Rozdział XXXVII - Zagrożenie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1054 r.

[Margo]

Margo leżała na plecach i wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo. Miała potworną ochotę zasnąć. Sen. Sen. Sen. To pragnienie nie miało związku z Sophią. A przynajmniej nie bezpośrednio. Margo nie spała od miesięcy, a teraz wszystko ją bolało. Absolutnie wszystko. Nawet mięśnie, o których istnieniu nie miała pojęcia, mimo tego, że żyła jakieś pięćset lat. Walczyła milion razy, z różnych powodów, ale żaden wojujący człowiek nigdy nie sprawił jej tak wielkiego bólu fizycznego. Dopóki Nina nie runęła na nią, żeby ją objąć.

– Margo – załkała dziewczyna. Rozszlochała się na dobre.

Margo przełknęła krzyk i odczekała chwilę. Cieszyła się tym, że Nina stygła. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tyle że kompletnie nie mogła tej radości wyrazić. Wszystko blokował ból.

– Nina – odezwała się najspokojniej jak tylko się dało – wyściskasz mnie jutro. Moje żebra to pieprzony gruz.

Kości próbowały wskakiwać na odpowiednie miejsca. Ręce Margo były kompletnie bezużyteczne. Głowa obita. Coś tam pewnie pękło. O pokaleczonych nogach i plecach wolała nawet nie myśleć. Uświadomiła sobie, z najwyższym obrzydzeniem, że trzeba będzie zacząć jeść, żeby z tego wyjść. Może nawet kilogramami. Sen byłby łatwiejszy. Albo i nie.

Nina odskoczyła i wpadła w zupełnie inne objęcia. "Dobrze" - pomyślała Margo. Uznała, że ten okultystyczny świr, za którym Nina zlazła pół kraju, czasem się do czegoś przydawał. Wisiał Ninie zdecydowanie więcej niż obściskiwanie się w trawie. Choć pewnie dobre i tyle. Chwilowo niewiele to Margo interesowało.

Potrzebowała teraz czasu i spokoju, żeby przejść przez najgorszą fazę gojenia. Uświadomiła sobie mgliście, że podłoże wcale nie było tak miękkie, mokre i beznadziejne jak bagna Sophii. Ziemia była ubita i twarda. Sucha. 

Krąg. No tak.

Leonard gdzieś ich przeniósł. Miała nadzieję, że daleko. Choćby do innego świata. Była wdzięczna, że nie wylądowali w wodzie. Z tego, co się orientowała, runiście zdarzało się to częściej niż był skłonny przyznać.

„Przez błoto ku przygodzie, Margo" – przeszło jej nagle przez myśl.

– Chrzanić takie przygody – wyszeptała słabo.

Coś nad nią zamajaczyło i bardzo tego pożałowała. Utopienie się w myślach, choćby na chwilkę, pomagało ignorować protesty naprawiającego się ciała. Skoncentrowała na moment własny rozbiegany wzrok. Biała maska. W ciemności bardziej szara, ale w miarę wyraźna na tle czarnego nieba. Dwie czarne kropki oczu. Patrzyły prosto w dół, zmuszając ją do przebywania w tu i teraz. Były ostatnim widokiem, na jaki Margo miała ochotę. Sophia tak strasznie namieszała.

– Margo? – zapytał Avis.

– Żyję – mruknęła. Na więcej nie było ją stać.

Pokiwał głową.

– Nie będziesz zła? – Usłyszała. 

Zachciało jej się śmiać. Powstrzymanie odruchu zabolało tak bardzo, że wydała z siebie głośny jęk.

Coś się zakotłowało i wielka postać zniknęła. Spłoszony niczym blady nocny motyl, jak zwykle. W miejsce maski pojawiła się zatroskana twarz Niny. A tuż obok Leonard.

– Da się coś na to poradzić? – zapytała go dziewczyna.

Nie zdążył odpowiedzieć.

– Tak – mruknęła Margo – dajcie mi wszyscy święty spokój. Jak nie wstanę za pół godziny, to zacznę się martwić.

Głowy zniknęły, odsłaniając znowu gwiaździste niebo. Margo musiała zabrzmieć za groźnie. Wciągnęła powoli powietrze i równie powoli je wypuściła.

Bała się zamknąć powieki. Prześladowały ją niebieskie oczy. I granatowe oczy. I ciemne oczy. Ze wszystkich spojrzeń, które napotkała w szale walk i szarpaniny tylko jedno dało się jeszcze uratować. Maturina. O ile nie umarł od obrażeń poniesionych z powodu upadku.

On jeden jeszcze walczył. Biorąc pod uwagę to, jaki miał charakter, jego poświęcenie było zaskakujące. Nie dał jej zginąć, kiedy uderzyli o marmurową posadzkę. Przez chwilę żałowała, że nie dał. Wszystko. Tak strasznie. Teraz. Bolało.

Obserwowała przepływ własnych myśli w głowie. Nadal należały tylko do niej. W końcu dogoniła ją rzeczywistość. Naprawdę wyszły z Niną z dworu. Półżywe. Ale wyszły. To nie było byle co. „Pieprzony sukces" – pomyślała, krzywiąc się z bólu.

Inni nie mieli tyle szczęścia. Baragan poddał się zanim został złapany, tego Margo była pewna. Był tylko cichym pustelnikiem z dalekich gór. Może i fizycznie miał warunki potrzebne do tego, żeby zwalić boga z nóg. Ale wojownikiem w sensie mentalnym nazwać się go nie dało. Już nie.

Pilnował obsesyjnie swoich tysiącletnich książek i symbolicznych mogił starych bogów. Gdyby sam sobą władał, nie podniósłby na nikogo ręki. Nie w tym stuleciu. Obiecał. Trzeba było aż Sophii, żeby zmusić go do złamania zasad Runturn.

Pauline, nawet jeśli nie znajdowała się pod ścisłą kontrolą, była już tylko bezwładnym ciałem. Nic tam nie zostało. Jakkolwiek dyskusyjna była jej przeszłość, nikt nie zasłużył na coś takiego. Była tak zmieniona, że Margo w ogóle jej nie poznała. Nie żeby miała zbyt wiele okazji do obserwacji. Wcześniej widziała Pauline raz czy dwa, a i wtedy raczej w biegu. Była wiecznie zajęta kolejnymi zleceniami z Tergu i dogryzaniem własnemu ojcu. To Ezra się z nią przyjaźnił. Mówił, że w końcu nauczyła się zmuszać rzeczy do latania.

Ezra. Margo potwornie go żałowała. Mimo że próbował skręcić jej kark i praktycznie złamał jej nogę zanim znowu zatopiła go w bagnie.

Maturin nigdy nie miał do niego cierpliwości, ale Margo wiedziała, że Ezra w gruncie rzeczy nie był zły. Wiedziała, bo słuchała go kiedyś godzinami. Przełaził za wirydaskie góry, zwijał artefakty tak stare, że nikt już nie pamiętał o ich prawdziwym pochodzeniu, i odnosił tam gdzie powinny być. Jeśli się dało. Ile razy targała go za łachy ze świątyni w Laveterber, ku zgorszeniu ludzi? Nie mogła zliczyć.

Był już zupełnie wycofany, prawie jak Pauline. W całym swoim krótkim życiu ani razu nie zaznał spokoju. Jak nie rodzina, to obcy ludzie, a jak nie obcy ludzie, to cholerni bogowie.

Kalejdoskop twarzy przelatywał Margo przez głowę. Rovenin zaczął w pewnym momencie prowadzić coś w rodzaju rejestru bogów, choć sam praktycznie nie wychylał nosa spoza Twierdzy. Wzięła łażenie na siebie. I tak to przecież robiła. Te ciągłe głupie podróże.

Oboje wiedzieli, ilu ich mniej więcej było, nawet jeśli niektórych bogów nie dało się od razu namierzyć i trzeba było naprawdę się naszukać, tak jak z Zoją. Jeszcze trochę ich zostało. Jeszcze nie wszystkich Sophia dopadła.

W mozaice wspomnień Margo szukała kogoś ważnego, ale ból nie od razu pozwolił jej dojść do ładu i składu. Myślała dłuższą chwilę, aż w końcu wpadła na trop tego, co jej się wymykało. Zapomniała o nim zupełnie. Nie była pewna, dlaczego. Chyba myślała, że siedział przyczajony, gdzieś na Wirydażach.

Teraz podejrzewała, że Sophia trzymała go w ukryciu. Nie chciała im go pokazać i Margo zastanawiała się bardzo poważnie, do czego właściwie był jej potrzebny.

Sophia musiała się przygotować na te swoje chore gry, bo wyczyściła ten sekretny pokój z białymi drzwiami do gołej podłogi i wrzuciła tam pokradzione rzeźby, ale Margo i tak już wiedziała. Sophii nie udało się pozbyć tego drażniącego zapachu. Nie całkiem.

Tego boga też z Roveninem znali. A był młodziutki. Młodszy niż Michael, choć to akurat było złudne. W przeciwieństwie do niego wyglądał jak dorosły i myślał jak dorosły. Czasami. Pewnie ledwo przekroczył trzydziestkę. Argo.

„Dowód przez brak? Dowód przez brak" – powiedział jej latem, paląc jak smok na murze Twierdzy. Wpadł zobaczyć się z Roveninem, ale jak zwykle namieszał. Nikt nie dostawał od Szkiele tylu guzików na drogę.

Rano łaził po obozie, w południe zabił nowego króla, żeby ułatwić Shagot drogę do tronu, a wieczorem stał na murze, ćmił te swoje papierosy, jeden za drugim, i oglądał, jak Południowcom walił się świat. Próbowali znaleźć ciało króla, a ono leżało sobie za Argo, na trawniku. W końcu je oddał, bo Rovenin mu kazał. To był jeden z ostatnich dni, kiedy Rovenin w ogóle się odezwał.

Wszędzie poznałaby ten zapach. Po prostu wiedziała, że Argo gdzieś tam był. Wszyscy na Południu próbowali to głupie niebieskie zielsko pić. On jeden wylazł z urojonej atmosfery stolicy, zgryzł sobie zęby na Północy i miał pojęcie o tym, że mdły smak znikał, kiedy się te badyle najpierw porządnie zwęgliło.

Poznać kogoś po prawidłowym użyciu czegoś, co nie było właściwie herbatą. Poznać kogoś po tym, jak bardzo go nie było. „Dowód przez brak" – myśl wydała jej się teraz całkiem zabawna, ale jeszcze nie miała siły się uśmiechnąć.

Zastanawiała się, kto go Sophii sprzedał, ale odpowiedź przyszła beznadziejnie szybko.

Ojciec. Albo brat. Bogowie nigdy nie wychodzili dobrze na kontaktach z rodziną. Czyjąkolwiek. Bo Pauline wydali Gottentergowie – zapewne Maja.

Twarz Niny mignęła nad jej głową. Miała ten sam zasępiony wyraz, co wcześniej.

– To już prawie godzina – powiedziała dziewczyna. – Nawet jeśli ty się nie martwisz, to ja tak.

Margo przymknęła oczy i powoli je otworzyła. Nie miała pojęcia, że aż tak się zamyśliła. W głowie roiło jej się jeszcze całe mnóstwo zdarzeń do przemielenia, ale Nina miała rację. Nie mogła tak stygnąć w nieskończoność.

Spróbowała poruszyć ręką. Bolała jak sto piekieł, ale w porównaniu ze sznurem wszystko było do zniesienia. Margo zagryzła zęby i zaczęła się podnosić do pozycji siedzącej. Bardzo ostrożnie. Świat trochę zawirował, ale usiadła. Wokół rozciągały się kępy niewysokiej trawy. Bagna zniknęły.

– Wyglądasz strasznie – stwierdziła Nina.

Margo zerknęła na swoje potargane rękawy. Wiedziała, że Nina nie mówiła tylko o ubraniach. Gojące się zacięcia były widoczne spod strzępów materiału. Skoro minęła godzina i ręce dalej wyglądały jak wyglądały, to szło beznadziejnie. A więc naprawdę trzeba było zacząć znowu jeść.

– Trudno – odpowiedziała, poruszając powoli obolałą głową. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?

– Wirydaże – powiedziała Nina – rzuciło nas za góry.

Margo rozejrzała się. Delikatnie. W oddali paliło się ognisko. Dwie postacie, wysoka i niska, coś przy nim majstrowały. Obok leżały tobołki. Najwyraźniej w szale wydarzeń Avis nie porzucił rzeczy. "Tragarz" - pomyślała.

– Prawie wylądowaliśmy w Bardaży – stwierdziła Nina.

Jej słowa uświadomiły Margo, że faktycznie słyszała drobny szum. Kilka kroków dalej płynęła niewielka rzeczka. W tym miejscu Bardaża wyglądała niepozornie, zupełnie nie tak, jak w swoim dolnym biegu. Ale w oddali rysowały się znajome szczyty gór. Szkardy. O pomyłce nie mogło być mowy. Leonard przeniósł ich daleko. Nawet bardzo daleko. To było pocieszające. Margo miała czas się wygrzebać.

– Skąd on się tam wziął? – zapytała Margo. Przez "tam" miała na myśli środek bagna Sophii.

Nina oderwała duży kawałek jej rękawa. Margo nie zwróciła uwagi. I tak wisiał dosłownie na nitce. Dziewczyna odeszła kilka kroków i zaczęła moczyć materiał w strumieniu.

– Trzymała go w dworze – wyjaśniła. – Nie cały czas, ale właśnie wrócili ze Stolicy. Avis go uwolnił, kiedy była nami zajęta. Jeszcze wszystkiego nie wiem, ale to może poczekać.

Margo pokiwała powoli głową. To by wyjaśniało pokiereszowanego Maturina. I pewnie jeszcze kilka innych rzeczy, ale miała mały mętlik w głowie.

Nina wróciła znad strumienia i wyglądała, jakby chciała się zabrać do wycierania jej czoła. Spojrzenie, jakie jej Margo rzuciła, sprawiło, że zmieniła taktykę i po prostu wręczyła jej mokry skrawek materiału. Usiadła obok i zerkała, jak Margo doprowadzała twarz do porządku.

– Przestałaś krwawić – zauważyła – I ręka ci się goi.

– Chciałabym powiedzieć, że nie takie rzeczy się robiło – odezwała się po chwili Margo – ale chyba nie mogę. Z takiej wysokości jeszcze nigdy nie spadłam.

O sznurze nawet nie wspominała.

– Tamci też oberwali – stwierdziła Nina. – To znaczy, nasi. Leonard. Ale już ponakładał sobie jakieś runy. Jest umęczony, jak nie wiem co. Przydałoby się, żeby poszedł spać, ale no... nie wiem...

Objęła zabandażowane kolana rękami i wpadła w nerwowy monolog:

– A gigant chyba jest cały, ale z nim to też nie bardzo wiadomo. Kiwa głową, że niby w porządku, ale kto go tam wie. Nie dopytuję, bo trochę nie mogę na niego patrzeć. – Jej oczy rozszerzyły się nagle jak dwa krążki. – Wiesz, co ona mi zrobiła? Zatkała mi zupełnie usta. Miałam coś na nodze! Gadała mi w głowie jego głosem, żebym przestała mu w ogóle ufać. Margo, myślałam o nim tak okropne rzeczy... i nie mogę się tego wrażenia pozbyć... a to co mówiłam w korytarzu...

– Wiem, Nina, wiem – uspokoiła ją. Trochę po to, żeby przestało ją to gryźć, a trochę dlatego, że naprawdę nie miała siły procesować na raz tylu słów. – Domyślam się, że to nie był przyjemny spacer. Nie łam się tym, co niepotrzebne. – Miała ochotę się położyć. – Ciesz się, że w ogóle, kurwa, żyjemy.

Znowu zacisnęła szczękę i dźwignęła się na nogi. Zrobiła kilka chwiejnych kroków. Nina zerwała się, gotowa schwycić ją, na wypadek, gdyby miała upaść. Dziewczyna patrzyła na nią bardzo zmartwionym wzrokiem.

– Żyję – powtórzyła Margo. – Jak będę planowała obrócić się w pył, to dam znać.

– Nic nie mówię – rzuciła Nina. 

Nie odstępowała jej jednak ani na moment aż do chwili, kiedy usiadły przy ognisku. Dla Margo było to nawet dość zabawne. Nina chyba nie brała poprawki na to, jaka była drobna. Przynajmniej w porównaniu do niej.

Gdy tylko Margo usiadła, Leonard bez słowa wręczył jej jakąś białą bulwę.

– Czy to jest...? – Nie miała pojęcia, jak nazwać to, co trzymała. Przypominało trochę seler. – Skąd u licha...?

– Nie tylko wy byłyście gotowe do drogi – mruknął, poklepując szary plecak. – Choć szczerze powiedziawszy, plan miałem raczej beznadziejny. Coś tam wziąłem, na wypadek gdybym wylądował na bezdrożach. O ile bym w ogóle wylądował. Gdziekolwiek...

Avis pokiwał powoli głową. Prawdopodobnie oznaczało to jakiś rodzaj aprobaty. Margo zastanawiała się, czy w ogóle się odezwał, odkąd go pogoniła. Coś jej podpowiadało, że nie. Siedział po drugiej stronie ogniska. Biała maska była porysowana i ubrudzona błotem z bagien. Podobnie lekko poszarpany płaszcz, ale poza tym wyglądał na całego. Nina miała rację. Nic wielkiego mu się nie stało. Zaskakujące.

– Jedz – rzucił Leonard.

Margo oderwała wzrok od dużego boga i spojrzała podejrzliwie na białą bulwę.

Leonard pospieszył z wyjaśnieniem.

– Wynalazek Oscara, ale nadal warzywo. Warzywa chyba lubisz, nie?

Wbiła w bulwę jeszcze bardziej nienawistne spojrzenie. Jedzenie, w dodatku z dworu. To było obrzydliwe, ale musiała. Żebra nie dawały jej żyć. Ugryzła maleńki kawałek. Smakowało jak papier.

– Masz szkło w plecach – stwierdził Leonard.

– Możliwe – powiedziała beznamiętnie. Nie dało się tarzać po podłodze zasypanej odłamkami i wyjść z tego bez szwanku. Deszcz zafundowany im pod koniec przez Pauline też nie pomógł.

Leonard otrzepał ręce o spodnie, usiadł za nią i zaczął wyjmować małe kawałki. Nina podeszła do zamaskowanej postaci:

– Przydałaby ci się kąpiel – stwierdziła, odłupując grudkę błota z czarnego oka. Ton jej głosu był bardzo przyjazny.

Pomiędzy jednym gryzem a drugim Margo doszła do wniosku, że Nina próbowała odpokutować własne myśli. I teorie. I spiski. Bez względu na to, co jej Margo powiedziała, nadal musiała ich żałować. Zwłaszcza w świetle tego, że bez Avisa nie byłoby tu teraz Leonarda. No tak.

Avis podniósł się ciężko i podreptał w kierunku strumienia. Nina asystowała.

Margo pomyślała, że mieli tu chwilowo jakiś kryzysowy szpital polowy dla bogów w potrzebie.

– Musisz się odwrócić do światła – odezwał się zza jej pleców Leonard. Teraz, kiedy Niny nie było w zasięgu słuchu, przeszedł na północny. – Widzę dużo, ale bogiem nie jestem.

Przekręciła się, żując kawałek bulwy. Leonard zagwizdał na widok jej pleców.

– Trochę to potrwa.

Pochyliła lekko głowę. Coś mignęło jej wśród traw. Podniosła to bezrefleksyjnie i wsadziła do kieszeni. To znalezisko było tak bezsensowne, że w pierwszym odruchu po prostu je zignorowała. A potem dotarło do niej, co przed chwilą trzymała w rękach i znowu daleka była od dobrej woli Niny. Skąd to się tutaj wzięło? Jak?

Było kilka opcji. Ale na skomplikowane przemyślenia Margo nie mogła sobie teraz pozwolić. Poranione plecy zaczęły niemiłosiernie palić.

– Widziałeś się z Oscarem? – zapytała. Równie dobrze mogła zabić czas, ból i wątpliwości rozmową.

– Nie – powiedział Leonard. – Ale myślę, że stałem się jego nową wersją. Pozwoliła mi przejrzeć jego pracownię, notatki, wszystko. Ciekawy człowiek... to znaczy... bóg.

– Nie trujesz mnie właśnie? – Zważyła w dłoni połówkę bulwy. Uświadomiła sobie, że widziały je z Niną w ogrodzie zimowym. Całe doniczki.

Zaśmiał się cicho.

– Jak zwykle pragmatyczna.

– Bardziej ostrożna. Cieszę się, że cię jednak nie utopili – powiedziała. – Przydajesz się czasem.

– Też się cieszę. – Wyjął wyjątkowo duży kawałek szkła. Syknęła z bólu. Zastanawiała się, czy nie zrobić sobie z odłamków jakiejś pokracznej pamiątki.

– Chociaż topienie to bardziej moja sprawka – ciągnął tymczasem Leonard.

– W sensie?

– Najpierw próbowali mnie powiesić. W lesie. Za Twierdzą. Wyrwałem się i chciałem uciec, ale trochę przesadziłem z kręgiem. I wylądowałem w jeziorze.

No tak. To miało sens. Woda. Zawsze go w nią ciągnęło. Tym razem też mu zeszło na wirydaską rzekę. Tradycja podtrzymana.

Brzmiał pogodnie, jak na kogoś, kto spod szubienicy wpadł prosto w słone odmęty. Widocznie miał teraz do tego tyle dystansu, że bardziej go to dawne zajście z Arkazanem bawiło niż martwiło. Ciekawa była, co musiał znosić u Sophii. Albo i nie. Po krótkim namyśle wcale nie była.

– Arkazan się zarzekał, że nic o tym twoim zniknięciu nie wiedział, ale jakoś nie bardzo mu wierzyliśmy – powiedziała, przypominając sobie mdłe wyjaśnienia wodza spod Twierdzy. – Chcieliśmy cię pomścić, ale zabrakło nam trochę czasu.

– To chyba nie jest najlepszy moment, ale... – Leonard spoważniał. Wiedziała, jaki temat chciał poruszyć i błagała go w myślach, żeby teraz tego nie robił.

– Słyszałem o Roveninie – powiedział jednak. – Przykro mi.

Zwróciła głowę w drugą stronę i spojrzała w dal.

– Twierdzę też widziałem...

– To nie jest najlepszy moment – zgodziła się.

Nie kontynuował.

Odłożyła resztę bulwy. Patrzyła jak Nina prowadziła ogromnego boga w sam środek strumienia. Woda ledwo sięgała Ninie do kolan, ale Avis i tak miał opory. Od czasu jeziora nie przepadał za dużymi zbiornikami. Rzeki też go stresowały. Jedyne co mu nie przeszkadzało, to deszcz.

Sophia. Avis. O tym Margo też wolała na razie nie myśleć, ale z zupełnie innych powodów niż w przypadku Rovenina. Nina uważała, że sprawa z Avisem była teraz jasna, ale Margo wcale nie była o tym przekonana.

„Nie będziesz zła?" – przypomniała sobie jak przez mgłę. O co miała nie być zła? O co, do jasnej cholery, miała nie być zła? Czego jeszcze jej nie powiedział? A tym razem wiedziała, że było to o wiele poważniejsze niż pomalowana ściana, jego bycie niemiłym czy nawet to, że nie poczekał na nie tam, gdzie miał czekać.

Wsunęła rękę do kieszeni i sięgnęła po to, co tam wcześniej schowała. Zerknęła przelotnie, mając nadzieję, że było tylko przywidzeniem ze zmęczenia. Ale nie było. W trawie, kawałek dalej, widziała to samo. Kolejny dowód na to, że oczy jeszcze jej nie zawodziły. Chyba.

Schowała rękę do kieszeni i zapatrzyła się w dal. Na razie wolała nic nie mówić. Nie wyciągać znowu pochopnych wniosków. Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie. Albo zagrożenie jeszcze nie minęło, albo minęło tylko częściowo. A może właśnie traciła rozum.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro