Rozdział 67

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nowy Jork nawet nocą był gwarny. Pełno ludzi sunęło ulicami, wszędzie były samochody. To miasto naprawdę nie zasypiało.

Ludzie w Nowym Jorku byli nerwowi i wciąż się spieszyli. Turyści nie byli dostatecznie uważni. Wciąż coś się działo. Ale teraz, ten konkretny wypadek, który dla wielu był po prostu sensacją tej nocy, zapomnianą następnego dnia, zatrząsł całym światem Petera Parkera.

Peter przycisnął dłonie do ust, otwierając szeroko oczy. Nie mógł oderwać wzroku, choć naprawdę chciał to zrobić. Czas zwolnił, gdy rozpędzony samochód wjechał prosto w białe Audi pana Starka. Peter widział, jak milioner szarpie za kierownicę i przez króciutki ułamek sekundy pozwolił sobie uwierzyć, że Tony odjedzie i wszystko będzie dobrze. Widział, jak milioner obraca swój samochód. Widział, jak auto z naprzeciwka wjeżdża prosto w drzwi kierowcy. Widział, jak kilka innych samochodów nie daje rady wyhamować i wjeżdża w kolizję, zgniatając Audi jego opiekuna z dwóch stron.

Przez chwilę, panowała cisza. Dosłownie kilka krótkich sekund, ale dla Petera, te sekundy zdawały się trwać wieczność. Cały się trząsł, wpatrując się w roztrzaskane samochody. Deszcz spływał mu po twarzy, mieszając się ze łzami, ale Peter w ogóle go nie czuł. Nic nie czuł. Nagle, zapomniał o wszystkim. O poczuciu zdrady, o złości, o smutku, o rozgoryczeniu. O tym, że był głodny i zmarznięty też zapomniał.

Ludzie zaczęli krzyczeć. Gwałtownie i głośno. Wszyscy krzyczeli. Kilka osób podbiegło do samochodów, jednak większość po prostu zebrała się dookoła. Niektórzy nagrywali. Kilka osób przystanęło, a potem poszło dalej, odwracając wzrok.

Kilku kierowców wysiadło ze swoich samochodów. Kilku nie.

No dalej, pomyślał Peter, wpatrując się w samochód jego opiekuna. Czemu nie wysiadasz, Tony?

Nagle ktoś krzyknął. Niech ktoś wezwie straż pożarną! Coś się stało. Benzyna na ulicy zapłonęła, a jeden samochód zajął się ogniem. Nie widać było kierowcy, ale nawet gdyby był w środku, Peter nie zobaczyłby go. Patrzył tylko na białe Audi, groteskowo zgniecione między autami. Wpatrywał się w resztki drzwi kierowcy, czekając, aż jego opiekun wysiądzie. Nie widział go. I wmawiał sam sobie, że nie widzi też cieniutkiej stróżki krwi, która wypływała z jednego z wielu pęknięć, kapiąc na chodnik.

Dopiero po dłuższej chwili, gdy z daleka słychać było wycie syren, Peter drgnął, wyrwany z oszołomienia. Zamrugał, wciąż wbijając wzrok w samochód. Chciał zamknąć oczy, ale nie mógł. Nie potrafił przestać patrzeć. Jako pięciolatek też nie umiał przestać patrzeć, choć tak bardzo tego chciał.

-Nie...- szepnął, odsuwając dłonie od ust- nie, nie, nie.

Postawił kilka chwiejnych kroków naprzód. Było ślisko i mokro.

-Nie!- wykrzyknął Peter. Zaczął biec. Nie wiedział po co. Nie miał pojęcia co zrobi. Obudzi Tony'ego? Każe mu wysiąść z samochodu? Przypomni mu, że nie może tam teraz być, bo kilka samochodów zajęło się ogniem?

-Hej, hej, nie możesz tam przejść, mały- powiedział ktoś, kładąc mu dwie silne ręce na klatce piersiowej. Peter szarpnął się, a wtedy policjant chwycił go obiema rękami nieco mocniej- synu, nie możesz...

-Nie! Tony! Proszę, nie!- zaczął krzyczeć, starając się uwolnić z uścisku. Dlaczego on nie wychodził? Dlaczego nie wychodził?!

-Mały, spójrz na mnie. Jak masz na imię? Znasz tu kogoś? Gdzie są twoi rodzice?- policjant zadawał kolejne pytania, ale Peter nie mógł się na tym skoncentrować. Patrzył z przerażeniem jak kilku strażaków rozcina dach samochodu pana Starka.

W końcu, Peter zaczął płakać. Tak bardzo, że nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.

Otworzył szeroko oczy, gdy przez otwarty dach wyciągnięto jego opiekuna. Był cały we krwi i miał zamknięte oczy. Dlaczego miał zamknięte oczy?! Dach był rozcięty, mógł sam wyjść, dlaczego nie wychodził sam?!

-Tony!- krzyknął, znów wzmagając swoją szarpaninę. Musiał tam być, musiał go obudzić, musiał zrobić cokolwiek.

-Chłopaku, uspokój się. No już, uspokój się. Znasz tego człowieka?- spytał łagodnie policjant, wciąż trzymając go w żelaznym uścisku. Nawet więcej. Zaczął odchodzić z Peterem na bok.

-Nie, nie, zostaw mnie! Błagam, tam jest mój tata!- zapłakał rozpaczliwie. Mężczyzna nie zatrzymał się, pomimo tego, jak desperackie próby podejmował Peter.

-Spokojnie, synu. Pomożemy mu. Jak twój tata się nazywa?- spytał, ale Peter nie był w stanie odpowiadać na pytania.

-Proszę, proszę, tam jest mój tata, on mnie szukał, przyjechał po mnie, to wszystko przeze mnie, to wszystko przeze mnie- płakał, starając się uwolnić. Mężczyzna chwycił go za ramiona i pochylił się lekko.

-To nie jest twoja wina, dzieciaku. Nawet jeśli twój tata przyjechał po ciebie, to nie jest twoja wina, rozumiesz?- zapewnił, ale Peter go nie słuchał. Patrzył szeroko otwartymi oczami na karetkę, która odjechała na sygnale.

-M-Muszę... z-zabrali go, muszę...- zaczął mamrotać. Mężczyzna kiwnął głową.

-Zawiozę cię, ale musisz mi powiedzieć jak się nazywasz. Twój tata ma na imię Tony, tak?- powiedział łagodnie, ale stanowczo. Chłopiec kiwnął głową- dobrze. A ty jak się nazywasz?

-Peter Parker- sapnął brunecik, jednocześnie obejmując się ciasno ramionami. Starszy kiwnął głową, podnosząc krótkofalówkę do ust.

-Jeden z poszkodowanych nazywa się Tony Parker. Zabieram jego syna do szpitala. Znajdźcie mi kogoś z ich rodziny. Peter i Tony Parker- rzucił do urządzenia, jednocześnie prowadząc chłopca w stronę radiowozu. Peter wciąż płakał i nawet nie zarejestrował błędu mężczyzny. Wsiadł posłusznie do radiowozu.

Gdyby ktoś spytał Petera jak wyglądała droga do szpitala, nie wiedziałby. Nie pamiętał z tej jazdy zupełnie nic. Słyszał, że policjant próbował z nim rozmawiać, ale nie odpowiadał. Miał w głowie taki kłąb myśli, że nie umiał na niczym się skupić. Tony'emu nie mogło nic się stać. Na pewno wszystko było w porządku, musiało być. Bo... to niemożliwe, żeby ich ostatnia rozmowa tak wyglądała, prawda? To niemożliwe, żeby do końca życia Tony myślał, że Peter...

-Jesteśmy.

Peter drgnął. Wyjrzał za okno i szybko wysiadł z samochodu, gdy zorientował się, że są pod szpitalem. Skulił się mimowolnie, czując powiew chłodnego wiatru. Ulewa przybierała na sile.

Policjant położył mu dłoń na ramieniu, prowadząc chłopca do budynku, a potem do rejestracji.

-Dobry wieczór. Szukamy mężczyzny przywiezionego z wypadku. Nazywa się Anthony Parker, powinien zostać przywieziony niedawno. To jego syn- powiedział, wskazując na Petera. Pielęgniarką za ladą, młoda kobieta koło trzydziestki, uniosła sceptycznie jedną brew.

-Przed chwilą przywieziono nam mężczyznę z wypadku, ale nie nazywa się Parker, tylko Stark. To nie jest syn Tony'ego Starka, Tony Stark nie ma dzieci- oznajmiła. Policjant wyglądał na zagubionego, a Peter zacisnął usta.

-Nie, nie, proszę, Tony jest, on... on...

-Dzieciaku, nie wiem w co pogrywasz, ale jeśli to nie był twój...

-Błagam...- zaszlochał chłopiec, przerzucając zrozpaczone spojrzenie z pielęgniarki na policjanta. Dlaczego nikt go nie słuchał? Dlaczego nikt nie chciał mu pomóc?

-Pan Stark jest opiekunem prawnym Petera- powiedział nagle znajomy głos. Wszyscy spojrzeli na mężczyznę przy wejściu. Na twarzy Petera wymalowała się czysta ulga.

-Kim pan jest?- rzucił policjant.

-Nikolas Tremblay- przedstawił się, wyciągając rękę- pracuję w opiece społecznej, zajmuję się sprawą Petera. Pan Stark jest jego opiekunem prawnym. Jeśli jest niezdolny do pełnienia tej funkcji, chwilowo ją przejmuję i zajmę się chłopcem.

Peter patrzył, jak mężczyzna wyciąga z teczki dokumenty, które podał policjantowi i pielęgniarce. Jak wyjaśnia im sytuację, a na ich twarzach pojawia się zrozumienie.

Objął się ramionami i znów zaczął płakać. Tym razem z ulgi wymieszanej z przerażeniem. Czuł się mały i bezbronny. Chciał, żeby ktoś się nim zaopiekował. Żeby Tony tu był. Żeby go przytulił, zabrał do domu i coś mu ugotował.

Poczuł ciepłe dłonie na ramionach. Podniósł wzrok, a jego spojrzenie spotkało się z ciepłym spojrzeniem pana Tremblay.

-Już dobrze, Pete- zapewnił mężczyzna. Peter pokręcił gorączkowo głową.

-O-On... wujku, on... t-to przeze mnie, ja... n-nie wiem co robić, on...- Peter nie mógł się wysłowić. Płakał tak mocno, że nie mógł nabrać porządnego wdechu.

Starszy objął go ramieniem i zaczął prowadzić obok siebie.

-Wszystko wiem, Pete. Dzwonili do mnie z policji. Tony jest teraz operowany, tylko tyle mi powiedzieli. Powinieneś się przespać, Pete. Może pojedziemy do...

-Nie, nie, chcę tu być, nie mogę...- zaczął Peter, ale starszy położył mu dłoń na policzku, żeby go trochę uspokoić.

-Dobrze, oczywiście. Zostaniemy w szpitalu. Pójdziemy razem do poczekalni przy bloku operacyjnym i poczekamy, aż przyjdzie do nas lekarz, żeby wszystko nam wyjaśnić, dobrze?- powiedział łagodnie. Peter chwycił jego rękę, nie odpowiadając, ale posłusznie pozwalając się prowadzić- chcesz porozmawiać z psychologiem? Myślę, że pan Clarke nie obrazi się, jeśli ten jeden raz do niego zadzwonimy- zapewnił. Mówił do niego jak do dziecka, ponadto zdecydowanie młodszego niż Peter, ale chłopiec nie miał mu tego za złe. Nawet tego nie zauważył, bo sam w takich chwilach czuł się jak małe, zagubione dziecko.

-Nie- odparł cicho Peter. Nie potrzebował pana Clarke. Potrzebował Tony'ego. Potrzebował jego uścisków, czułych słów, uśmiechu i zapewnienia, że wszystko będzie dobrze.

-W porządku. Chodź tutaj- rzucił miękko mężczyzna, sadzając Petera na kanapie w poczekalni. Otulił go kocem. Chłopiec nawet nie zauważył, że starszy go ma.

Pan Tremblay usiadł obok niego, a Peter pociągnął nosem, zerkając na mężczyznę.

-N-Nie musisz...- zaczął cicho.

-Nawet nie myśl, że zostawię cię teraz samego, Pete. Będę siedzieć z tobą całą noc, jeśli będzie trzeba, obiecuję.

Peter kiwnął głową skulił się na kanapie. Wszystko jednocześnie działo się zbyt szybko, by mógł nadążyć za biegiem wydarzeń, ale każda sekunda, w której nie wiedział w jakim stanie jest pan Stark ciągnęła się w nieskończoność. To była męczarnia.

*****

1495 słów

Hejka!

No i co, zadowoleni z bólu i cierpienia?

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro