Rozdział XXXIX - Pożyczone rzeczy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Avis]

Avis czekał, a tarcza słońca powoli sunęła w górę. Siedział nad strumieniem. To był późny ranek, w dodatku zimowy. Nina i Leonard, półczłowiek i człowiek, spali przy ognisku. Margo też jeszcze nie wstała. Wszyscy musieli odpocząć przed podróżą. Może nawet przed kolejnym skokiem z użyciem kręgu.

Avis nie miał pewności co do dalszego planu. Wątpił, czy jakiś już mieli, a jeśli tak, to czy reszta brała go pod uwagę. To wcale nie było takie oczywiste. W końcu wyglądał jak potwór z ich koszmarów. Ze swoich własnych też. Może ostatecznie trzeba będzie odejść dalej niż nad strumień. Uwolnić ich od tego widoku.

Na razie jednak spali, a właściwie – uwzględniając Margo – leżeli z zamkniętymi oczami.

„Leżenie z zamkniętymi oczami". Nie sen. Tak to sobie Avis nazywał i w ten sposób wolał o tym myśleć. Takie postawienie sprawy wzbudzało mniejszy sprzeciw instynktu, który błagał, żeby śpiącymi potrząsnąć. Żeby wyrwać ich z potencjalnej pułapki. Tyle że tutaj, na spokojnych Wirydażach, setki kilometrów od dworu, ten odruch nie miał sensu. Sophia tak daleko nie sięgała.

Wszelki sen był pozbawiony obcych wpływów, ale Avis i tak nie zazdrościł ludziom tego stanu. Ani trochę. Koncept błądzenia po własnej głowie zupełnie mu obrzydł. Dość miał tego na jawie. Na sen bez żadnych męczących wizji nie miał co liczyć. Sophia się o to postarała.

Wolał tkwić nad strumieniem, w bezpiecznym tu i teraz, póki trwało – póki nie gubił się znowu we własnych myślach – i śledzić wstające słońce. Zwłaszcza, że z jego perspektywy to był pierwszy taki wschód od jakichś stu lat. Jasny, wyrazisty – żywy.

Świat pozostał taki sam. W jakimś sensie. Z maską czy bez, rzeczy ciągle były rzeczami, góry górami, kolory kolorami. A jednak Avis czuł się dziwnie.

Stara rzeczywistość sączyła się przez zupełnie inne narzędzie. Dużo precyzyjniejsze. Brakowało tego posępnego filtra, który do tej pory wszystko wykrzywiał, sprawiając że wydarzenia stawały się jakieś takie... nierealne. Do Avisa powoli docierało, że widział poranek własnym, nieosłoniętym okiem. Nadal istniało. Nie spodziewał się tego.

Były też włosy. Bardziej przejrzysta sprawa, ale równie beznadziejna. O nich wiedział od czasu nocnego napadu wspomnień w domu Margo. Kilka faktów kliknęło boleśnie, kiedy przeglądał książkę i wnioski przeraziły go tak bardzo, że samemu sobie chciał zejść z oczu. Nic dziwnego, że porządkowanie wspomnień szło tak kiepsko. Kto chciałby pamiętać o czymś tak potwornym, jak bycie spokrewnionym z Sophią?*

Kiedyś, w dalekim, dawnym dzieciństwie, Avis nie miał ze swoim wyglądem żadnego problemu. Poza tym, że był odrobinę nietypowy, przynajmniej na tle ludzi z wioski. Teraz nie mógł jednak na te białe kłaki patrzeć. Nie po tym, co Sophia robiła ze swoimi własnymi. Od czasu spalenia pierwszego włosa chował wszystkie, które gdzieś mu przypadkiem powypadały. Nie chciał, żeby straszyły. Nie wyszło. Margo kilka znalazła i już wiedziała.

Avis patrzył na drzewa, na światło, na strumień i nie mógł się napatrzeć. To wszystko było tak zaskakujące. Miał twarz. A przynajmniej jakiś jej fragment. Może nawet drugie oko. Tak samo okropne jak pierwsze.

Trzymał w swoich wysuszonych rękach odłamany kawałek maski. Wygrzebał go gdzieś w trawie. Odłamek już nie pasował. Nie dało się go wstawić na miejsce, bo ciągle wypadał. Avis się poddał, ale nie był skłonny zerwać z twarzy reszty drewnianej osłony. Wprost przeciwnie. Postanowił, że kiedyś tę maskę po prostu wymieni na inną. Ładniejszą. Własną.

Schował odłamek do kieszeni z guzikami.

– Paskudny... – wymruczał, gapiąc się w wodę.

Rzeka nie była idealnym lustrem, a już na pewno nie oddawała dobrze koloru, ale nawet w tych warunkach Avis widział, jak bardzo to jego cudem uratowane przed solą oko było... niebieskie. Doszedł do posępnego wniosku, że cała reszta twarzy nadal musiała Sophię przypominać, po boskiej mutacji – nawet bardziej niż wtedy, kiedy jeszcze był człowiekiem. Najgorsze możliwe wyjście. Ale potwierdzało jego teorię o rodzicach.

Nana takich oczu nie miała. Ani ojciec. Ani matka. Nawet przy najlepszych chęciach nie dało się udawać, że należeli do tego samego drzewa genealogicznego. Przybrana rodzina.

Avis miał oczy i włosy Agaty, choć samej Agaty nigdy nie poznał. Ale Sophia tak. Sophia matkę uwielbiała. I Avis też musiał tę obcą kobietę podziwiać. Bo jeszcze nie udało mu się oddzielić wszystkich wspomnień Sophii od własnych. Szło topornie. I nadal nie miał pojęcia, czemu ta wspaniała, idealna, piękna Agata wychowała swoje młodsze dziecko, a w przypadku starszego udawała, że nie istniało*.

Dawno temu, kiedy był za młody, żeby to rozumieć, ludzie z wioski szeptali od czasu do czasu za jego plecami. A potem przyjechała Sophia. Ona i jej ojciec wrócili do dalekich ziem na prowincji, kiedy matka umarła. I wszystko ucichło. Sophia go znalazła. Potrafiła nałożyć zasłonę milczenia. Potrafiła chować rzeczy na widoku. Stał się nietykalny, niewidoczny, nieobecny. Prawie.

– Musisz częściej mrugać – stwierdziła Margo. Drgnął, kiedy ją usłyszał.

Namierzył jej ciemną postać kątem malowanego oka. Stała nad nim, prawdopodobnie z założonymi rękami. W ogóle nie usłyszał, kiedy podeszła. Teraźniejszość trochę mu się wymykała, gdy zbyt głęboko zapuszczał się we wspomnienia.

Zwykle wiedział, kiedy Margo się zbliżała. To nie była kwestia ludzkiego czy boskiego słuchu. Nie tylko. Rzeczy mówiły. Z każdym tygodniem coraz głośniej. Miało to swoje dobre i złe strony.

Teraz na przykład od postrzępionego rękawa Margo biła taka determinacja, że już wiedział, co nadciągało. „Przestań... Przestań... Przestań...". Jak echo. Kolejna reprymenda.

– Przestań się gapić w tę wodę – powiedziała, dźgając go lekko w ramię.

Zbieranie się, żeby na nią spojrzeć zawsze było trudne, ale teraz czuł wyjątkowy opór. Nie mógł się zmusić. Czekało go wielkie nieznane. Nie wiedział, co właściwie zobaczy w pełnym świetle dnia. Świat światem. Jak właściwie wyglądała Margo?

Poczuł kolejne dźgnięcie. Tym razem zabolało.

– Mogę tak cały ranek – powiedziała.

Wierzył na słowo. Wiedział nawet, skąd jej się to brało. Bezruch był zmorą tej kobiety. Zwykle mierzyła delikatniej, ale teraz chyba wolała dmuchać na zimne.

– Nie jestem chory – stwierdził, mrugając. – Po prostu tak mam.

Trochę dziwił go własny głos. Ten bez chrypy. Najwyraźniej zaczął wracać na dobre.

– Tak, czyli jak? – zapytała Margo. Była sceptyczna. Już miała swoje zdanie.

– Byłem raczej spokojny – stwierdził. – Jestem – poprawił się po chwili. – Jestem spokojny.

Nie była to do końca prawda. Zanim Sophię poznał, dużo obserwował i lubił przesiadywać sam, ale na pewno tyle nie milczał. I nigdy, przenigdy, nie pozwalał się rozstawiać po kątach. Ani dzieciom z wioski, ani dorosłym, ani własnym rodzicom, ani Nanie. Może i nie byli spokrewnieni, ale mama powtarzała, że życzliwość i pilność przejął po rodzinie ojca, a cięty język, jak u inkwizycji, po niej. I z tego, co Avis pamiętał, umiejętnie go kiedyś wykorzystywał.

Gdzieś mu to po drodze zniknęło. Nie był pewien, czy potrafił to jeszcze odzyskać.

Mógł spróbować.

– Przestań mnie dźgać, Margo – powiedział, uprzedzając jej rękaw. Ubranie znowu się rozszumiało. – Albo chociaż zmieniaj strony – dodał – Ta jest złamana.

Ręka Margo już zmierzała do pechowego ramienia, ale zatrzymała się na dźwięk słów. Teraz to kobieta zamilkła. Przestraszył się, że przesadził z tonem. Strach trwał tylko moment. To była jednak Margo, nie Sophia. Margo bywała szorstka, bo naprawdę jej zależało. Do niej można było mówić, nawet jeśli czasem się złościła. Musiał o tym pamiętać.

– Nie zrosło się? – zapytała zaskoczona. – Przez całą noc? Nic a nic?

– Nie.

– Może sen by pomógł?

– Nie.

– Nie, bo nie pomoże, czy nie, bo nie chcesz? – drążyła.

Zawsze drążyła. Czasami był jej za to wdzięczny. Ciągłymi pytaniami i tym swoim dźganiem wlewała mu do głowy kierunki myśli, na które sam by nie wpadł. Musiał się wysilać, żeby ten swój zupełnie zastany umysł jakoś rozruszać. Nadać wewnętrznemu monologowi głębszy sens. Porządek.

– Nie, bo nie chcę – wyjaśnił prosto.

Czasami chciał powiedzieć więcej, ale po prostu nie nadążał. Za Margo, za ludźmi, za światem. Za sobą samym. Odkopywanie wrażeń i układanie odpowiedzi było skomplikowane. Słowo po słowie. A głos nie chciał słuchać. Avis uznał, że i tak szło mu z tym mówieniem o niebo lepiej niż rok wcześniej. Był o wiele mniej zagubiony w czasoprzestrzeni. Pamiętał choćby o własnej dorosłości.

– A jedzenie? – zagadnęła Margo.

Jedzenie było dziwnym pomysłem. Avis jakoś nie brał tego pod uwagę. Na razie udawał, że nie ma twarzy. Nie miał zatem ust. Nie mógł jeść.

– Nie – stwierdził, gapiąc się dalej w wodę.

Kątem oka, tego malowanego, zauważył jakiś ruch. Margo znalazła się niżej. Usiadła obok. Na trawie.

– A kiedy ostatni raz coś jadłeś?

Zamyślił się. Coś tam pamiętał, ale to chyba nie było dobre wspomnienie. Jakoś nie miał ochoty teraz się w nim zatapiać. Niektóre wciągały go jak czarne dziury i trudno było wrócić.

– Dawno temu – stwierdził.

Ta odpowiedź nie była satysfakcjonująca. Jak zwykle. Dlatego zaoferował szczegół:

– To było jabłko.

– Nie najgorszy wybór – mruknęła Margo. – Pewnie lepszy niż zakichana, zmutowana, seleropodobna bulwa...

Nie bardzo wiedział, co jej odpowiedzieć, bo teraz w ogóle nie był pewien, czy faktycznie to jabłko jadł. Skoro nigdy nie zdejmował maski, to pewnie nie. Ale jakieś jabłko widział. I wyglądało ładniej niż bulwa. To był fakt.

– Raczej tak – wzruszył ramionami.

Prawa ręka mocno zabolała i mimowolnie się wzdrygnął. Zapomniał o złamaniu. Nie było całkiem nowe. Nabawił się go chyba w Velendrach. Z piętnaście lat temu? A może gdzieś indziej. Paskudna noc, paskudny atak szału. Ta kość nigdy się poprawnie nie zrosła. Nie miała jak.

Jego nieznaczny ruch musiał coś w Margo sprowokować, bo wszystko dookoła rozśpiewało się o tym, co postanowiła zrobić. Chciała tę maskę zdjąć. Tym razem całkiem. Tak po prostu.

To wymagało czegoś, czego Avis bardzo nie lubił. Sprzeciwu.

Odwrócił głowę, żeby lepiej widzieć ruch i złapał jej rękę zanim trafiła do celu. Zasyczał. A potem zamarł ze strachu. I z zaskoczenia. Bo teraz naprawdę lepiej Margo widział.

Zobaczył swoją paskudną lewą rękę zaciśniętą na zupełnie zwyczajnym nadgarstku. Widział postrzępione rękawy Margo. Jej przedramiona z bladymi bliznami po gojących się zacięciach. Tę wiecznie nachmurzoną twarz, teraz wyraźniejszą i bardziej niezadowoloną niż kiedykolwiek. I oczy.

Nie przesadzała, kiedy mówiła, że były czarne. Bogom dzięki za to, że miały kolor nocy, ale nie pustki. To było najważniejsze. Oczy Margo miały wyraz i pozwalała w nie patrzeć. Zastanawiał się, jak to możliwe, że były tak ciemne i tak żywe jednocześnie. Teraz na przykład Margo była zaskoczona. I to było w tych jej czarnych oczach widać.

– Nie dotykaj – mruknął, puszczając jej rękę. Cofnęła ją.

Zniszczone rękawy Margo dały mu mocno do myślenia.

– Zawsze masz dzień na nie – powiedziała – ale dzisiaj chyba wyjątkowo, co?

Nie odpowiedział. Musiał się skupić na jej ubraniu, żeby pamiętać o tym, co wypadało teraz zrobić. Zbierał się do tego tygodniami i to był chyba dobry moment. Dlaczego właściwie to był dobry moment? A może wcale nie był? Pozbierał fakty.

Sophia zniszczyła Margo rękawy. Sophia zniszczyła Margo dom. Sophia Margo okradła. I on też teraz w jakimś sensie Margo okradał.

– Kiedyś tę maskę będziesz musiał zdjąć – powiedziała, gotowa do dalszego drążenia. Zignorował jej wysiłki.

– Poczekaj tutaj – odezwał się nagle, ucinając ciąg dalszy jej mowy. – Nie ruszaj się.

– A tobie co znowu? – rzuciła, zdziwiona.

Może i miał dzień na „nie", ale zaskakiwanie jej szło mu teraz fenomenalnie. Czasami aż za dobrze. Trochę żałował tych dwóch ostatnich dni, ale nic nie mógł na nie poradzić. Strach i zagubienie. Im bliżej dworu, tym gorzej. Kompletny bałagan wspomnień. Teraz byli na szczęście daleko. Mógł znowu jako tako myśleć.

Wstał i pomaszerował w kierunku śpiących ludzi.

Ta torba, którą zawsze ze sobą nosił, mówiła i mówiła. I mówiła. Słyszał ją nawet teraz, choć leżała przy ognisku. Może to była jego własna wyobraźnia, jeśli w ogóle jakąś miał, ale wydawało mu się, że dzisiaj przypominała o sobie wyjątkowo głośno. Jeszcze jeden powód, żeby zrobić to, co należało zrobić już dawno. Oddać cudzą własność.

Dotąd tego nie zrobił, bo nie chciał być jak Sophia. Brzydził go ten jej wewnętrzny przymus. Ona też musiała oddawać rzeczy, jeśli uznała, że nie należały do niej. Zasady były bardzo arbitralne. Własność, należność, posiadanie. Dziwactwo.

Avis bał się reakcji Margo, pewnie niepotrzebnie.

Dotarł do miejsca, w którym leżała torba, podniósł ją i zawrócił nad strumień. Te kilkadziesiąt kroków w jedną i drugą stronę rozciągnęło się z jego perspektywy w całą wyprawę. Zwłaszcza, że Margo śledziła jego ruchy, jakby był jakimś egzotycznym zwierzęciem, które przyplątało się na tę równinę zupełnie przypadkiem.

Usiadł na swoim poprzednim miejscu i położył torbę przed sobą. Przeniesienie jej było połową sukcesu. Teraz jeszcze trzeba było zebrać jakoś słowa. Najlepiej niezbędne minimum, żeby się na którymś znowu nie potknąć i nie zgubić wątku.

– Bardzo nie chciałam być wścibska – odezwała się Margo – ale tyle razy łamałam sobie łeb nad tym, co ty tam właściwie chowasz...

Wiedział, że była ciekawa. Nie dało się nie zauważyć. Czasami nachodziła go irracjonalna myśl, że Margo zerkała na torbę, bo słyszała, co mówiła jej zawartość. Ale nie słyszała. Nie wiedziała. I trzeba było to zmienić.

Odrzucił klapę i rozplątał rzemyki, które ściągały otwór torby. W końcu mu się udało. Złapał za czarny materiał, który wypełniał prawie całe wolne miejsce w środku tobołka. Zaczął go wyciągać. Margo przypatrywała się jego wysiłkom ze zmarszczonym czołem. Trochę to trwało, ale go nie poganiała. W końcu zauważyła intensywnie żółty haft rękawów i natychmiast odwróciła wzrok. Teraz to ona gapiła się w wodę.

Wyjął cały płaszcz i złożył go powoli na pół. A potem jeszcze raz. Złote jaskółki migały w świetle poranka. Przygładził odrobinę materiał, po czym wsunął go Margo na kolana. Znowu ją zaskoczył.

– To twoje – oznajmił.

Nie była to najlepiej sformułowana myśl, ale liczył na to, że wystarczy. Albo, że zaraz wyjaśni ją trochę lepiej. Jak minie mu niepotrzebny strach przed konsekwencjami własnych czynów. A przecież nie zrobił nic złego.

Margo się nachmurzyła, ale w ten swój dziwny, zrezygnowany sposób. Jakby był beznadziejnym przypadkiem głupoty. Albo jakby trochę ją bawił.

Pokręciła głową.

– Nie, nie – powiedziała, próbując oddać mu płaszcz. – Rovenin ci go wtedy dał. Aż tak dziurawej pamięci nie mam. Możesz go sobie zachować. Nie przejmuj się...

Przemknęło mu przez myśl, że ona nic o prawdziwej dziurawej pamięci nie wiedziała. Jeśli sądziła kiedyś, że umysł Oscara był jak sito, to jego własny nazwałaby chyba jedną wielką studnią bez dna. Gdyby wiedziała, jak bardzo Sophia poszatkowała mu wspomnienia, to może udałoby się uniknąć połowy nieporozumień. Tyle że nie było łatwo to wytłumaczyć. Nie kiedy nadal się w tym bagnie tkwiło.

– Noś go sobie – kontynuowała Margo – tylko nie w torbie. Marnuje się...

Nie lubił tego, ale musiał jej się wciąć w słowo:

– Należy do ciebie – podkreślił, delikatnie poirytowany oporem. Utrudniała mu zadanie. Wcisnął płaszcz z powrotem na jej kolana. – Rzeczy mówią – dodał.

Nadal kręciła głową. Nie miała pojęcia, jak bardzo na swoim miejscu był teraz ten płaszcz. Potrzebowała go. Miał trafić do niej. Takie było jego pierwotne przeznaczenie.

– Rzeczy mówią – powtórzył, widząc jej niepewną minę.

– Płaszcze też? – mruknęła.

– Płaszcze też – potwierdził – i kieszenie.

Oderwała wzrok od materiału.

– Że co?

– To, co zostawione w kieszeniach – poprawił się – to też mówi.

Uchwycił moment, w którym w końcu załapała. Nie tylko jemu trudno się teraz myślało.

Rozłożyła materiał i namierzyła kieszenie. Były dwie, dość duże, ale po niewielkiej wypukłości od razu dało się stwierdzić, w której należało szukać. Margo sięgnęła do środka. Wyjęła to, co tam było. I przez długą chwilę nie mówiła absolutnie nic.

Trzymała w rękach małą zabawkową małpkę. Małpka miała kolorowe cymbałki. To był jeden z tych nakręcanych mechanizmów, które grały popularne melodyjki. Avis kompletnie tego nie rozumiał, ale domyślał się, że w odpowiednim kontekście miało to jakiś sens. Musiało, bo przedmiot gadał jak najęty*.

– Cholerny... – zaczęła w końcu Margo – idiota. – Pokręciła głową jeszcze energiczniej niż chwilę wcześniej. – Skończony kretyn.

Wciągnęła powietrze, powstrzymując łzy. Avis nie miał pojęcia, jak udawało jej się trzymać to wszystko na wodzy. Potem przypomniało mu się, że on też stracił całą swoją rodzinę. Może i przybraną, ale z jego perspektywy była prawdziwsza niż ta... „prawdziwa". Miał teraz oko, które mogłoby płakać. Ale tego nie robiło. Wiele myśli dało się w głowie poprzestawiać. Wiele dało się też stłumić. Choćby i na sto lat.

Minęły długie minuty. Margo schowała małpkę do kieszeni.

– I co to właściwie mówi? – zapytała w końcu, zakładając płaszcz. Skapitulowała. Przyjęła go. Avis w końcu był wolny od wyrzutów sumienia.

– „Tergeński taran"* – wyjaśnił.

To akurat rozumiał. Pasowało. I słyszał to kiedyś na żywo. To konkretne wspomnienie nie zdążyło jednak wciągnąć go w swoje odmęty, bo rozległ się krótki śmiech Margo. Od płaczu oddzielała go tak cienka granica, że Avis musiał sobie przyłożyć ręce do głowy. Zatkać uszy. Tylko tak mógł sprawić, że rzeczy przestawały wyć. I nie zawsze działało.

Trudno się decydowało, który dźwięk był dobry, a który zły. Kiedy linie podziału nie były jasne, wpadał w popłoch. Teraz rzeczywistość odpłynęła daleko. Bardzo daleko.

Gdyby tą kobietą obok była Sophia, a na skraju bywała często, świat zalałby się teraz całkowitą ciemnością. I nie zostałoby nic, oprócz tego jej przerażenia. I rozbawienia. I nienawiści. I uczuć tak splątanych i sprzecznych, że nie istniały na nie nazwy w żadnym ze znanych mu języków. Pustka.

Sophia myślała tak dużo i tak szybko, tak okropnie szybko, że tego prawie nie dało się wytrzymać. Sama ledwo to wytrzymywała. I zawsze, kiedy właziła mu do głowy, zostawało tak mało miejsca na cokolwiek. Krok w tył. Krok za krokiem. Krok za krokiem. Aż na krawędź. Wiecznie obok.

I nie chciał do niej wracać. Nie chciał do tego wracać. Nie chciał wracać.

Śmiech Margo już dawno zgasł, ale ten drugi, wyimaginowany, grzmiał nadal. Dzwonił mu w uszach jak alarm. Groził mu czymś nienazwanym. Krok w tył. Siedź cicho. Obok. I Michael miał rację. Miał rację tam, w Velendrach, na zalanym krwią nadbrzeżu. Trzeba było ją zostawić. Trzeba było odejść. Trzeba było odejść. Po co stać obok. Niech cierpi sama. Trzeba było odejść*.

„Sophii tu nie ma" – pomyślał nagle. Wiedział to. Musiał jeszcze w to uwierzyć.

Coś pstryknęło mu przed oczami. Rękaw z żółtym haftem. Strumień, brzeg, równina, góry, niebo.

Świat wrócił. Avis oderwał ręce od uszu.

– Które imię wolisz? – Padło pytanie. Było nieoczekiwane. Margo zawsze pytała o dziwne rzeczy. Zerknął na nią. Tym malowanym okiem. Jakoś łatwiej mu to przychodziło.

Margo zmieniła pozycję. Teraz siedziała bokiem do strumienia. Avis zrozumiał, że mu się przyglądała. I coś mamrotała. Patrzył i patrzył. Liczby. Margo liczyła pod nosem.

Uświadomił sobie, że sprawdzała, jak długo się nie odzywał. Może miała rację z tą chorobą bogów. Może to właśnie tak wyglądało. Czasami odnosił wrażenie, że najpierw się zamyślał, a potem na trochę znikał. Śledził świat, jakby sam nie był jego częścią. Miał już nawet na ten temat jakąś opinię. Musiał sobie tylko przypomnieć jaką.

– Które imię wolę? – powtórzył bezwiednie pytanie.

Nie wiedział, o co jej chodziło. Znała jego imię. Miała nawet kilka własnych wersji. Gigant. Wielki bóg. To było nawet zabawne, dopóki pamiętał, że z jej perspektywy był wysoki. Kiedy nie pamiętał, stawało się trochę dezorientujące. Jakby mówiła do kogoś zupełnie innego.

Przestała liczyć.

– Sophia się wygadała – powiedziała – Visturnin. Tak cię nazwała. Jak podróżnik z legend, co?

Zrozumiał. Teraz jej pytanie miało sens. Owszem, to było jego imię. Ale z opowiadaniem o podróżniku, który zszedł cały kontynent i dotarł na sąsiedni, nie miało nic wspólnego. Jego rodzice nie byli aż tak poetycko nastawieni do życia. To byli ludzie pracy.

– Pomiędzy – mruknął – pomiędzy miejscami.

– Dziękuję, ale już ustaliliśmy, że staropółnocny znam – zauważyła sucho – nie musisz mi tłumaczyć mojej własnej mowy...

– Wiem – zaakcentował mocno – wiem. Po prostu...

Zebrał całą swoją koncentrację, żeby choć raz powolny głos mógł nadążyć za tylko trochę szybszymi myślami:

– Margo, tego się nie da tak łatwo... To tu jest – uniósł rękę i zastukał w czoło po tej stronie, która była zakryta białą maską. – Wszystko jest. Po prostu słuchaj. Trochę więcej czasu... – Zamachał bezradnie zdrową ręką. – Na wszystko trochę więcej czasu. Słuchaj.

– Słucham – powiedziała spokojnie.

Nienawidził tego, że pełne, długie zdania były tak często poza zasięgiem. Dochodził do ponurego wniosku, że brzmiał po prostu śmiesznie. Jak naiwne dziecko. Tyle niewypowiedzianych słów, których nie dało się wykrztusić. Dlatego przyłożył się jeszcze bardziej:

– Pomiędzy miejscami – podjął znowu. – Mój dom był nad jeziorem. Moja rodzina przeprawiała ludzi. Pomiędzy północą a południem. Pomiędzy brzegami. I myśleli, że ja też będę... – Urwał.

Przechylił głowę w bok. Jakoś wcześniej nie wpadł na to, że coś się rodzicom po drodze odwidziało. A może wpadł, ale znowu zapomniał? Najpierw tygodniami dyskutowali, a potem ogłosili jakiś inny plan. I już nie miał przeprawiać ludzi. Zasypali go książkami. W obu językach. I były coraz trudniejsze.

Tak. Już kiedyś o tym myślał. Margo już mu kiedyś o tej zmianie planów przypomniała. Bo użyła jakiegoś zabawnego słowa. Co to było? „Znachor"? „Konował"? To drugie. A prawidłowe brzmiało „lekarz".

– Za szybko czytam – stwierdził po chwili, zaskoczony.

Margo uniosła brwi. Zorientował się, że znowu zbaczał z tematu, ale chwilowo to było silniejsze.

Potrafił czytać. Szybko. Chociaż kartkowanie, którym się dotąd zajmował, spełniało trochę inną funkcję. Kiedyś mógł to Margo wyjaśnić. Ale nie teraz. Zgubiłby całkiem ciąg myśli. Już go zgubił.

Imię. Opowiadał jej o swoim imieniu.

– Stąd się wzięło – ciągnął dalej, wracając do tematu. – Imię. Miałem być „pomiędzy brzegami".

– I trochę jeszcze jesteś – stwierdziła. – Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak mam się do ciebie właściwie zwracać?

– Bez znaczenia – powiedział.

To znowu nie była odpowiedź, którą Margo mogłaby zaakceptować. Widział, jak usta zacisnęły jej się w wąską linię. No tak. To zabrzmiało zbyt obojętnie. Przeformułował myśl:

– Jedno i drugie jest w porządku.

– Do czasu – rzuciła, podnosząc się z trawy. W tym swoim płaszczu wyglądała teraz trochę jak generał. – Pewnego dnia się w końcu ockniesz – ciągnęła – Może i to sfabrykowane imię nie wydaje ci się teraz takie złe. W porządku. Ale cała reszta to jakiś absurd.

Wstał i ruszył za nią w kierunku ogniska. Odpowiedź trochę mu zajęła.

– Ja też tej całej reszty nie lubię.

Margo rzuciła mu szybkie spojrzenie przez ramię:

– Jak myślisz, o czym mówiłam?

Zatoczył kółko wokół swojego oka.

– Niebieskie. Paskudne*.

Pokręciła głową.

– Nie, Avis. Nie paskudne.

Podeszła i uszczypnęła szary płaszcz:

– To miałam na myśli. To jest paskudne. Niewygodne. Szare. Pozwól to sobie w końcu zdjąć. I tę maskę też. I zacznij jeść.

Lubił te jej przemowy. Na ogół. Brzmiały, jakby to wszystko było proste. Osiągalne.

– Sam powtarzasz, że Sophii tu nie ma. Pora to swoje „pół" odzyskać*.

To z kolei okropnie go irytowało. Nie miała pojęcia, jak bardzo był zajęty porządkowaniem własnej głowy. Wyplenianiem obcych myśli i wspomnień. Tyle pracy, która pozostawała całkowicie niewidoczna. Tyle wysiłku, żeby zrobić ułamek tego, co Margo przychodziło bez żadnego namysłu.

Chciała pouczać go dalej, ale zupełnie skończyły mu się siły.

– Margo? – odezwał się w końcu. Czuł się bezradny.

– Co?

Ich podniesione głosy rozbudziły Ninę. Ona sama trwała jeszcze w leniwej półdrzemce, ale jej rzeczy rozgadały się o niewyspaniu, twardej ziemi i kotach. Avis prawie westchnął.

Runistę już znalazła i jego imię przestało ją prześladować. Teraz zostały te koty. Koty. Koty. Koty. Zdaje się, że wojskowy jakiegoś kota jej obiecał. I nie mogła odpuścić. Czasem jeszcze przebijało się coś o herbacie z domu Driny. To chyba przez te pożyczone spodnie. Avis wyciszył szmer, żeby skupić się na tym, co miał Margo do powiedzenia.

– Masz rację... – stwierdził i chciał mówić dalej, ale Margo chyba zapomniała o tym, że nie operował na standardowym czasie. Wcięła mu się w słowo.

– Powiedz mi coś czego nie wiem – mruknęła, podnosząc z ziemi własną torbę.

Nie winił jej. Nie miała całego dnia na to jego powolne gadanie.

Zwróciła się do Niny, która przecierała powieki:

– Jak ten entuzjasta abecadła z piekieł wróci do przytomności – wskazała na Leonarda, który leżał tuż obok, zaplątany częściowo w tobołki i we własną żonę – to go do mnie przyślij. Trzeba przedyskutować opcje.

– A gdzie się wybierasz? – zagadnęła Nina. Zauważyła jej nowy płaszcz i zaczęła przypatrywać się haftowanym rękawom.

– Entuzjasta abecadła nie śpi – wymruczał Leonard – już się obudził.

– Wspaniale – rzuciła Margo. – Lepiej dobrze przytemperuj te swoje kredy, bo trzeba się będzie stąd wydostać – mówiła dalej – Może i na Wirydażach mają twardą ziemię, ale nie będę wlec się z wami pod Martemidy kilka tygodni piechotą. Nawet Atla nie jest tego wart.

Leonard usiadł, sięgnął do swojego plecaka i wygrzebał blaszany kubek.

– Powoli, Margo – powiedział – powoli. Wy sobie możecie pomijać śniadania i udawać, że herbata nie istnieje, ale ja – wskazał na siebie – jestem normalny i jeszcze się przyjemności tego życia nie wyrzekłem.

Avis przechylił głowę. Leonard miał całkiem przyjemny ton głosu. Trochę suche poczucie humoru. I mocny prawy sierpowy, który złamałby Maturinowi szczękę, gdyby nie to, że Maturin był bogiem. Avis uznał, że całkiem Leonarda lubił.

Tym bardziej, że Leonard zapakował do swojego plecaka kilka... nie-swoich rzeczy, a to było prawie jak wyrok. No chyba, że je odda.

Rozmowa przy ognisku utonęła w szumie, kiedy Avis wytężył słuch. Ten plecak też mówił. Nie tak głośno, jak płaszcz Margo, ale dało się coś niecoś podłapać.

Leonard skorzystał z rzeczy, które należały teraz do Sophii. Każda z nich miała kiedyś innego właściciela. Przeszły na własność dworu. To były praktyczne przedmioty z ostatniego piętra. Leonard nie wybrałby się w podróż z brylantowymi starociami, których jedyną funkcją było ozdabianie wnętrza. Wziął co prawda antyki, ale pewnie nie wiedział, że były aż tak stare i cenne.

Manierka. Łyżka. Kompas. Wieczne pióro. Mapa. Scyzoryk. Trochę tam tego było.

Te zwykłe rzeczy mówiły o swoim pochodzeniu. Łupy. Trofea. Kawałki cudzego życia wyrwane gwałtownie z miejsc i rąk, do których kiedyś należały. Avis poczuł, że miał z nimi wiele wspólnego.

Cały ich dom był tego pełen. Avis uznał, że wejście tam po takim czasie i z zupełnie odblokowanym słuchem było chyba jeszcze trudniejszą decyzją niż odcięcie Nes. Leonard miał bijące serce, ale wychwycenie go pośród tego wrzasku przedmiotów graniczyło z cudem. I jeszcze trzeba było Sophię po drodze do runisty minąć. Dosłownie.

Dobrze, że nikt o tym spotkaniu nie wiedział. Trudno byłoby wyjaśnić, czemu go przepuściła.

Stała w atrium, kiedy przechodził. Nie patrzył na nią, bo to by ją tylko rozjuszyło. Kwestia praktyki. Zresztą wcale nie musiał patrzeć, żeby wiedzieć. Doskonale znał to puste, martwe niebieskie spojrzenie, które sunęło za nim spokojnie, jakby miało pod kontrolą każdą sekundę jego istnienia. To był jej dobry humor. Dobry dzień. Oddał grę. A ona oddała guzik. Nie miał pojęcia, skąd go wzięła, ale widocznie uznała, że nie należał do niej*.

Milczała i gapiła się. Do czasu. Odezwała się zanim zniknął w przeciwległym korytarzu:

„Do zobaczenia" – rzuciła pusto.

Powolne, beznamiętne słowa. Stwierdzała fakt.

Odwróciła się i odeszła, poruszana tym nieubłaganym wewnętrznym rytmem. Ciągnięta własnymi planami w jakąś inną część domu. Nawet nie zajrzała mu do głowy.

Za dobrze znał jej punkt widzenia. Z jej perspektywy to było oczywiste wypożyczenie. Może i trochę irytujące, przez to, że nikt nie zapytał jej najpierw o zgodę. Nietakt. Brak manier. Ale założyła, że w końcu wróci na swoje miejsce. Jak Nes i Agata. Jak ta gra. Został łaskawie wypożyczony, niczym eksponat do pooglądania. Sophia wymagała od Margo zwrotu.

„Do zobaczenia". Mógł sobie jeszcze na trochę pójść i porobić cokolwiek. Dla zabicia czasu. Prędzej czy później miała się o niego upomnieć. Gdzieś, jakoś, kiedyś. Przyjdzie, poprzestawia mu uczucia i wspomnienia jak klocki w zabawnej układance. Znowu wyjdzie z tego zupełna bzdura. Jak z tym czytaniem książek na schodach szkoły. Nie potrzebował jej pomocy z sylabizowaniem. Mylił się, żeby ją rozbawić. Zająć. Żeby czuła się potrzebna*. Jak Nanette. Nana.

Zamrugał i zorientował się, że stał nad ogniskiem sam. Nina, Margo i Leonard znajdowali się daleko, na równinie za strumieniem. Pamiętał ich rozmowę. Pamiętał jak odeszli. Potrzebowali kawałka idealnie płaskiego terenu. Wytyczali teraz próbny krąg. Miał być dużo lepszy i dokładniejszy niż ten nakreślony na szybko podczas ucieczki. Margo mówiła przed chwilą, że nie ma ochoty wylądować w słonej wodzie przez jakieś minimalne odchylenia przy rysowaniu.

Avis trochę się zdziwił. Czemu to wszystko widział i słyszał, i nic nie powiedział? Czemu nie chciało mu się za nimi iść?

Nagle zrozumiał, że przez kilka minut, kiedy oni tutaj dyskutowali, a potem, kiedy odchodzili, ogarnął go bezruch. Zupełna apatia. Zdarzyła mu się gdzieś pomiędzy wspominkami o Sophii a ścisłym „teraz". Margo miała rację. Wyłączał się. To była choroba bogów.

Ale wcale nie nowa. Przypomniała mu się zagubiona opinia na ten temat. Te objawy już od kilku lat nie postępowały. Wprost przeciwnie. Nie wiedział niestety, co pomagało. Sophia też. To było poza jej kontrolą. Nie mogła tego znieść.

Uznał nagle, że parę minut apatii było niewielką ceną. Zwłaszcza kiedy tuż po nich następowały całe godziny klarowności. Postanowił z nich korzystać, nawet jeśli ten czas był zaledwie pożyczony. Nawet jeśli sam był „pożyczony".

Sięgnął do wytartego materiału, który okrywał mu szyję. To paskudztwo strasznie drapało. Zacisnął palce najmocniej jak potrafił i zaczął drzeć na strzępy kolejne warstwy.

To jeszcze nie był płaszcz. To były jakieś osobne kawałki czarnej materii, które owijały go jak nieprzyjemny szalik. Musiały też trzymać w miejscu coś, co miał na głowie i karku, bo kolejne zwoje materiału zsunęły się na ziemię. Pasma jasnych włosów wlazły mu w prawdziwe oko.

Przeciągnął po nich ręką. Nie były proste. Kręciły się. Chociaż tyle. Chociaż jeden detal, który sprawiał, że nie był dokładną kopią Sophii i Agaty.

Koniec tomu I

Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko, 

serdecznie dziękuję za lekturę "Bogów"!  Jestem bardzo wdzięczna każdej wspaniałej istocie, która dotarła aż tutaj, bo bycie alpha readerem nieoszlifowanej literacko publikacji wymaga dużo cierpliwości i samozaparcia! ;)

Dziękuję za rady, wskazówki, spostrzeżenia – były (i nadal są!) niezwykle pomocne. Mam nadzieję opublikować kiedyś również drugi tom ;)

A na koniec ciekawostka! Chociaż sam koncept akcji, bohaterów i problemów, które chciałam poruszyć na papierze, narodził się lata temu, to bardzo silnym impulsem do tego, żeby zacząć myśleć poważnie nad przetworzeniem notatek i konstruktów, które siedziały mi w głowie, na konkretny tekst, był cytat, opublikowany 16 września 2020 r. przez instagramowy profil writing.prompt.s :

"Salt is known to be able to repel or even contain evil spirits. As companies start to drain the Dead Sea of salt to sell as novelty, they unwittingly unleash that which the Dead Sea was meant to contain".

Może i nie miałam w planach pisać o wielkich korporacjach, ale prompt operował tak specyficznym klimatem, tak bliskim mi sposobem myślenia o świecie – i jeszcze prawie tą samą symboliką, której chciałam użyć! – że uznałam to za znak. Minęło parę lat gromadzenia inspiracji i mentalnych obrazów i wylądowaliśmy tu, na końcu pierwszego tomu! 

Jeszcze raz serdecznie dziękuję za dzielenie ze mną tej przygody!

A_9fternoon



PS Skusił mnie pomysł z playlistą, dlatego podzielę się kilkoma utworami, które moim zdaniem oddają w jakimś sensie klimat książki, zarówno za pomocą słów, jak i warstwą muzyczną, nie pomijając też tego, że słuchałam ich na okrągło pomiędzy sesjami pisania :)

[linki w komentarzach]


Part I - melancholijnie

1. Ghost on the shore - Lord Huron

2. M.A.B. - Curly heads

3. Flashlights - Giant Rooks

4. The Consequence Of Imagination Is Fear - Junie & TheHutFriends 

5. All Things Devour - aeseaes



Part II - żywo!

1. Heat Up - Giant Rooks

2. November - Sparkbird

3. Run - IKAN HYU

4. Velvet, Honey & Wine - Winterbourne

5. Shadow in the Sun - Joe P (ta piosenka spowodowała taki wybuch kreatywności, że rozdział Sophia powstał w dwie noce :D)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro