł sobie darować. Jeśli chodziło o najbliższe otoczenie, to Margo miała oczy i instynkt. Wiedziała, że byli w kręgu sami. Nikt obcy go nie naruszył. Gdyby Sophia go przekroczyła, to Margo dowiedziałaby się o tym pierwsza. Od razu. Jak wtedy, kiedy wpadł w niego żarzący się demon. Albo tak jak ostatnio, kiedy Michael przerzucał kaczki, żeby sprawdzić, czy znikną.

Zaczęła się rozglądać. Może i nie miała Sophii w zasięgu wzroku. Może i nie miała jej włosów w skórze. Może i nadal było na bagnach cicho aż do zrzygania. Ale w pewnym momencie ta wywłoka musiała tędy przechodzić. Zapewne niedawno. Od ostatniego obchodu minęło tylko kilka godzin. Wtedy tu tego jeszcze nie było.

Sophia przeszła tak blisko. Tak cholernie, potwornie blisko. Zupełnie jak hordy. Albo podążała ich śladem, albo zwabiło ją coś innego.

– Spałeś? – zapytała.

– Nie – Znowu ten obronny, urażony ton.

– To po cholerę tu lazłeś?

– Rzeczy mówią. Książki mówią. Węgiel mówi.

– Włosy też?

– One akurat najwięcej.

Zupełnie bezwiednie przypomniał jej się Rovenin i jego pogadanka o tym, że wszystko gada. Nie miała pojęcia, jak długo tak stała, z nagłą pustką w głowie, gapiąc się w ten sam punkt za kręgiem. Włos leżał tak, jak leżał. Nie dało się wymazać jego istnienia. Pozostawało pytanie: zostawić to tu czy nie? Na coś trzeba się było zdecydować. Nie dało się tkwić w bezruchu całą noc, kiedy ta przebrzydła suka mogła tu jeszcze gdzieś krążyć.

Avis schylił się i zanim dotarło do niej, co właściwie robił, zdążył go podnieść. Zmarszczyła brwi. Błyskawicznie przeanalizowała, czy przypadkiem nie wpuszczał w ten sposób Sophii do środka, ale nie. Ponosiła ją złość. I trochę strach. Włos był teraz włosem. Nie całą Sophią. Zresztą liczyła się intencja właściciela kręgu. A intencje Margo miała mordercze. Nie tylko w stosunku do Sophii.

Avis trzymał włos w wyciągniętej ręce, najdalej od siebie jak tylko się dało. I z dala od niej. Zignorował zupełnie jej wyciągnięty miecz. Wyminął czubek ostrza, niezbyt zręcznie, i zaczął zawracać w kierunku domu.

– A ty dokąd? – warknęła.

Wzdrygnął się. Jak zawsze, kiedy podnosiła głos. Nie zatrzymał się jednak.

– Spalić go – rzucił. Jeszcze nigdy nie słyszała takiego obrzydzenia. I determinacji. Gdyby nie była tak zdenerwowana jego wyjściem z domu, Sophią, i tym, że ten cholerny włos podniósł, nie pytając jej o zdanie, to byłaby z jego odwagi prawie dumna.

Ruszyła za gigantem.

– Paskudny – mruczał – Paskudny.

Nie wypadało protestować. Uznała to za całkiem obiecującą reakcję.

– Po co go w ogóle ruszałeś?

– Paskudny. Paskudny. Paskudny... – zaciął się.

Uświadomiła sobie, że nie miała w domu soli. Nie była pewna, czy Avis o tym pamiętał. Może pamiętał. Nie była im tu w końcu do niczego potrzebna. Jeśli miał na myśli ogień, to w gruncie rzeczy rozumował dość przytomnie. Spalenie włosa w ogniu było najefektywniejszym rozwiązaniem. O ile w ogóle się dało. Tych z ręki Oscara nie mogła ruszyć żadna siła. Nawet ogień. Nie byłaby sobą, gdyby nie sprawdziła.

Margo podejrzewała, że tamte włosy były jakoś zabezpieczone, bo jej własne płonęły swego czasu bez problemu, ku uciesze tłumu. Być może w innej konfiguracji wydarzeń mogłaby się od Sophii kilku rzeczy nauczyć.

Miała nadzieję, że ogromny bóg, idący teraz obok, zaskakująco szybko w porównaniu do tego, jakie zwykle utrzymywał tempo, wiedział, co robił. Nie zaszkodziło się upewnić. O ile w ogóle słuchał, bo nadal mruczał pod nosem.

– Co miałeś na myśli, mówiąc „spalić"? – zapytała, przepuszczając go w progu domu.

Obejrzała się jeszcze na mglisty krąg. Ledwo go stąd widziała. Zwiad musiał odrobinę poczekać, bo tego wariata z włosem w ręku nie można było teraz zostawić samemu sobie.

Nie odpowiedział. Poszedł od razu do kuchni.

Pomieszczenie faktycznie wyglądało jak kuchnia, więc Margo nadal ją tak nazywała. Prawie od samego początku służyła jej raczej za schowek na bezużyteczną ceramikę, głównie z portów z Południa. W tym domu się nie gotowało. Może z wyjątkiem jednego epizodu z Zoją i jej wywarami, ale to był jednorazowy eksperyment. Dość udany.

Margo wyprzedziła mamroczącego boga, położyła miecz na podłodze – niechętnie – i sięgnęła po blaszaną puszkę, która stała na regale wypełnionym pustymi słoikami. Trzymała w środku zapałki. Przydały się kilka razy, kiedy trzeba było odgrzebać dom z gałęzi i suchych liści, a potem szybko się ich pozbyć.

Stanęła przed ścianą, na której wisiały przeróżne talerze. Te spod stolicy, w zupełnie pomylone wzory ze stworami z koszmarów, trzymała w szafkach. Te względnie normalne z Tergu – w spiżarni. Najnowsze, z Wirydaży, były na widoku. Przechyliła głowę.

– Jakieś preferencje? – zapytała. Nie czekała jednak na odpowiedź, bo wiedziała, że mogłaby tak czekać aż do drugiej śmierci, a nie miała czasu. Trzeba było załatwić tę kwestię, a potem wrócić na zewnątrz i obejść cały krąg. Zapowiadała się parszywa noc.

Zdjęła ze ściany najnudniejszy, najbardziej standardowy, do bólu wirydaski talerz. Niezbyt był głęboki, ale uznała, że się nada. Miała minimalny sentyment, bo Ezra był z tego znaleziska bardzo zadowolony. To był jedyny talerz, którego Margo nie kupiła sama i jedyny, którego Ezra nie musiał szmuglować przez granicę regionów. Chyba. Nie drążyła. W każdym razie wzór był tak beznadziejnie brzydki, że trochę ognia nie mogło mu już bardziej zaszkodzić.

Położyła talerz na kuchennym stole. Wyjęła z puszki garść zapałek i wrzuciła je do środka naczynia. Posłała Avisowi wyczekujące spojrzenie. Stał, z włosem ciągle w ręku. Przynajmniej przestał mruczeć.

– Kładź – wskazała talerz – w rękach ci tego palić nie będę.

Posłuchał i biały włos wylądował w naczyniu. Margo wyjęła z puszki jeszcze jedną zapałkę, odpaliła ją od blatu i włożyła pomiędzy resztę. Odetchnęła w myślach, kiedy włos zwinął się i zdezintegrował. Jeden kłopot z głowy. Wiedziała, że pewnie ostro przesadziła z ilością zapałek, ale kiedy w grę wchodziła Sophia, nadmierna ostrożność nigdy nie była czymś złym.

Włos już dawno zniknął, ale stali i patrzyli na dopalające się zapałki, jakby same też były źródłem zagrożenia. Tylko dlatego, że znalazły się w tym samym talerzu.

Kiedy ostatnia z nich się dopaliła, Avis skierował swoją maskę na kuchenne okno.

– Nie ma jej tu – powiedział. Nie wiedziała, czy chciał uspokoić siebie, czy ją, bo tym razem chrypienie nie zdradzało żadnej szczególnej emocji. Cokolwiek dawało mu tę pewność, daleka była od powiedzenia tego samego.

Odwrócił się i wyszedł z kuchni.

– Gdzie znowu idziesz? – zawołała.

– Na górę.

Brzmiał na obrażonego. Nie dowierzała własnym uszom. Znowu dyktował jej koniec rozmowy.

– Nie masz mi nic do powiedzenia?

Odpowiedziała jej cisza.

Opinie, pouczenia, monologi, pytania – nie ważne, co mu akurat truła, zawsze miał ostatnie słowo, nawet jeśli czasem nie używał słów. Nie miała pojęcia, czemu mu na to pozwalała, ale zrobiła to jeszcze jeden raz, bo wykazał niezbędne minimum kooperacji przy pozbyciu się włosa. A poza tym należało ten przeklęty obchód w końcu załatwić. Choćby dla zasady. Zgarnęła miecz spod ściany.

Miarowe kroki rozległy się na schodach, ale nawet się za nim nie obejrzała. Włożyła buty, wyszła na zewnątrz i zamknęła drzwi. Odnotowała gdzieś z tyłu głowy, że w przyszłości trzeba będzie znaleźć jakiegoś runistę do poprawienia małego kręgu. Gdyby działał jak powinien, to miałaby przynajmniej pieprzoną pewność, że to, co miało siedzieć w domu w nocy, siedziało w domu w nocy.

Ruszyła szybkim marszem. Bagna były ciche i spokojne, ale nie za ciche i za spokojne. Nie wiedziała, co chciała tym obchodem właściwie osiągnąć, bo było dla niej jasne, że skoro nie wyłapała przejścia Sophii za pierwszym razem, to najwyraźniej nie była w stanie wyłapać jej obecności wcale.

To, że już tędy przeszła, i to, że jej tutaj teraz nie było, i tak nie stanowiło dla Margo żadnej ulgi. Obecność Sophii w tych stronach, nawet jeśli niezwiązana z domem Margo, świadczyła niezawodnie o jednym – zmierzała do labiryntu. A potem pewnie dalej na Południe, w Martemidy.

– Atla, ty kretynie – mruczała Margo. Nawet beznadziejnego Arkazana było jej żal.

Zaczęło się przejaśniać. To była najgorsza możliwa pora na obserwację otoczenia. W tej szarówce wszystkie kształty zaczynały się ruszać i deformować. Każdy krzak, drzewo, nawet śpiące kaczki – wszystko wyglądało jak potencjalny wróg. Zaczynała lepiej rozumieć Oscara. Paranoja robiła swoje, nawet jeśli Sophii nie było w pobliżu. Sama jej idea skutecznie spędzała jej od miesięcy sen z powiek. Całkowicie. Domęczyła jednak ten obchód. Sprawdziła całą długość kręgu. Dwa razy.

Chciała jeszcze trzeci, ale w końcu zdała sobie sprawę z tego, że nic więcej nie mogła teraz zrobić. Dosłownie i w przenośni krążyła w kółko. Wróciła przed dom. Usiadła na trawie i gapiła się w zimowe słońce, które wstawało właśnie nad horyzontem. Potrzebowała planu. Sensownego, solidnego planu.

Znaleźć Atlę zanim Sophia to zrobi? Zabrać go do Runturn? Może z Baraganem to miałoby jeszcze jakiś sens, chociaż wątpiła, czy wykazałby jakiekolwiek przejęcie. Reszta świata obchodziła go tyle, co śnieg sprzed tysiąca lat. No chyba, że w grę wchodziły te jego książki, a to czyniło sprawę jeszcze gorszą. Gdyby miał wybierać pomiędzy rękopisami a życiem bogów, to wybrałby rękopisy. Bez dwóch zdań.

Wszyscy byli pod tym względem beznadziejni. Jedni bardziej, drudzy mniej. Niezdolni wyjrzeć z tych swoich jaskiń, kryjówek, zamków i bezdroży. Coś musiało być z nimi fundamentalnie nie tak, bo dwóch bogów pod jednym dachem nigdy nie kończyło dobrze.

Zoja przepadła mimo że siedziała Atli praktycznie pod nosem. Graffo w Runturn sprzątnęła choroba. O Madragalu, który też zaczynał się odcinać, nikt nie pamiętał, dopóki sama się do niego nie wybrała. A jak się wybrała, to znalazła tylko pustą świątynię. Gdzie była jego przeklęta siostra, kiedy pustka wyłączyła mu umysł? Dlaczego nigdy więcej się nie odezwała? Margo nie miała pojęcia. I jeszcze Rovenin. Ale o nim myśleć się nie dało.

– Zrobiłaś, co mogłaś – powtórzyła po raz setny.

Teraz też było ich dwoje pod jednym dachem. Może nie dosłownie, a przynajmniej nie, kiedy tak siedziała pod gołym niebem i bębniła palcami w mokrą trawę. Zastanawiała się, jaka katastrofa mogła jeszcze wyniknąć z tego, że go tu trzymała. Bo katastrofę, którą już mu sprawiła Sophia widziała aż za dobrze. Na razie wstało słońce, minęła jeszcze jedna noc i Rovenin nadal miał rację. „Jakoś się dogadacie". Nie „jakoś" tylko „ledwo".

Podniosła się i otrzepała nogawki spodni. Zerknęła na nie mimochodem i uświadomiła sobie, że jedna z nich była czymś upaprana. Przyglądała się dłuższą chwilę ciemnej plamie, a potem zerknęła na miecz. Ostrze było pokryte krwią. Zakrzepłą krwią. To nie były milimetry.

Margo ruszyła powoli w kierunku domu. Na trawie ciemnych plam było więcej. Tak samo w budynku. Krew była też w kuchni, a nawet na schodach. Margo stanęła u ich stóp. Wciągnęła głośno powietrze i równie głośno je wypuściła. Jak u licha mogło ją aż tak ponieść? Dobrze, że był bogiem, bo inaczej by się wykrwawił.

Nocą wyszła z tego domu z obrzydzeniem do zdrady, a teraz przyszedł dzień i wszystko wyglądało trochę inaczej. Tyle się nagadała o własnych opiniach, decyzjach i działaniu, a jak przyszło co do czego, to zwał jak zwał, ale wbiła mu nóż w plecy. W ciemności nie znała jego prawdziwych intencji. Ale to wcale nie sprawiało, że nie czuła się teraz jak potworna hipokrytka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro