Rozdział XXXII - Miasteczko

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Nina]

Nina wsadziła ręce do kieszeni ciepłej peleryny. Kupiła ją tydzień wcześniej na obrzeżach Tergu i nosiła prawie cały czas, bo ciągle padał zmrożony deszcz. Zarzuciła kaptur na wilgotne włosy i maszerowała przez niewielkie miasteczko. Tym razem nie zawitała w progi cywilizacji sama.

Pogoda od dwóch dni była tak paskudna, że Margo też dała za wygraną. Porzuciła zasadę o przebywaniu poza ludzkimi zabudowaniami. Przez całą dotychczasową drogę Nina mogła sobie nocować, gdzie tylko chciała, ale bogowie unikali miasteczek i ludzi jak ognia piekielnego. Aż do momentu, kiedy w strugach deszczu trzeba się było przeprawić przez kompletnie zalane pole, które ciągnęło się w nieskończoność i nawet Margo, zaprawiona swoimi mokradłami i całym miesiącem nadawania morderczego tempa, uznała, że osiągnęła limit. Przemoczyło ją do ostatka. Poddała się. W końcu.

– Lepiej, żebyś miał pod ręką jeden z tych swoich idiotycznych skrótów – cedziła dwa dni wcześniej, patrząc na Wielkiego Boga – I żeby ten skrót rzeczywiście istniał! – Wyciskała własne włosy, jakby ich stan był dla niej personalną obrazą. – Bo przysięgam, Avis, że jak nie zobaczę tego przeklętego miasta w przeciągu godziny, to wyjdę z siebie i stanę obok. A ty będziesz musiał taszczyć moje bezwładne ciało dalej przez to błoto.

– Mówiłem, żeby skręcić... – odezwał się niepewnie.

Margo prawie parsknęła.

– Chyba w swoich myślach – odpowiedziała twardo, wypuszczając z frustracją przemoczone kosmyki.

I tym razem miała rację. O przeszłe podróże mogli się kłócić wiecznie i nie dało się tego rozstrzygnąć, ale Nina odnosiła ostatnio wrażenie, że kiedy w grę wchodziła obecna trasa, to gigant ciągle o czymś... „zapominał". Im dalej na Północ, tym częściej. Chociaż po wpadce z zalanym polem trafili do miasteczka dość szybko.

Margo miała teraz pod ścisłą kontrolą jeden z dwóch zajazdów, które znajdowały się w tej zapadłej mieścinie. Samej aneksji dokonała siłą swojego autorytetu, ale północną gościnność i dyskrecję wymusiła już pieniędzmi. Nina podejrzewała wcześniej, że Margo miała ich sporo. Ale nie wiedziała, że aż tyle.

Zajazd świecił zupełnymi pustkami, a gospodarzom wcale to nie przeszkadzało. Wprost przeciwnie. Niewiele musieli robić, a dostali tyle, co za pełne obłożenie. Margo była dla nich żyłą złota. Zwłaszcza w tę beznadziejną pogodę i zwłaszcza tutaj – na Głębokiej Północy. Końcu świata.

Nina zmierzała właśnie do drugiego z zajazdów, choć nie wiedziała, czy można było go tak w ogóle nazwać. Nie wyglądał zachęcająco, ale nic tu właściwie nie wyglądało zachęcająco. W zacinającym deszczu nie mogła nawet rozczytać koślawych liter z nazwą.

Nie przeszkadzała jej wątpliwa jakość lokalu. Chciała tylko przeczekać oberwanie chmury. Ulewa złapała ją tuż po tym, jak wręczyła młodej mieszkance miasteczka gruby pakiet listów od narzeczonego spod Tergu. Okazało się, że tutejsi nie do końca mogli liczyć na pocztę, więc Nina za drobną opłatą chętnie zabierała wiadomości z miasteczka do miasteczka. Jeśli tylko miała po drodze.

Tym razem okropnie się nachodziła. O adresach nie można tu było nawet marzyć. Po tej stronie Tergu prowincja była jeszcze bardziej zapadła niż pod Twierdzą. Piękne miasta Północy żyły swoim życiem, mieściny przy szlaku handlowym jakoś dawały radę, ale te nieszczęsne siedliska, które nie wpisywały się w żadną strefę wpływów, były po prostu zapomniane.

No chyba że chodziło o podatki. To działało ponoć całkiem sprawnie. Choć Nina podejrzewała, że pewnie tylko na papierze. Bardziej prawdopodobne było to, że nikomu nie chciało się fatygować aż tutaj, żeby zdzierać z chłopów pieniądze, których ewidentnie nie mieli. Strata czasu i nerwów. Czasami też życia. Tak słyszała.

Pchnęła ciężkie drzwi i znalazła się w zajeździe. Zajęła miejsce przy niewielkim oknie i patrzyła jak zamarzający deszcz tłukł w opustoszałą ulicę szarego miasteczka. Obdarci mężczyźni pili przy barze. Gospodarz zagadywał ich półgłosem o jakiegoś psa. Całe towarzystwo miało wybitnie północny akcent. Momentami brzmieli, jakby mówili już w innym języku. Trochę jak Leonard. Choć on akurat pochodził z innej strony Bezdroży.

Nina uznała, że gdyby mógł usłyszeć jej myśli, to pewnie za to konkretne porównanie do miejscowych w końcu by się obraził. Zawsze powtarzał, że bezdroża bezdrożom nierówne. I w ogóle strasznie był z tego swojego klasztornego wychowania dumny. Chciał ją nawet do Runturn zabrać. Ale nie wyszło. Westchnęła. Pogodzona czy nie, czasami dochodziła do wniosku, że spotkało ją w życiu za dużo niespełnionych obietnic.

Obecni w zajeździe ludzie nie zwrócili na Ninę uwagi. Nikt do niej nie podszedł. Nikt o nic nie zapytał. Może to było jedno z tych miejsc, gdzie panowała samoobsługa. I dobrze. Nina nie miała ochoty wydawać w tym miejscu swoich szczupłych oszczędności. Ten brak zainteresowania bardzo jej teraz pasował. Przeczekać deszcz. Wrócić do właściwego zajazdu. Udawać, że nie ma się na głowie spotkania z potworem.

Dwie zupełnie siwiutkie kobiety grały w karty przy sąsiednim stoliku. Nina przyglądała się dłuższą chwilę ich ruchom. Nie do końca nadążała za zasadami gry, ale wyglądało jej to na jakąś tutejszą wersję tej samej karcianki, przy której południowcy pracujący w portach zabijali czas, kiedy nie było nic do roboty. Zamyśliła się.

Minęło już kilka ładnych lat, odkąd regularnie budziła się dźwiękiem nadpływających statków. Wtedy Południe, z tymi swoimi głośnymi portami i wieczną robotą, wydawało jej się więzieniem. Mała Nina, harująca w pralniach, kuchniach i dusznych sklepikach, uważała lesistą, cichą Północ za mityczną ojczyznę, do której za wszelką cenę należało wrócić. Zabawne, jak z czasem zmieniała się perspektywa.

Kobiety zauważyły jej zainteresowanie i próbowały ją zaprosić do swojej gry, ale odmówiła. Obiecała Margo, że kontakty z obcymi ograniczy do minimum. Jeśli wierzyć mapie giganta to znajdowali się prawie na ziemiach Sophii. Cokolwiek to oznaczało.

Z wierzchu nie oznaczało na razie nic. Miasteczko było tak samo nudne jak poprzednie wioski. Nina ziewnęła i odwróciła się z powrotem do okna. Nagle poczuła paskudny zastrzyk ciepła. Temperatura skoczyła jej mocno, bo za szybą pojawiły się kocie oczy. I wcale nie należały do kota.

Tuż nad parapetem unosiła się głowa jasnowłosego chłopca. Nina odetchnęła głębiej i zamrugała. Oczy chłopca były teraz zupełnie zwyczajne, ale zezował delikatnie, próbując zajrzeć do środka. Pomachał Ninie. Potem ruszył w bok. Śledziła go, dopóki rama okna nie zasłoniła jej widoku. Po chwili rozległ się stary dzwonek nad drzwiami.

Chłopiec wszedł do środka dziarskim krokiem. Nina patrzyła jak otrzepywał niedbale mokre pasma włosów. Zbliżył się do jej stolika. Rozpoznała go od razu. Modliła się do bogów podziemia, żeby to był jakiś zły sen.

– Ale pędzicie – rzucił, zajmując krzesło naprzeciwko Niny – Margo to ma tempo, co?

Ledwo opadł na miejsce, a przy stoliku już zmaterializował się gospodarz przybytku.

– To co zwykle? – zapytał tym swoim głębokim, ledwo rozpoznawalnym południowym.

Michael potarł czubek nosa.

– Ach, kopę lat, Garuin – odezwał się. – Wiesz, niby nie powinienem... ale może...

Napotkał przerażone spojrzenie Niny i najwyraźniej doszedł do jakiejś konkluzji:

– Albo i nie. Nie ma co wracać do dawnych nawyków – stwierdził, klepiąc się po kolanach. – I tego... wiesz, ja raczej na krótko. Jak zwykle zresztą.

– Tyle czasu niczego nie ścięło, a ty się z nami nawet nie napijesz? – oburzył się delikatnie gospodarz. Zniżył głos do gorączkowego szeptu. – Swoją drogą, ja mówiłem, żeby nie kupowali tego psa... Pies? U nas? Szkoda pieniędzy...

– Święta prawda – zgodził się Michael – chociaż ja akurat nie do psa. Nie tym razem. Słuchaj, Garuin, wpadnę bliżej Nocy Życzeń, to coś sobie chlapniemy na zapleczu, co ty na to? – Błysnął uśmiechem w kierunku gospodarza. – Dzisiaj mam taki dzień, jakby to ująć, na trzeźwo.

Mężczyzna zerknął na Ninę. Coś zrozumiał, ale Nina naprawdę nie chciała wiedzieć, co. Pokiwał uprzejmie głową i wrócił za ladę, żeby kontynuować przerwaną rozmowę.

Nina rzuciła ukradkowe spojrzenie kobietom grającym w karty. Nie wyglądały na szczególnie zainteresowane. Atmosfera w ogóle się tutaj nie zmieniła. Każdy zajmował się swoimi sprawami. Kolejna zwykła godzina ulewnego deszczu na prowincji.

Michael zdjął torbę i położył ją na stole. Wyjął ze środka pomięty rulon. Wyglądało to na gazetę. Rozwinął ją. W środku była kolejna. Schował torbę pod stół, wyprostował porządnie oba zwitki gazet i rzucił Ninie wyczekujące spojrzenie. Jakoś nie miała siły go odwzajemniać. Zerknęła na okno. Zastanawiała się, gdzie była szumiąca kukła.

– Wiesz o czym ten facet mówił? – zagadnął Michael. – Wiesz czemu tutaj nie ma żadnych większych zwierząt? – Nie czekał na odpowiedź. – Bo średnio raz na parę tygodni trafia je szlag, Nina. – Klepnął blat stołu. – Wszystkie. W nocy. Kiedy śpią. Mówi ci to coś?

Pokiwała powoli głową. Mówiło. Teraz, kiedy to powiedział, zdała sobie sprawę, że w kilku ostatnich wioskach nie widziała chyba ani jednego podwórka z budą. Ptaków też nie słyszała, ale to akurat nie było takie dziwne. Pogoda nie sprzyjała.

Zostawał jeszcze ten sen. Zawsze sen. Nina nie musiała znać szczegółów, żeby nadążać za kierunkiem myśli. Cokolwiek się tutaj działo, Avis najwyraźniej nie kłamał. Byli blisko celu. Dwór, Sophia i jej oddziaływanie.

Michael uniósł kciuk i wskazał na mężczyzn siedzących przy ladzie.

– Ci tutaj mają na razie spokój, bo jej zwyczajnie nie ma w domu. O bogowie. Gdyby była, to ten pies poszedłby od razu do piachu. – Zmarszczył czoło. – Coś ty taka cicha? – zapytał znienacka. – Ostatnio byłaś bardziej wygadana.

Nina zamrugała.

– Czy ty nie przynosisz czasem śmierci?

– Ani ja – stwierdził, wygładzając znowu gazety. – Ani nawet Szkiele. Chociaż ono czasem przewiduje pewne rzeczy.

– Kukła?

– Mhm. Przyszłaby poszumieć osobiście, ale akurat ma pełne ręce roboty. Została na Południu. – Dźgnął gazetę. – „Kortudiańska epidemia nocnych zgonów" – przeczytał nagłówek. – To było z miesiąc temu. A na dniach będzie identyczna w Stolicy – dodał ponuro. – Wyrobić się nie idzie ostatnio. Ręce już mnie bolą od tych lalek.

Zwinął obie gazety w ciasny rulon.

– Musisz je dać Margo – powiedział, wciskając rulon Ninie. Wetknęła go do kieszeni spodni i przykryła peleryną. – Jak sobie poczyta, to będzie wiedziała, co się kroi – wyjaśnił Michael.

Wstał. Nina też się podniosła. Jakoś odechciało jej się siedzenia na widoku.

– A czemu nie dasz jej tego sam? – odważyła się zapytać.

Nie bała się właściwie Michaela. Bała się tego, że ostatni raz, kiedy go widziała, był w o wiele lepszym humorze, a i tak następnej nocy trzystuletni budynek poszedł z dymem. Z nią w środku. Prawie.

Michael zarzucił torbę na ramię.

– Wracam do Szkiele – powiedział, idąc do drzwi. Nina ruszyła za nim. – Normalnie byśmy się z panią minęli. Jak w Kortudzie – wyjaśnił. Dopiero po sekundzie dotarło do Niny, kogo nazywał „panią". Raczej nie ją. I nie Margo. – Ale... – Urwał, żeby skinąć głową gospodarzowi, po czym otworzył drzwi i przytrzymał je, przepuszczając Ninę.

Wyszli na zewnątrz. Znaleźli się w strugach deszczu.

– Ale tym razem będziemy się trochę wtrącać – kontynuował. – Jak dobrze pójdzie to wygrzebiemy stamtąd Horace'a. Szkiele nic nie obiecuje. To też możesz Margo powiedzieć. Zapamiętasz? – zapytał.

Nina pokiwała głową, choć informacja natychmiast wyparowała jej z pamięci. Stanęli pod niewielkim drewnianym daszkiem.

– A jak pójdzie zupełnie do chrzanu, to... – zastanowił się – to powiedzmy, że nigdy nie byłem dobry w pożegnania. Z tobą jakoś mi łatwiej niż z Margo. Bez urazy. Poza tym raczej mi się spieszy.

Już robił niedbały krok, żeby wyjść spod daszka, kiedy coś go zatrzymało.

– Prawie bym zapomniał – wymruczał. – Tyle zachodu i musiałbym się wracać.

Pogrzebał w kieszeni. Wyjął z niej guziki. – Nie musisz nam nic dawać. Szkiele mówi, że i tak ma teraz tych rupieci w bród. Południe Południem, ale i tak nas zaskoczyli. Chyba lubią tam żyć.

Ninę oblał zimny pot.

– Dla nas? – zapytała słabo, patrząc na wyciągniętą dłoń.

– Nie pytaj głupio, tylko bierz – powiedział. – Taki kawał drogi, to i chyba miałaś czas sobie przemyśleć, co robisz. Pani nie ma w domu, ale nikt ci nie zagwarantuje, że to będzie przyjemny spacer. Nawet z tymi talizmanami.

Wzięła guziki i próbowała przyswoić informację. Sophii nie było w domu. I nadal ryzykowali życiem. Po co mieli tam iść, skoro jej tam nie było?

– Myślałam, że dostanę odpowiedzi... – zaczęła.

Michael zaśmiał się dźwięcznie.

– I może jakieś dostaniesz. Lepszej okazji nie ma, a ten dom mówi sam za siebie.

Myślała, że Michael szybko sobie pójdzie, ale się pomyliła. Kiedy w końcu otrząsnęła się z szoku, nadal stał obok. Zmierzyła go wzrokiem. Dotarło do niej, że był niewielkim wyrostkiem, a Stolica znajdowała się w zasadzie na drugim końcu kraju.

– Nie mówiłeś, że ci się spieszy? – zapytała. – Jak ty się właściwie dostaniesz na Południe... „na dniach"?

Uśmiechnął się.

– Wiesz, Nina – zagadnął – zabawne, że o to pytasz. – Złapał się pod boki. – Nasz wspólny znajomy w masce ostatnio mnie trochę zainspirował i miałem na temat mojego stylu życia sporo przemyśleń. – Ton głosu trochę mu się zmienił. Był teraz jakiś głębszy. Prawie leniwy. – I właśnie przez te przemyślenia zasugerowałem Szkiele, że tyle guzików to lekka przesada. Ja dałbym od razu o jeden mniej. Smutna rzeczywistość. I wiesz, co mi powiedziało?

Nina zerknęła na to, co trzymała w dłoni. Guziki były cztery.

– Co? – rzuciła automatycznie, zastanawiając się, dla kogo u licha był ten czwarty.

– Nic nie powiedziało – wyjaśnił Michael – bo jak zwykle trzepnęło mnie w tył głowy. Za złośliwość. Ale to nie był okrutny żart, Nina. To była moja poważna opinia – uściślił. – Z doświadczenia. Trzy guziki w tym przeklętym domu zupełnie wam wystarczą. Biorąc pod uwagę, kto wejdzie, kto być może wyjdzie, a kto pewnie zostanie...

Podniosła głowę i znowu się lekko podgotowała, bo patrzyły na nią żółte ślepia. Tym razem nie zniknęły, kiedy zamrugała.

– Guzik guzikiem, może się mylę, ale pomyślałem sobie, że Szkiele czasami się trochę zapomina – ciągnął Michael. – Nie do końca bierze pod uwagę to, ile tych różnych masek istnieje i jak naprawdę wygląda, to co pod nimi jest – rzucił, wbijając swoje kocie oczy w ziemię. Ten przebiegły wzrok wydał się Ninie nagle o wiele starszy niż reszta dziecięcej, cherubinkowatej twarzy. – Ale ja pamiętam. Czasami pamiętam, co tam jest. – Podniósł głowę. – Jak raz się wlezie do tego dworu... Można się zgubić. I zawsze się w jakimś sensie do niego wraca. A jak jeszcze ma się powód, żeby zostać... – pokręcił głową.

– Doceniam ostrzeżenie, ale do mojego pytania ma się to...jak? – wydukała Nina.

Mrugnął i kocie oczy ustąpiły miejsca tym normalnym.

– Przepraszam – pokręcił znowu głową. – Rozgadałem się, bo mam dziwne przeczucie, że się w końcu ze Szkiele doigramy. Zmierzałem do tego – kontynuował, przybierając znowu pogodny ton – że mam swoje sposoby na podróżowanie. I na wiele innych rzeczy. O ile pamiętam, że je mam.

Nie miała pojęcia, co na to wszystko odpowiedzieć, ale tej ostatniej uwagi nie zamierzała podważać. To był bóg. Definitywnie bóg. Oczywiście, że miał swoje pokręcone sposoby. Czy którykolwiek przedstawiciel tego rodzaju był normalny? Szczerze wątpiła. Wszyscy gadali od rzeczy.

– A ten czwarty... – zagadnęła, gapiąc się znowu na guziki.

– Szkiele mówi, że to dla tego kogoś, kogo uda wam się stamtąd jeszcze wyciągnąć – usłyszała. – O ile zdążycie. Osobiście wiem, za kogo trzymam kciuki, ale nie będę zapeszał. Coraz nas mniej.

– Co to ma niby znaczyć? – rzuciła, podnosząc głowę.

Odpowiedział jej dźwięk kropel bębniących w szyby, ściany i ulicę. Michael wyparował. Została pod daszkiem sama.

Przysiadła z wrażenia na betonowym schodku i gapiła się w guziki. Jeden był czerwony i błyszczący, dwa – duże, fioletowe i trochę zarysowane, a ostatni, dość mały – metalowy i lekko niebieski. Dziwnie jej się na nie patrzyło. To było jak trzymanie w ręku własnego losu. Zbyt namacalne.

Zapadał wieczór, kiedy dowlekła się do drugiego zajazdu. Deszcz przestał siec ziemię, ale wszystkie drogi były beznadziejnie mokre i grząskie. Nina wyszorowała trzewiki drucianą gąbką, zanim w ogóle odważyła się zabrać je do środka budynku. Prowincja czy nie, nie wypadało paradować z aż tak zabłoconymi butami. Nina już i tak od stóp do głów ociekała wodą. Peleryna ledwo uchroniła zwinięte gazety. Czubek rulonu trochę zamókł.

Godzinę później Nina – wykąpana, uczesana i co najważniejsze sucha – wsunęła się do jadalni. Teraz pomieszczenie przejęła Margo. To było jedyne miejsce, gdzie mogła wygodnie ulokować wielkiego boga, żeby nie obijał głową o sufity. A i tak ukruszył kawałeczek tandetnego białego gipsu, który ozdabiał łukowate wejście do pomieszczenia.

Kiedy Nina opuszczała zajazd przed południem, każdy z bogów był zajęty czymś innym. Margo doprowadzała do szewskiej pasji młodą córkę gospodarzy, sprawdzając jej wątpliwą znajomość południowego, a Avis ślęczał nad mapą wyrwaną ze szkicownika i mozolnie dopisywał pod kropkami brakujące nazwy miejsc. Chyba trochę przy tym wzdychał. Nina nie potrafiła stwierdzić, kto był tego dnia karany tą pożyteczną edukacją najbardziej, ale jedno było pewne. Kiedy Margo nie miała co robić – otoczenie cierpiało.

Teraz, wieczorem, Nina miała drobne trudności z namierzeniem bogów w pomieszczeniu. Po chwili zrozumiała, że siedzieli na podłodze, tuż za drewnianą ławą, przykrytą częściowo kraciastym obrusem. Nad czymś się pochylali. Podeszła i zerknęła.

Tkwili w bezruchu, naprzeciwko siebie. Margo studiowała uważnie papierową planszę, pełną okrągłych pól. Większość kółek była zajęta przez drewniane pionki w kształcie ptaków. Tuż przy krawędzi planszy leżało kilka sfatygowanych kostek z wytartymi oczkami. Cały zestaw wyglądał, jakby widział światło dzienne po raz pierwszy od dekady. Albo kilku. Nina uznała, że pewnie tak było.

Duży bóg przestawił pionek z ułamanym dziobem, po czym odwrócił się, żeby spojrzeć na Ninę.

– Wróciłaś? – zagadnął. Jego chrypienie brzmiało podejrzanie pogodnie.

– Owszem – odezwała się ostrożnie. Nadal za nim nie przepadała.

– Padało – stwierdził, zerkając gdzieś w bok. Chyba na lekko zaparowane okno.

To była tak oczywista oczywistość, że Nina miała ochotę pokręcić głową.

– Aha...

– Jak ty to robisz? – wymruczała nagle Margo. – Dosłownie patrzę ci na ręce i nadal nie mam pojęcia... – Wyprostowała się gwałtownie, rzucając gigantowi zaskoczone spojrzenie, po czym odwróciła się do Niny. – Ograł mnie, paskudnik – zakomunikowała – szósty raz!

Avis przechylił głowę w bok:

– Z rzędu – doprecyzował. To wyjaśniało pogodne chrypienie.

– Ty już nie bądź taki z siebie zadowolony – stwierdziła Margo. Jej czarne rękawy zaczęły śmigać energicznie nad planszą, porządkując pionki. – Gdyby to była wersja z mojego domu, to nie miałbyś szans. Pięćset lat praktyki na starych dobrych zasadach. Te twoje to jakiś wymysł.

Wzruszył delikatnie ramionami.

– Nowy wiek.

Margo zmrużyła oczy:

– Poprzedni wiek, jeśli już. Jutro rewanż.

Nina zastanawiała się, czy te jego zwycięstwa nie miały teraz przypadkiem jakiegoś symbolicznego znaczenia. Los lubił ironię. A Margo już nie chciała jej podejrzeń słuchać. Szpieg czy nie, miły czy niemiły, od czasu incydentu nad jeziorem ogromny bóg był nie do ruszenia.

Nina chrząknęła.

– Spotkałam Michaela – ogłosiła. – Dał mi to. – Wręczyła Margo zwinięte w rulon gazety. Pomoczony róg zdążył trochę przeschnąć. Margo dźwignęła się z podłogi, usiadła przy ławie, opierając się o nią plecami i zaczęła rozprostowywać pierwszą z gazet.

– Powiedział, że będziesz wiedzieć, co i jak.

– A urósł może w końcu? – wymruczała trochę nieobecnie.

Nina zastanawiała się nad odpowiedzią.

– Tak ogólnie, to nie bardzo. I...spieszyło mu się. Do Stolicy. Coś się tam będzie działo. – Podrapała się po czole. – Sophii ponoć nie ma w domu.

Margo nic nie powiedziała. Czarne oczy namierzyły stronę tytułową i skakały od linijki do linijki. Avis tymczasem wkładał pionki do puszki, która na pewno nie była oryginalną częścią gry. Na zszarzałej etykiecie widniał obrazek z rybą. To była duża konserwa. Kiedyś. Teraz spełniała nową funkcję.

Nina zerknęła na maskę ogromnego boga i intensywnie myślała, o tym, co powiedział Michael. Maska.

Mimo tego, że deszcz nie obchodził Avisa jeszcze bardziej niż Margo i mógł w nim wystawać godzinami, malunki na jego drewnianej twarzy znowu były wyraźne. Odnowił je poprzedniego dnia pod nadzorem Margo. Skonfiskowała farby, jak tylko skończył. Narzekała na jakieś kropki. Chyba miała na myśli to, że jeszcze mógłby coś gospodarzom zachlapać, a ona nie zamierzała za to płacić. Jak na tak bogatą kobietę, wyjątkowo nie lubiła wydawać pieniędzy.

– To się porobiło – powiedziała, nie odrywając się od gazety. – A ja cię chciałam tam wysłać... – Sunęła wzrokiem dalej. Po chwili znowu się odezwała:

– Coś tak czuję, że ta korona na głowie Shagot za długo sobie nie poleży. Czytałaś to? – zapytała Ninę.

Nina pokręciła głową. Guziki, które trzymała w kieszeni spodni, ciążyły jej tak bardzo, że w jej myślach nie było miejsca na kolejne złe wiadomości. Zwłaszcza takie, które znajdowały się pod nagłówkiem o epidemii sennych zgonów.

– Albo Maja ma z Sophią jakąś cichą zmowę... – kontynuowała Margo – albo to wyszło przypadkiem i zwietrzyła okazję. Ta propaganda to są takie brednie... Avis, czy Sophia lubi się z Mają?

Czarne palce były zajęte dokładnym przymykaniem wieka puszki. Kliknęło.

– Toleruje – oznajmił.

– Czyli tak – mruknęła Margo.

Zawsze, kiedy wchodziły w grę jakieś Sophii preferencje Avis używał słowa „toleruje". Sophia toleruje miasta, Sophia toleruje koronkowe rękawiczki, Sophia toleruje arystokrację, Sophia toleruje sztukę. Bywały takie dni, kiedy Nina była skłonna uwierzyć, że Avis w gruncie rzeczy nic o Sophii nie wiedział. Wszystkie te informacje były jakieś takie... powierzchowne.

O miejscach, które odwiedził w ciągu dekad, mówił o wiele, wiele więcej. Jak na swoje standardy. Nina czasami słuchała, jak opowiadał, ale przestawała śledzić wymianę, kiedy nie mógł się z Margo dogadać, co do bzdurnych detali. Wychodziło im z tego coś na kształt geograficzno-architektonicznej pyskówki – siłą rzeczy bardzo niewyrównanej, bo ogromny bóg szybko tracił głos.

Nina spojrzała na puszkę z grą, którą Avis odsunął pod ścianę. Tu mogło faktycznie chodzić o coś więcej niż zabijanie nadmiarowego czasu w brzydką pogodę. Pomiędzy tą dwójką kwitła niewypowiedziana i chyba nieuświadomiona rywalizacja o to, kto widział więcej kontynentu. Po prostu zmienili chwilowo pole walki. Teraz było sprawiedliwiej. Nina przypomniała sobie pogodne chrypienie. „Albo i nie" – pomyślała.

– Ja na przykład Mai nie lubię – ciągnęła Margo – kombinuje dobrze, tyle mogę przyznać. Tylko szkoda, że przy wyplenianiu jednego ciemnogrodu wprowadza od razu drugi.

Nina nie mogła się z Margo nie zgodzić. Wiekowe miasta Północy były przepiękne i bogate, ale opłakany stan wiosek i miasteczek mówił sam za siebie. Najbardziej podrzędne karczmy Południa były lepsze niż to, co uważano na obrzeżach Tergu za standard. I te wszystkie obyczajowe reguły, których tak usilnie trzymali się arystokraci. Maja wyznaczała ton. Lekko fałszywy.

– Może musi się zmienić pokolenie – zasugerowała Nina. – Ile ona jeszcze pociągnie?

Usiadła przy ławie, włożyła ręce do kieszeni i namacała guziki. Obracała je pomiędzy palcami.

Widziała Maję tylko na fotografiach. I raz na obrazie, w Laveterber, kiedy zaciągnęła Leonarda do muzeum. Na płótnie znajdowała się młodsza wersja Mai, ale artysta zrobił kawał dobrej roboty. Gdyby usunąć z fotografii zmarszczki, to wizerunki byłyby niemal identyczne. Maja nosiła się po królewsku, choć królową nie była. Jeszcze.

– To chyba nie jest kwestia jednej osoby. A nawet jeśli, to te jej dzieci są tak samo beznadziejne – stwierdziła Margo. – Gdyby Madragal żył, to pewnie by mnie teraz zanudzał, żebym utopiła majątek na armię i poszła z nim ścinać dla Shagot tergeńskie łby.

– Masz ochotę, co?

– Nieszczególnie. – Przerzuciła strony gazety. – Może trochę – dodała po chwili. – Jak stary król się przekręcił, to liczyłam na to, że problem rozwiąże się sam.

– Nowy porządek – rzucił Avis. Siedział na tej podłodze tak cicho i nieruchomo, że Nina na moment o nim zapomniała. – Włosy... są pechowe – powiedział, patrząc w kierunku gazety, którą trzymała Margo.

– Właśnie o tym w tym szmatławcu mowa – wyjaśniła. – Tak po opisie sądząc, to ludzie widzieli w Kortudzie Baragana. No, ale dziennikarzyna sugeruje, że wrócił czerwony smok ludojad – kręciła głową. – Powiedzcie mi, jak można w poważnej gazecie pisać, że królowa ma czerwone włosy, bo... uwaga... moczy je w ludzkiej krwi? I to jeszcze aktualna królowa. Nie, że jakaś z legend.

– Na Południu...? – Nina wyjęła ręce z kieszeni. – Jak na moje, to grunt jest podatny. Pewnie to łykają jak tę eksportową, śmierdzącą herbatę.

– A tak w ogóle, to ona wcale nie ma czerwonych włosów. Raczej rude – ciągnęła oburzona Margo. Nina nie była pewna, czy w ogóle słuchała. – Jej brat też takie miał, a jakoś ani słowem się o tym nie zająknęli – cedziła nad wymiętym papierem – zawsze oskarżą kobietę...

– Shagot nie jest popularna – stwierdziła Nina. – A on umarł w boju. To bohater. Taki tragiczny.

– Nie do końca. – Usta Margo rozciągnęły się w uśmiechu. – Niektórzy powiedzieliby, że skończył jako prezent.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– To do mnie – wyjaśniła Nina – z kolacją.

Zamilkli, kiedy córka gospodarzy krzątała się, rozkładając przed Niną talerze. Przyniosła tego jedzenia zdecydowanie więcej niż było potrzebne dla jednej osoby. Tak samo jak poprzedniego dnia i rano, przy śniadaniu. Próbowali już wyjaśnić, że to wcale nie było konieczne, ale chyba nie docierało.

Gdy drzwi zamknęły się za dziewczyną, Margo westchnęła:

– Znowu się zmarnuje.

– Zawsze mogłabyś mi pomóc – zasugerowała Nina – tak właściwie, to ty za to płacisz.

Sama spoglądała na jedzenie niechętnie. Guziki odbierały jej apetyt.

Dość nieoczekiwanie Margo zgarnęła z drewnianej deski kawałeczek sera. Przyjrzała mu się podejrzliwie.

– Oby to nie smakowało jak papier – powiedziała i wsadziła kawałek do ust.

Niemal natychmiast skrzywiła się paskudnie, wydając z siebie zduszony jęk. Sięgnęła w popłochu po spodek od kubka z herbatą i wypluła ser, krztusząc się. Wstała, złapała się pod boki i zaczęła krążyć wzdłuż ławy, wciągając szybko powietrze. Oczy jej się załzawiły.

– Słone. – Rozległ się zachrypły głos Avisa. – Margo się sparzyła.

Nina rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.

– Rzeczy mówią – wyjaśnił.

Przechylił głowę w bok i śledził kroki Margo.

– Sweter strasznie klnie – dodał.

Nina zerknęła na ubranie Margo. Jej stroje były dość przewidywalne. Czarne szerokie spodnie, czarne paski, czarne bluzki, czarne koszule, a tego dnia – czarny, gładki rozpinany sweter z luźnymi rękawami. Wszystko zawsze miała czarne. Ponoć nie miało to głębszego znaczenia, ale Nina była lekko sceptyczna.

Przeniosła uwagę ze swetra na stół. Sięgnęła do deski z pokrojonym serem i wzięła kawałek. Ugryzła. Faktycznie, był wyjątkowo słony. Kiepski apetyt swoją drogą, ale jej akurat ser smakował.

– Jasna cholera – wysyczała po chwili Margo. Stanęła nad ogromnym bogiem. – A nie mogłeś... – wycedziła na wydechu – mnie uprzedzić?

– Zamyśliłem się.

Pacnęła go lekko w czubek głowy.

– Refleks, Avis, refleks.

Wróciła do stołu, kaszląc.

– To się w życiu przydaje – dodała.

– Może powinnaś to przepić – Nina podsunęła jej kubek. Margo nawet na niego nie spojrzała.

– Podziękuję. – Otarła załzawione oczy. – Jedna kulinarna przygoda mi wystarczy. – Opadła znowu na drewnianą ławkę i zgarnęła gazety. Podjęła na nowo przerwaną wcześniej lekturę. Jeszcze chwilę się krzywiła.

Nina odsunęła deskę z serem na drugi koniec blatu. Zajęła się przeżuwaniem pajdy chleba. Chleb, tak jak ser, był bardzo dobry, ale zagryzała go bez szczególnego entuzjazmu. Ciągle chodziły jej po głowie te guziki.

– Mielisz to jak cierpiętnica – zauważyła w końcu Margo. – Ludzie w tym stuleciu nie potrafią już gotować, czy też jesteś na coś uczulona?

Nina westchnęła. Sięgnęła do kieszeni i położyła na blacie guziki. Margo zerknęła na nie przelotnie i wróciła do gazety.

– Rezerwuję czerwony – powiedziała beznamiętnie. Nina nie wytrzymała.

– Margo, u licha, czemu ty jesteś taka spokojna? Wiem, że ta wyprawa to był mój pomysł – przyznała, siadając na ławce okrakiem – i pewnie nie mam prawa teraz narzekać, ale... na Południu ludzie padają przez sen, tutaj ponoć żadne zwierzę się nie uchowa – wyliczała – jakieś kociookie bóstwo zapowiadające katastrofy dało mi talizman... Wy to już w ogóle jesteście celem! A ty siedzisz, grasz w gry i czytasz gazetę. I nic cię nie rusza.

– Wiele rzeczy mnie rusza – odpowiedziała spokojnie. – Zasolony ser, pogoda, dwór, inni bogowie, mój zniszczony dom. Ten twój runista też. Po prostu się nie przyznaję. Na co ci mój strach, kiedy masz własny.

– O bogowie – mruknęła Nina – to chyba nawet gorzej.

Siedziała dłuższą chwilę, walcząc ze sprzecznymi emocjami.

– Nie panikuj z tymi guzikami – rzuciła Margo. – Jak jakiś dostajesz to jeszcze nie jest wyrok. Ja mam całą szufladę. Miałam – poprawiła się. – Nie da się pakować z mieczem w dynastyczne wojny i nie spotkać Szkiele. – Odłożyła gazetę i podniosła czerwony guzik. – Taki Madragal na przykład nawlekał je sobie na łańcuszek, jak Południowcy czosnek. – Wsunęła guzik do kieszeni i oparła głowę na ręce zgiętej w łokciu. – Cyrk to jest wtedy, jak Szkiele przyłazi, a nic ci nie daje. Wtedy jesteś, że tak powiem, zdana na siebie. Raz tak miałam. – Pogładziła kosmyk swoich czarnych włosów. – I prawie mnie spalili na stosie.

Nina już chciała o to zapytać, kiedy nagle odezwał się wielki bóg:

– Ja mam trzy – rzucił.

Sięgnął do kieszeni płaszcza i zaczął wyjmować guziki. Poustawiał je na podłodze. Wszystkie były metalowe i lekko niebieskie. Wyglądały, jakby pochodziły z jednego zestawu.

– No – odezwała się cicho Margo – chociaż wiadomo, komu trzeba dać ten najmniejszy...

Nina pokiwała głową. Avis poprawił trzeci ze swoich guzików i sięgnął znowu do kieszeni... żeby wyjąć czwarty.

Obie z Margo drgnęły. Za czwartym wydobył piąty. A potem szósty. I siódmy. Miał tych guzików o wiele więcej. Wszystkie identyczne. Chwilę to trwało.

– Trzy...naście – poprawił się, zakłopotany – trzynaście.

Oparł palec wskazujący o podłogę. Potem dodał środkowy. Jego ręka zaczęła spacerować od guzika do guzika. Chyba sprawdzał, czy się nie pomylił przy liczeniu.

– I jak tam? – zagadnęła Margo – dodawanie w normie?

– Owszem – rzucił po chwili, chyba nieświadomy tego, że pytanie było lekko sarkastyczne. – Ale pamięć nie do końca – dodał, zamyślony.

Nina zgarnęła ze stołu mały metalowy guzik i położyła go na podłodze tak, żeby pasował do rządka.

– No, teraz masz czternaście.

– Trochę to pretensjonalne, że dostaliście takie same – stwierdziła Margo. Patrzyła na fioletowe guziki, które zostały na blacie.

– Co masz na myśli? – zapytała Nina, do której jej uwaga nie do końca dotarła.

– Metalowy dla giganta, czerwony dla mnie – wymieniała Margo – No i te dwa fioletowe. Jeden dla ciebie, a drugi pewnie dla Leonarda.

– Bardzo to... optymistyczne – Nina nie chciała zabrzmieć cierpko, ale tak jakoś wyszło.

– Optymizm nie jest moją mocną stroną, Nina. Fakty już prędzej. A one są takie, że spod Twierdzy pod Kortudę nie da się dostać w dwa dni – Margo uniosła gazetę i pstryknęła w ledwo widoczną datę. – No chyba, że Sophia ma jakieś ukryte zdolności, jak Ezra, i ja o tym nie wiem, co jest dość możliwe – zaakcentowała głośniej, rzucając Avisowi bardzo znaczące spojrzenie – Ale moja wiodąca teoria jest taka, że ten szmat drogi można łatwo ominąć, jak ktoś ci na przykład rozrysuje wcześniej strategiczny krąg. I przeskoczysz.

Nina pozwoliła słowom Margo opaść. Trochę się przed nimi w swojej głowie broniła. Nie chciała sobie robić złudnych nadziei. Nie po takim czasie.

– Dziękuję, Margo, doceniam to, naprawdę, ale... jemu nie zawsze te kręgi wychodziły tak, jak trzeba... Nie wiem, czy Sophia by aż tak ryzykowała – powiedziała, zagryzając wargę.

Poderwała głowę, kiedy rozległ się dziwny dźwięk. Coś na kształt chrząknięcia. Margo też się rozejrzała.

– Czy ty się właśnie zaśmiałeś? – zapytała wielkiego boga.

Odpowiedź padła błyskawicznie.

– Nie.

To było ewidentne kłamstwo.

– I co takiego Nina powiedziała, że aż tak cię to rozbawiło? – drążyła Margo.

Zabrał się do chowania swoich guzików. Nina nie była pewna, czy miał zamiar się jeszcze odezwać. Czasami milkł bez wyraźnej przyczyny, a teraz jeszcze świdrowały go obie wzrokiem.

– Ja mam ich czternaście – powiedział jednak, podnosząc ostatni guzik – A Sophia ani jednego.

W tonie, którego użył ewidentnie było słychać jakąś paskudną, czarną nutę. Ninie natychmiast nasunęło się kilka możliwych interpretacji, ale słowem się nie zająknęła. Już raz zostało jej dobitnie zakomunikowane, że jej teorie spiskowe nie były mile widziane.

Kiedy opuszczała jadalnię, żeby wrócić do swojego pokoju na piętrze, odważyła się jednak zerknąć na Margo. Jej mina była w najlepszym wypadku neutralna. Nawet jeśli miała jakieś przemyślenia podszyte strachem, to najwyraźniej pozostawała wierna swojej zasadzie. I się nimi nie dzieliła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro