Rozdział XXXIV - Dwór

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Margo]

Przekroczenie progu nie przyniosło żadnych szczególnych wydarzeń. Margo spodziewała się co najmniej kataklizmu. Tego, że drzwi zatrzasną się za nimi, odcinając je zupełnie od ciemnej równiny. Że sufit zawali im się na łby. Że któryś z zaginionych, opętanych bogów rzuci się na nie bez litości.

Margo była też gotowa na najemników. To jest – jeśli po katastrofie Twierdzy w ogóle się jacyś ostali. Podejrzewała, że w szeregi Sophii musiała ściągnąć ich desperacja. Może szukali dla siebie czegoś lepszego niż ten półdziki żywot, który wiodło się na Bezdrożach? A może nie.

Ludzie Sophii, gdziekolwiek szli, cokolwiek akurat robili – nigdy nie mieli w planach nic dobrego. Margo nie była w tym odczuciu sama. Lisy rzucały się za najemnikami bez opamiętania i nie wyglądało to jak ich radosne polowania na wiewiórki. Zwierzęta coś w nich wyczuwały. To była dzika pogoń za szczurami, które należało zlikwidować dla własnego spokoju.

Ale tutaj szczurów nie było. Sophia nie mieszkała w norze, choć w pomieszczeniu panowała ciemność. W tej ciemności nie czaiło się jednak nic strasznego. To był ogromny hall. Półokrągły, opasany z dwóch stron wysokimi schodami, które prowadziły na piętro.

Margo stanęła na środku sali. Nina dołączyła po dłuższej chwili, stawiając ostrożne kroki. Trochę jakby podłoga ją parzyła. Dziewczyna od pierwszych sekund nie ufała temu domowi i Margo uznała to za bardzo zdrowe podejście.

Pomieszczenie zaczęło się przejaśniać. Światło wlało się do środka. Margo okręciła się powoli wokół własnej osi, skacząc wzrokiem od mebla do mebla. Dotarło do niej, że to nie był jakiś tam sobie arystokracki hall. Diabeł tkwił w detalach. A detale były piękne.

Margo zerknęła na rzeźbione, wijące się barierki schodów, na podłogę z wypolerowanego drewna. Na komody, fotele i schowane pod schodami regały z książkami. Na mozaikowe klosze lamp. I ściany. Bogato. Ciepło. Zapraszająco.

Nie dostrzegła żadnych obrazów, ale nie były w ogóle potrzebne. Ściany hallu dosłownie zapierałyby dech w piersiach, gdyby nie to, że Margo tego tchu nie miała.

Od podłogi aż po sufit ciągnął się jeden wielki fresk.

– O bogowie – szepnęła Nina.

Margo zmarszczyła brwi. Nawet ona musiała przyznać w duchu, że to, co widziała robiło wrażenie. To wyglądało, jakby znalazły się nagle z Niną na środku bladej łąki, upstrzonej zagasłą czerwienią maleńkich maków. Melancholijna scena – wysoka trawa zastygła w spokojnym falowaniu. Niektóre płatki maków zdążyły już poopadać. Odlecieć w dal. Przeminąć.

Dziwny świat. Senny świat. To przywróciło Margo przytomność.

– Ta kalawa na zewnątrz to beznadzieja, ale trzeba przyznać, że tutaj Sophia bardziej się postarała – zauważyła cierpko i ruszyła do łukowatego przejścia, które rozciągało się pomiędzy schodami.

– Czy ty właśnie ją chwalisz? – rzuciła Nina.

– Nie mam pojęcia.

– Myślisz, że po nas przyjdzie?

Panowała cisza. Dobijająca cisza. Żadnych kroków, żadnego ruchu. Nie było tu nikogo, kto mógłby narzekać na ich wtargnięcie. Jeszcze. Margo była czujna.

– Nie mam pojęcia – powtórzyła, ogarniając wzrokiem dużą, otwartą jadalnię.

Tu z kolei dominowały ptaki. Były na tapecie, na obrazkach, na komodach, na kloszach, na klamkach szuflad, na gzymsie kominka. Małe, duże, złote, srebrne – kontury, kształty, wzory, symbole. Wyryte, wymalowane, wtopione. Ale właściwie nie rzucały się w oczy. Trzeba się było dobrze przypatrzeć, żeby je wyłapać z ogólnego zagracenia. Przestawić trochę sposób myślenia. Ginęły w obrazku wiekowego pokoju niczym precyzyjnie zaplanowana zagadka. Sophia miała przedziwne wyczucie detalu.

– Tak dla ścisłości – stwierdziła Margo – guzik mnie jej gust obchodzi.

Ale to nie do końca była prawda. Rovenin powiedział kiedyś, że Sophia wcale się na artystkę nie zapowiadała. Chyba się pomylił. Margo popatrzyła na korytarz, który odchodził z ciemnawej, ptasiej jadalni w lewo. Ściany przejścia pokrywała brązowa boazeria, z której wyrastał kolejny fresk. Przez korytarz sunęły malowane, splątane gałęzie. Pomarańczowe kwiaty wskazywały, że to miały być drzewa owocowe. Może wiśnie. Może jabłonie. To wyglądało jak droga przez ukwiecony sad.

Nawet jeśli Sophia sama tego nie wykonała, a jedynie komuś zleciła, to wszystkie te bogate malunki i meble świadczyły o bardzo konkretnej, bardzo precyzyjnej wizji. To nie były puste, przestronne pokoje Atli. To nie był zimnawy mrok kamiennych rzeźb Rovenina. Ani tym bardziej wirydaska klitka Maturina.

– Jeśli tak wygląda to jej słynne „tolerowanie" sztuki, to boję się zapytać, co się dzieje, kiedy coś lubi – wymruczała Margo.

Nina podeszła do komody i chwilę się tam czemuś przyglądała. Rozważała chyba dotknięcie wypchanego ptaka, zatkniętego na uciętej gałęzi. Cofnęła jednak rękę. Rozmyśliła się. Margo uznała to za dobrą decyzję.

– Co teraz? – zapytała Nina.

Zaczęła obchodzić dookoła rzeźbiony stół. Wszystkie meble były tu trochę za duże w porównaniu z Niną. To się nawet zgadzało. Bogowie, o ile nie próbowali wtapiać się w życie ludzi, dostosowywali rozmiary swojego lokum do własnego wzrostu. Wygoda.

– No, skoro ona się do nas nie pofatygowała, to chyba musimy znaleźć ją same – Margo skierowała się do korytarza z malowanym sadem.

Wzrost dał jej trochę do myślenia. Ona sama nigdy nie próbowała go zmienić. Wiedziała, że się dało. Bardzo wiele można było z własnym wyglądem zrobić. Taki Maturin na przykład. Raz wyglądał młodziej, a raz starzej. Ezra też potrafił się zmniejszyć. Nie na długo, ale parę godzin w takiej formie wytrzymywał. Albo ekstremalny przypadek – Michael. On w ogóle nie wyglądał tak, jak powinien i Margo nie była pewna, czy coś się na to dało poradzić. Czy coś się w ogóle powinno radzić. Sprawiał wrażenie, jakby wszystko było z nim w porządku. Ale chyba nie było.

– Strasznie tu spokojnie – rzuciła Nina.

– Strasznie to dobre określenie. – Margo patrzyła na zapalające się powoli światła.

Coś je tu śledziło. Nie wykluczała jednak, że przechodziły po prostu przez kolejne kręgi. Skoro runy były na zewnątrz, to mogły być też w środku, a jeśli były stare, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby dźwigały zadania nieco bardziej skomplikowane niż smażenie ciał intruzów. Stara szkoła. Przydatna choć zapomniana. A w tym dworze było dość ciepło.

– Za idealnie tu, Margo. Mam wrażenie, że to taka piękna klatka – odezwała się znowu Nina.

– Mhm – zgodziła się Margo. – Gdyby wszystko było w porządku, to Michael by tego nie porzucił. On się lubi wyspać w drogiej pościeli. W ogóle... wyspać. Coś musi być z tym miejscem nie tak.

„Coś musi być z nią nie tak" – poprawiła się w myślach.

Nina przesunęła ręką po boazerii. Margo złapała się na tym, że miała ochotę zrobić to samo. To drewno tak lśniło, że prawie czuła jego gładkość, choć ręce trzymała przy sobie. Cały ten przepych, to bogactwo kolorów, to ciepłe światło – wszystko to było po prostu obezwładniające po tylu tygodniach tułania się po szarych, nudnych i zapadłych kątach Tergu.

Margo znowu doszła do wniosku, że Nina wpadła na jakiś trop z tą swoją legendą o porzuconych domach. Prawdziwa czy nie, zaczynała działać na wyobraźnię. Szły sobie spokojnie, zaglądając do kolejnych pokojów, a każdy był coraz wymyślniejszy. Wszędzie te freski. Księżyce i gwiazdy, morskie fale, panoramy miast, górskie pejzaże. Łuki, panele, parkiety, mozaiki, dywany – czego tu nie było.

Mieszkańców. To wyglądało, jakby nikt tu nie mieszkał. Wszystko takie poukładane. Idealne.

Wróciły w końcu do hallu z łąką i wspięły się po wysokich schodach. Tuż za nimi zaczynał się krótki, ale bardzo szeroki korytarz, obłożony drewnianymi panelami i obstawiony komodami i kredensami. Na komodach leżały preparaty. W słoikach wszystkich kształtów i rozmiarów pływały zastygłe rośliny. Kwiaty, liście, pojedyncze płatki, pokręcone łodygi – wsadzone do cienkich szkiełek, zalane płynami, zastygłe na amen. Perfekcyjne na wieki.

Margo zatrzymała się przy preparatach. Bardzo niechętnie zdecydowała się podnieść sporawy słoik, w którym pływało coś, co wyglądało jak połówka pomarańczy.

– Coś nie tak? – zapytała Nina.

Sama pomarańcza raczej Margo nie interesowała. Ale etykieta na podstawce już tak. Wszystkie preparaty były nimi poobklejane.

– Widzisz to? – wskazała na ciąg symboli wypisanych czarnym atramentem. Symboli nie rozumiała, ale końcowy inicjał był dla niej jasny jak słońce.

– To jest „O" – wyjaśniła, dźgając literę wypisaną eleganckim charakterem pisma. – Jak „Oscar". To są rzeczy Oscara.

Rozejrzała się ostrożnie. Znowu opadł z niej ten dziwny zastój. Znowu wkradł się strach z powodu braku guzika. Znowu dotarło do niej, gdzie była.

W domu tego czegoś, co wyrwało sobie włosy i zmusiło inną istotę, żeby wszyła je sobie w rękę. Ozdobnym ściegiem do dekorowania chusteczek. Jakby Oscar był jeszcze jednym przedmiotem, który należało ozdobić i ustawić w odpowiednim kącie. To miało sens. Ten piękny, wymuskany dom miał sens. Sophia eksponowała rzeczy Oscara jak trofea.

– Myślisz, że on tu jest? – zagadnęła Nina.

– Nie wiem...? – zawahała się Margo. – Równie dobrze to może być wszystko, co po nim tutaj zostało z zeszłego roku – wyjaśniła. – Mieszkał tu przez parę lat. Mentalnie pewnie trochę dłużej. – Odstawiła pomarańczę na miejsce. – Ta jego historia nawet się klei. Jemu się tutaj bardzo podobało. Chciał wracać.

Nina ruszyła powoli w kierunku atrium.

– Michael mnie ostrzegał – odezwała się dziewczyna – on też mówił coś w tym stylu. Że tu się zawsze wraca. – Stanęła nad kolejnym rzeźbionym łukiem. – Ale to nie brzmiało radośnie.

Szeroki korytarz urywał się tutaj i przechodził w okrągłe pomieszczenie, zwieńczone kopułą ze szkła. Margo i Nina zapatrzyły się w kolorowe kawałki. Szklana mozaika układała się w czyste, niebieskie niebo. W samym środku znajdowało się słońce z falującymi promieniami. Zdawało się oświetlać morze zielonych roślin, które leżały na okrągłych stolikach ulokowanych w centrum pomieszczenia. Zielona wyspa pod pogodnym nieboskłonem. Piękny letni dzień. Kolory. Te ostre kolory.

Odchodziły stąd kolejne korytarze. Te były już trochę mniej wyszukane. Nadal eleganckie, ale w zwykły sposób. Jak na standardy tego dworu.

Po lewej stronie, wzdłuż półokrągłej ściany atrium ciągnęła się długa, wąska wnęka. Jeszcze jedno miejsce, w którym Sophia urządziła sobie przyrodniczą wystawę. Motyle. Zamknięte w ramkach. Niektóre wisiały na długich nitkach, podwieszone pod sufitem. Barwne chmary.

Słabe światło tam nie sięgało. Wnękę wypełniał półmrok. Ciepły półmrok.

– Gigant też coś takiego kiedyś mówił – dodała zamyślona Nina. Zajrzała do wnęki. – Że można próbować stąd wrócić – sprecyzowała, trącając motyla zawieszonego na nitce. – Ciekawe czy nadal na nas czeka... – mruknęła, obserwując wahadłowy ruch owada, który dyndał lekko tuż przed jej nosem.

Margo oparła się o kolumnę drewnianego łuku.

– Spróbowałby nie.

– Jesteś na niego teraz bardzo cięta – zauważyła Nina. Zostawiła motyla i weszła w głąb atrium. Spacerowała i oglądała bibeloty, które leżały na komodach pod ścianami. – Zaatakował cię w końcu? – zagadnęła.

To było jeszcze pytanie, ale ton Niny zbliżył się bardzo niebezpiecznie do stwierdzenia. Jakby była tego po prostu pewna i pytała tylko dla formalności.

Margo zapatrzyła się w szklane słońce na kopule.

– Nie.

– Nie? – zdziwiła się dziewczyna. Złapała się pod boki. – To czemu go tak sponiewierałaś?

– Bo go nie rozumiem – stwierdziła po chwili Margo – zupełnie jak tego domu. Jak Sophii. Myślisz, że plan jest w porządku, a potem dzieje się coś dziwnego i wszystko trafia na chwilę szlag. Wrzucił nas tutaj bez uprzedzenia...

Nina zaczęła przeglądać szuflady. Były zupełnie puste.

– Ty trochę też – powiedziała nieobecnie.

Okrążyła stoliki z roślinami i przeszła na drugą stronę atrium, żeby sprawdzić kolejne szuflady. Zatrzymała się jednak w połowie drogi i spojrzała na paproć. Coś w tym jej zastygnięciu się Margo nie spodobało. Było odrobinę za szybkie. Jakby Nina zamarła.

– Coś nie tak? – zapytała natychmiast.

Nina zrobiła dziwną minę i się zawahała. Odgarnęła liście paproci i nadal w coś się wpatrywała. Oczy zaczęły jej się rozszerzać jeszcze bardziej niż przez chwilą. Trochę jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zetknęła się z gigantem twarzą w twarz. Prawie twarzą w twarz.

– Margo... – zaczęła niepewnie – czy ty... masz przy sobie swój guzik?

Nie tylko Nina dostała czegoś w rodzaju zastrzyku adrenaliny. Margo odepchnęła się od drewnianego łuku i przeszła szybko przez atrium, żeby zobaczyć, na co Nina patrzyła. Podeszła. Zatrzymała się. Zerknęła. Zdębiała.

W cieniu paproci, na wypolerowanym blacie, leżał czerwony guzik. Łudząco podobny do tego, który Margo dostała od Szkiele. Ale to nie mógł być ten sam. Jej guzik był teraz zagrzebany gdzieś w zamulonym dnie. Prawda?

Margo wyciągnęła dłoń i bardzo ostrożnie podniosła ten, który leżał na blacie. Był mokry. Ledwo dało się to wyczuć, ale tak, był mokry. Margo powąchała. Śmierdział zatęchłą wodą. Z wrażenia prawie go wypuściła.

– Margo, skąd on się tutaj wziął? – zapytała skonfundowana Nina.

– Nie umiem ci na to odpowiedzieć. Myślałam, że przepadł w wodzie. Zgubiłam... – Nie dokończyła jednak wyjaśnień, bo Nina aż się zapowietrzyła.

– Jak to zgubiłaś?! – niedowierzała. W jej głosie zabrzmiała lekka panika. – I nic mi nie powiedziałaś?! – prawie krzyknęła.

Margo zatkała jej szybko usta.

– Nie wrzeszcz, głupia – wycedziła.

Rozejrzała się gorączkowo. W atrium panowała cisza. W korytarzach też. Coś było z tym domem nie tak. Nina wydała jakiś zdławiony dźwięk. Margo odetkała jej usta. Nie mogła jej wiecznie dusić.

– Kto ci go oddał? – zapytała szeptem Nina.

– Na pewno nie Sophia. Sophia nie brudzi sobie rąk. Chyba.

– Czemu w ogóle miałaby ci go oddawać...

– To też – mruknęła Margo. – Ale wiesz, co jeszcze przepadło w wodzie?

– Miecz.

Nina się rozejrzała. Margo też. Nie było tu zaginionego ostrza.

– To się robi coraz dziwniejsze – skomentowała Nina – gdyby to był wielkolud, to chyba oddałby ci jedno i drugie, prawda? Miecz łatwiej znaleźć niż guzik...

Margo miała ochotę pokręcić głową. Scenariusze Niny zawsze były pokręcone, ale teraz to już w ogóle nie miały sensu.

– Najpierw musiałby się z tą swoją puszką tutaj przedrzeć – zauważyła. – Może i Sophii nie da się namierzyć, ale on raczej mały nie jest.

– Ta puszka wcale tu nie pasuje – rzuciła Nina.

I miała rację. Margo nie mogła sobie wyobrazić, że zniszczona gra miałaby leżeć gdzieś pomiędzy wypolerowaną porcelaną a kosztownymi lampami. Avis w ogóle tutaj nie pasował. Ani ta jego gra, ani maska, ani brzydki płaszcz.

Nagle do Margo dotarło, że płaszcz nie mógł być zawsze brzydki. On tak wyglądał, bo Avis spędził pół roku w słonej wodzie. To, że sól zżerała go w ślimaczym tempie zamiast parzyć było chyba jakimś przekleństwem. Albo cudem. Zależy, jak na to spojrzeć.

W każdym razie płaszcz wielkiego boga był teraz szorstki, cienki, pozaciągany i połatany. Ale kiedyś mógł być miękki, wygodny i gładki. Bezbarwne hafty, które już dawno straciły jakikolwiek sens, miały być ponoć makami. Pewnie czerwonymi, jak na tej łące w hallu. Avis miał te swoje pióra na sznureczkach. I pewnie trochę inny malunek na twarzy. I jeszcze jakąś własną twarz pod spodem.

Jednak kiedyś tu pasował. Na pewno bardziej niż teraz. Margo usiłowała sobie przypomnieć, co Avis nosił te czterdzieści lat temu, kiedy zaczęła go widywać na Północy, gdzieś po drodze z jednego miejsca na drugie.

Na pewno zawsze było to coś ciemnego. Raczej nie zwracało jej uwagi, więc musiał wyglądać dość normalnie. To znaczy, względnie normalnie. Jak na wielką postać z maską zamiast twarzy i z kukiełką przywiązaną do ramienia. Co się pomiędzy nim a Sophią właściwie wydarzyło, że najpierw w tym dworze zamieszkał, a potem wszystko się tak posypało?

– Czasami mam ochotę tę maskę po prostu zdjąć – powiedziała nieobecnie.

Rozległ się trzask. Margo odruchowo zasłoniła Ninę. Wykonując szybki obrót, musnęła ramię przestraszonej dziewczyny. Parzyło.

Rozejrzała się. Jeden korytarz. Drugi. Trzeci. Pusto. Nie mogła ocenić, skąd ten dźwięk dobiegł. Ani czym był.

Czy to były jakieś drzwi? Czy coś się stłukło? Przewróciło? Nina promieniowała gorącem. Dobrze, że miała na sobie to swoje specjalne, zaklęte ubranie, bo pewnie by już dymiło. „Zaklęte" – pomyślała znienacka Margo.

To był dziwny moment na tego typu przemyślenia, ale przebiegła jej przez głowę klątwa Niny. Byłoby wspaniale, gdyby ten głupi zakaz ranienia innych zniknął. Stały w atrium, czekając na powtórkę dźwięku. Na jakiś atak. Na cokolwiek.

Margo, w przypływie bezradności, spróbowała klątwę Niny zdjąć. Nie spuszczała wzroku z korytarzy, próbując się skoncentrować. Ani drgnęło. Wiedziała, że nie drgnie. To wymagało czegoś więcej niż gram uwagi i łut szczęścia. Zwłaszcza w stresie.

– Co to było? – wymruczała w końcu Nina.

Wbrew ich oczekiwaniom, dźwięk już się nie powtórzył.

– Nowa taktyka – rzuciła nagle Margo.

Ruszyła korytarzem, ale już się nie wlokła. Stawiała szybkie, pewne kroki. Wcześniej okropnie się czaiła. Teraz już nie. Uznała, że pora wypełnić ten dom dźwiękiem. Dać o sobie znać.

Nina podążyła za nią. Ona też trochę odpuściła skradanie. Zaglądały do kolejnych pomieszczeń. Sypialnie, ogród zimowy, znowu jakieś sypialnie. Korytarz tu. Korytarz tam. Przeczesywały szuflady, zaglądały do szaf, dotykały przeróżnych rzeczy. Wszystko zwyczajne. Wszystko było zupełnie zwyczajne. Obeszły praktycznie całe skrzydło.

– Ten dom sobie z nami pogrywa – mruczała Margo – nie wiem jak, ale jakoś sobie z nami pogrywa. Albo Sophia sobie z nami pogrywa.

– Albo... – zawahała się Nina – ten budynek jest tak beznadziejnie wielki, że się z nią minęłyśmy. Ja to czuję chyba nawet bardziej niż ty... Wszystko jest odrobinkę wyżej niż się spodziewam. Dalej niż się spodziewam. I nic tutaj nie jest znoszone. Ten dom mimo wszystko jest jakiś smutny. Pusty.

Znowu wróciły do atrium. Zatoczyły pełne koło. Margo westchnęła i wybrała kolejny korytarz. Ten też pokrywała perfekcyjna boazeria. Od poprzedniej różniła się tylko tym, że była biała.

Przemaszerowały całą długość, ale Margo już nie zaglądała do wszystkich pokojów. Wybierała drzwi na chybił trafił, licząc, że może uda jej się jakoś zmylić los. Zaskoczyć kogoś. Coś. Ze swoim guzikiem, a miała go teraz znowu w kieszeni, zachowywała się zdecydowanie pewniej. Pomagała też rezygnacja.

Bo Margo zobaczyła znacznie więcej rzeczy niż puszkę z grą, ale czuła się, jakby nie osiągnęła absolutnie nic. Przedmioty, które tu widziała były jak opowieści o Sophii. Z wierzchu kolorowe aż do zrzygania, ale jak się wgłębić, to nie mówiły w gruncie rzeczy nic o prawdzie. No może poza tym, że Sophia potrafiła dobierać kolory i wzory. Jeśli w ogóle istniała.

Gdzie ona była? Może na innym piętrze? A może to nie Michael się pomylił, tylko Avis znowu coś pokręcił i jej po prostu nie było w domu. Może obie z Niną łaziły w kółko, złoszcząc się na kobietę, która zwyczajnie przebywała gdzieś indziej? Skąd Avis w ogóle wiedział, że ona już wróciła z Południa? Może ją tam wykończyli. A jeśli nie, to Margo nawet nie chciała myśleć o tym, co tej nocy działo się w Stolicy.

Wparowała do kolejnej sypialni. Powiodła po niej wzrokiem i powoli wypuściła klamkę. Cała irytacja zaczęła z niej schodzić, a w jej miejsce pojawiła się czujność. Bo ten pokój był trochę inny niż wszystkie. Wyglądał, jakby był używany. Może niekoniecznie teraz, ale kiedyś na pewno.

Nina weszła do środka. Obejrzała dokładnie biurko ze schludnie poukładanymi notatkami, niedokończone preparaty porzucone na stoliku przy oknie, ubrania złożone w kostkę na zasłanym łóżku. I nici. Całą ścianę różnych nici. Szpulki pozostawione na gwoździkach. Nina prawie zagwizdała.

– Oscar? – zapytała, wskazując ścianę.

– Oscar – pokiwała głową Margo.

Od razu było widać różnicę. Oscar miał tu kubek, teraz pusty, ale Margo widziała, że za przeszklonym kredensem trzymał kilka papierowych torebek z herbatą. Na szczęście nie tą bagienną. Margo pamiętała, że Oscar lubił jeść. Pić najwyraźniej też.

Znowu dotarło do niej, że naprawdę tu mieszkał. Z Sophią. I chciał wrócić. Czemu, na starych bogów, wszyscy chcieli wracać? Owszem, tu było pięknie, ale Margo by tu nie została. A może była uprzedzona? Nie miała pojęcia.

Ten pokój nie stanowił jednak ideału. Meble były bardziej kanciaste i mniej wypolerowane niż te w poprzednich sypialniach. Łóżko? Mniejsze. Dywan? Trochę wytarty. W stylu Oscara. Zupełnie przyzwoite warunki. Przynajmniej to było w tej jego całej zmyślonej wizji prawdą. Co jeszcze mogło nią być?

Nina przysiadła na łóżku. To był pierwszy mebel, który w ogóle wypróbowała, odkąd weszły do dworu. Chyba miała większe zaufanie do rozmiaru. I w ogóle do tego pokoju. No tak. Był zdecydowanie bardziej ludzki.

– Czy ty też... – podjęła Nina – zastanawiasz się... który z tych pokoi należy właściwie do giganta?

Margo drgnęła.

– Teraz akurat nie – powiedziała, robiąc kilka kroków do przodu. Przyglądała się szpulkom kolorowych nici. – Teraz próbuję ustalić, czy Oscar zmyślił warkocz... – mruknęła.

– Warkocz?

– Ten, z którego brał włosy do wszywania.

Nina skrzywiła się paskudnie. Ten detal opowieści musiał jej się zagubić i dopiero teraz przypomnieć.

Na ścianie nie było żadnego warkocza. Margo widziała kilka białych nici, ale wydawały się raczej zwyczajne. Szorstkie, nie śliskie. Pękały, kiedy odwijała kawałki i testowała ich wytrzymałość. Do tych prawdziwych, prawie srebrnych włosów z ręki Oscara nie miały podchodu.

– Dlaczego akurat cały warkocz? – rzuciła zdegustowana Nina. – Nie wystarczyłoby kilka włosów? Mogłaby je sobie wyrywać na bieżąco. Po co zaraz taki kawał?

Margo odstawiła beżową szpulkę na miejsce i wzruszyła ramionami.

– Bo ja wiem? Kazała je wszyć w chodzącą i myślącą istotę, a ty się zastanawiasz nad praktycznymi aspektami. Ona nie jest normalna – mówiła. Stanęła nad Niną i skrzyżowała ręce na piersi.

Nina siedziała dalej na łóżku. Obracała w palcach fioletowe guziki. Margo uświadomiła sobie, że dziewczyna ani razu nie wspomniała o Leonardzie. To, że nic nie mówiła, nie oznaczało, że nie zachowywała czujnego oka. Nie bez powodu przetrzepywała wcześniej te wszystkie szuflady, kredensy i szafki, jakby zależało od tego jej życie.

Margo też próbowała mieć runistę gdzieś z tyłu głowy, ale nie zauważyła nigdzie tych jego suszonych roślin, kredy czy notatników. Ani wycinanek z papieru. Zawsze coś targał, kiedy się stresował. Baragan nie pochwalał. Zarówno stresu, jak i wycinania.

Nina miała zasępioną minę.

– Też byłaś ofiarą papierowych serwetek? – zapytała Margo.

Dziewczyna posłała jej krzywy uśmiech. Bingo. Wiedziała, o czym była mowa. Od razu.

– Byłam – powiedziała Nina – dopóki się nie przerzucił na łódki.

– W sensie?

– Zaczął składać łódki z papieru. Robiliśmy sobie wyścigi na jeziorze.

Margo uznała, że może nie należało się tak dziwić nad tym ich związkiem. W końcu nie byli bogami. Potrafili najwyraźniej wykrztusić własne uczucia wtedy, kiedy wypadało. Nie to, co ona.

– I kto wygrywał? – dopytała.

Nina posmutniała.

– Jezioro.

Milczały chwilę.

– Ono jest chyba przeklęte – zauważyła cicho Nina.

– Bo jest – zgodziła się Margo. – Siedzi tam na dnie jakieś paskudztwo.

Nina pokiwała głową.

– Słyszałam o tym. Ale nie myślałam, że to prawda... Brzmiało jak kolejne brednie.

Znowu usłyszały trzaśnięcie. Tym razem delikatne. Nina zerwała się z łóżka. Margo okręciła się na pięcie zanim zdążyła pomyśleć, o tym co robi. Wpatrywały się w prostokąt otwartych drzwi. Korytarz był pusty.

Naprzeciwko znajdowały się kolejne drzwi. Podwójne. Zamknięte. Ten trzask rozległ się gdzieś za nimi. A teraz było słychać kroki. Wyraźne, prędkie kroki.

Kroki na chwilę się zatrzymały. Znowu ruszyły. I znowu ucichły. Zapanowała cisza.

——————————————————————————————————————————————————

[Ten rozdział również został podzielony na trzy części, część drugą i trzecią można przeczytać już teraz :) ]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro