Rozdział 68

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Peter podniósł głowę i posłał panu Tremblay wdzięczne spojrzenie, gdy starszy usiadł obok i podał mu papierowy kubek z herbatą, razem z batonikiem zbożowym z automatu. Chłopiec zaczął popijać herbatę małymi łyczkami. Batonika schował do kieszeni. Nie był w stanie nic teraz przełknąć.

Siedzieli w poczekalni już od wielu godzin. Pan Tremblay próbował zaczepiać lekarzy na korytarzu, kilkukrotnie wykłócał się w rejestracji, ale wciąż nikt nie dawał im żadnych konkretnych informacji. Czekali bezczynie, nie wiedząc w jakim stanie jest Tony, co dodawało tylko goryczy do plataniny myśli w głowie chłopca. Gdyby siedział tu z opiekunem, nikt by go tak nie lekceważył, ale gdy był sam, nikt się z nim nie liczył. Pan Tremblay też nie mógł zbyt wiele zdziałać.

Trzy godziny zajęło Peterowi uspokojenie się. Choć może to było zbyt wiele powiedziane. Peter się nie uspokoił, ale opanował swoje ataki paniki, a to było już dużo. Po kolejnej godzinie, chłopiec opowiedział panu Tremblay o tym co się stało, choć w nieco okrojonej wersji. Starszy objął go ramieniem, a Peter na to pozwolił, mimo iż nie mogło się to równać z uściskiem pana Starka.

Peter nie wiedział co teraz będzie. Przytłaczała go jego własna bezradność. Jeszcze parę godzin temu był tak wściekły, tak zraniony, kotłowało się w nim wielkie poczucie niesprawiedliwości, ale teraz, to on czuł się winny. Wszyscy od zawsze na wszelkie sposoby starali się wybić mu z głowy ucieczki, Tony też od początku robił co mógł, żeby Peter przestał uciekać z domu. A on i tak uciekł. Zupełnie bez sensu, bo i tak nie miał dokąd pójść, ale nie mógł znieść myśli, że Wieża, miejsce, w którym czuł się tak dobrze, tak chciany, tak bezpieczny, nie była już jego domem. Tony go nie chciał. A teraz, Peter mógł już nie mieć szansy błagać go o zmianę zdania. Jego opiekun mógł już nigdy go nie przytulić, nigdy mu nie wybaczyć. Nigdy się nie dowiedzieć, że Peter nie zrobił nic złego. Że nigdy by mu tego nie zrobił. Nigdy by go nie skrzywdził. Kochał go.

W końcu, po ponad pięciu godzinach, do poczekalni wszedł lekarz, a Peter natychmiast podniósł głowę i wbił szeroko otwarte oczy w mężczyznę.

-Może zacznę od tego, że stan pana Starka jest stabilny, a operacja przebiegła pomyślnie- powiedział, podsuwając sobie krzesło, żeby usiąść naprzeciwko Petera i pana Tremblay.

I po raz pierwszy od kilkunastu godzin, Peter wypuścił oddech, który tak długo wstrzymywał, a jego spięte ramiona lekko opadły.

-Złamane żebro drasnęło płuco i spowodowało krwotok wewnętrzny, który sprawnie udało nam się opanować. Podejrzewamy wstrząśnienie mózgu, ale dopiero tomografia to potwierdzi. Nie wiem dokładnie kiedy pan Stark się obudzi, ale nie powinno to potrwać więcej niż paręnaście godzin- oznajmił ze spokojnym profesjonalizmem, choć w jego głosie wybrzmiewało ciepło i współczucie.

-Mogę go zobaczyć?- spytał cicho Peter. Lekarz zasznurował usta, posyłając mu zmieszane spojrzenie, po czym zerkając na pana Tremblay w poszukiwaniu pomocy. Mógł być profesjonalistą, ale ciężko było mu odmówić dziecku w takiej sytuacji, nawet jeśli to było konieczne.

-Petey, Tony przeszedł właśnie poważną operację- zaczął pan Tremblay, obracajac się do chłopca- nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Obaj jesteśmy wykończeni, może byłoby najlepiej, gdyby...

-Proszę, wujku. Proszę- powiedział cicho Peter, wbijając w starszego oczy pełne łez. Mężczyzna westchnął głęboko, po czym przerzucił spojrzenie na lekarza, który też wypuścił powietrze.

-Ale tylko na chwilę, dobrze? Organizm pana Starka jest bardzo osłabiony, nie powinien być wystawiony na kolejne próby przez zarazki i bakterie.

Peter pokiwał gorączkowo głową, szybko odrzucając koc na bok. Cała trójka wstała, a chłopiec chwycił pana Tremblay za rękę. Starszy nic nie powiedział, ale trzymał mocno dłoń chłopca przez całą drogę. Przed wejściem na blok, oboje dostali ochronne ubrania i zdezynfekowali ręce. Peter wiedział już, że ten zapach, płynu do dezynfekcji i leków, będzie jego najbardziej znienawidzonym zapachem do końca życia.

Gdy lekarz wskazał im odpowiednią salę i odszedł, Peter zatrzymał się gwałtownie. Bał się tam wejść. Bał się zobaczyć pana Starka w takim stanie. Bał się, że ten obraz wryje mu się w pamięć równie boleśnie, co May wisząca na pasku przywiązanym do lampy. Nie chciał tego.

-Pete- chłopiec podniósł głowę, żeby spojrzeć na pana Tremblay- jeśli nie chcesz tam wchodzić, nie musimy. Nie musisz tego robić. Tony jest nieprzytomny. Możemy go odwiedzić kiedy się obudzi.

Peter pokręcił głową. To przez niego Tony tu leżał. Przez niego prawie zginął. Teraz, Peter musiał go zobaczyć. Musiał zobaczyć na własne oczy, że jego opiekun żyje. Musiał zobaczyć co zrobił.

Chłopiec przełknął ślinę, puszczając dłoń mężczyzny. Postawił kilka kroków naprzód, po czym zatrzymał się, zaciskając usta. Pan Stark był za drzwiami. Wystarczyło tylko przez nie przejść, ale... co, jeśli Tony wyglądał strasznie? Co, jeśli wyglądał tak strasznie jak May? Co, jeśli z zamkniętymi oczami i bladą skórą wyglądał tak jak wujek Ben w trumnie? Jeśli wygląda tak, jakby był nie żył?

Peter wciągnął głośno powietrze, a jego oczy zaszły łzami. Zaszlochał, kuląc się.

-Pete? Hej, Pete, spokojnie. Co się stało?- Pan Tremblay natychmiast zjawił się koło niego, a Peter pokręcił głową, szlochając cicho. Nie chciał go takiego widzieć, nie chciał, żeby mu się to śniło, nie chciał wiedzieć jak Tony wyglądałby martwy.

-N-Nie mogę... nie dam rady, bo...- zaczął słabo.

-Cii, już dobrze. Nic nie musisz, Pete. Odwiedzimy Tony'ego kiedy się obudzi- powiedział miękko mężczyzna, otaczające Petera ramieniem. Chłopiec przylgnął do niego i rozpłakał się na dobre. Nikt nie przytulał go tak jak Tony. A co jeśli Tony nigdy więcej nie będzie chciał go przytulić?

-Nie mogę go zostawić, a co... a co jeśli coś się stanie i... i Tony będzie sam, a ja... a ja...- chłopiec schował twarz w dłoniach. Starszy pogładził go po plecach, odwracając się i powoli prowadząc Petera do wyjścia z bloku.

-Tony jest pod dobrą opieką, Pete. Myślę, że będzie miał do mnie pretensje, jeśli pozwolę ci tu cały czas siedzieć. Musisz odpocząć. Powinieneś się przespać i zjeść coś porządnego- oznajmił, mężczyzna, a gdy tylko wyszli za drzwi, rozwiązał dwa sznurki na plecach dziecka i zsunął z niego ochronne ubranie, po czym chwycił Petera za ramiona, pochylając sie tak, by ich oczy były na tej samej wysokości- nic nie musisz, Pete. To co się stało nie jest twoja winą i nie jesteś Tony'emu nic winien, dobrze? Jutro przyjedziemy go odwiedzić. Może obudzi się do tego czasu? Na pewno ucieszy się na twój widok. Zwłaszcza jeśli nie będziesz zasypiał na stojąco.

-A... a jeśli c-coś się stanie? Jeśli...

-Jeśli coś się stanie, tylko lekarze będą mogli coś na to poradzić, Petey. Tony nie będzie sam. Nie martw się- powiedział, jednocześnie łagodnie i stanowczo, po czym wyprostował się, sam zdjął ubranie ochronne i otoczył dziecko ramieniem, ruszając przed siebie. Peter zagryzł wargę, idąc obok niego.

-Nie chcę iść do obcych ludzi- szepnął. Starszy pokiwał głową.

-Wiem, Pete. Myślałem raczej o...

-Ani do domu dziecka- dodał, równie cicho. Chciał tylko wrócić do domu, ale wiedział, że pan Tremblay nie mógł pozwolić mu zostać bez opieki, więc nie zamierzał jeszcze bardziej utrudniać pracy. Mężczyzna nie miał obowiązku zostawać z nim całą noc do końca operacji, mógł po prostu zostawić Petera pod drzwiami domu dziecka i przestać się nim interesować, aż Tony wyjdzie ze szpitala.

-Myślałem raczej, żeby zabrać cię do siebie, Pete. Spędzisz u mnie parę dni, a potem zobaczymy, dobrze?- rzucił miękko pan Tremblay, a Peter zerknął na niego ze zdziwieniem. Nigdy nie był u mężczyzny w domu. Wiedział, że to nie powinno się tak odbyć, że prawdopodobnie powinien być zabrany do domu dziecka na czas pobytu Tony'ego w szpitalu, ale nie zamierzał dyskutować. Nie chciał jechać do domu dziecka.

Wyszli w ciszy ze szpitala i ruszyli w stronę samochodu pana Tremblay. Peter nie lubił tego samochodu. Zawsze gdy do niego wsiadał, jego życie gwałtownie się zmieniało. Nigdy w taki sposób, w jaki chłopiec mógłby sobie życzyć.

Po drodze, pan Tremblay zatrzymał się w McDonaldzie, choć Peter powiedział, że nie jest głodny. Dopiero gdy poczuł zapach jedzenia, głośno zaburczało mu w brzuchu. Zjadł więc wszystko co dostał. Podjechali też do Wieży, po rzeczy Petera. Chłopcu chciało się płakać na myśl, że nie będzie spał w swoim łóżku.

Jechali dobre pół godziny. Pan Tremblay mieszkał w ładniejszej części Queens, w białym jednorodzinnym domu, z niewielkim ogródkiem z przodu. Do drzwi prowadziła kamienna ścieżka, po której obu stronach rosły kwiaty. To był ładny dom. Zupełnie inny, niż Peter sobie wyobrażał.

-Jest czwarta rano. Moje dzieci pewnie śpią, więc musimy być bardzo cicho, dobrze?- powiedział pan Tremblay, gdy zaparkował samochód na podjeździe. Peter uniósł brwi, posyłając mu zaskoczone spojrzenie.

-Masz dzieci?- zdziwił się. Pan Tremblay nigdy nie mówił o swojej rodziny, Peter nawet nie wiedział, że ją ma.

-Tak, dwójkę. Max ma osiem lat, a Amy pięć- oznajmił, a jego twarz pojaśniała w ojcowskim uśmiechu. Peter uniósł kąciki ust, zaciskając usta. Ciekawe, czy jego ojciec też miał taki wyraz twarzy, gdy o nim mówił.

Wnętrze domu było równie przyjemne co sam budynek. Wszędzie były zdjęcia, od samego korytarza. Był na nich wujek Nicka, razem z ciemnowłosą kobietą i dwójką roześmianych dzieci.

-Cześć, kochanie- powiedział pan Tremblay, gdy kobieta ze zdjęć pojawiła się w przedpokoju. Miała na sobie beżowy szlafrok i grube, puchate skarpetki. Podeszła do mężczyzny i wspięła się na palce, żeby cmoknąć go w policzek.

-A ty musisz być Peter- powiedziała, posyłając chłopcu ciepły uśmiech.

-Miło mi panią poznać- mruknął chłopiec, nie odwzajemniając uśmiechu. Nie miał na to siły.

-Mów mi Klara, skarbie- rzuciła kobieta, po czym bez ostrzeżenia wyciągnęła ręce i uściskała Petera. Chłopiec zauważył, jak pan Tremblay postawił mały krok naprzód, prawdopodobnie chcąc powstrzymać żonę, wiedząc, że Peter nie lubi, gdy obcy ludzie go dotykają, ale brunecik przylgnął do kobiety. Wtulił się w jej klatkę piersiową i oparł policzek o jej ramię. To był przyjemny uścisk, choć pani Tremblay, Klara, była drobna i nie obejmowała Petera ramionami tak jak Tony. Jego opiekun potrafił zamknąć go w ramionach i sprawić, że czuł się tak bezpieczny, jakby nic nie mogło się przez nie przedrzeć, żeby go skrzywdzić.

Jego oczy zaszły łzami na myśl o tym uścisku.

Po dłuższej chwili, kobieta odsunęła się i pogłaskała Petera po głowie.

-Tak mi przykro z powodu wypadku, Pete, ale jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. Bardzo miło będzie nam cię gościć. Czuj się jak u siebie, skarbie- powiedziała ciepło, a Peter ściągnął usta w kreseczkę i znów tylko kiwnął głową.

Przytłaczało go to wszystko co się stało. A przede wszystkim, nie mógł poradzić sobie z tą niepewnością. Wcześniej był do niej przyzwyczajony, ale czas spędzony u pana Starka sprawił, że Peter poczuł się stabilnie i bezpiecznie. Wszystko zdawało się układać, a teraz, znów nic nie było pewne. Znów zarwał mu się grunt pod nogami i nie miał pojęcia, co się teraz stanie.

Przerażało go to.

*****

1766 słów

Hejka!

Wiem, że czekaliście, więc proszę, napisałam szybko😁

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro