CZARNOWŁOSY CHŁOPIEC

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Robert przywykł do miejskiego hałasu. Dźwięków głośnych klaksonów, pisków opon, nawet do krzyków podenerwowanych ludzi, okraszonych niecenzuralnym słownictwem. Przyzwyczaił się także do wrzasków własnych dzieci, które wcale nie były już takie małe. Dni mijały, a za nimi wlokły się lata – miesiąc za miesiącem. Rok za rokiem. Każdy kolejny przynosił nowe nadzieje i problemy, których dotychczas nie znali.

Trevor, jego młodszy syn, był niezwykłym nastolatkiem. Uosobieniem spokoju i wyważenia. Dobrze się uczył. Nie sprawiał problemów wychowawczych. Zawsze słuchał poleceń i dostosowywał się do nich. Robił wszystko, o co go poproszono. Chłopak posiadał wiele talentów, które chętnie rozwijał i dzięki namowom ojca, uczęszczał na interesujące go zajęcia dodatkowe. W każdy czwartek po lekcjach, Trevor udawał się na lektorat z języka francuskiego i o dziwo nauka tego języka nie przysparzała mu żadnych problemów. Mózg chłopaka chłonął go tak szybko, iż już po kilku miesiącach od rozpoczęcia zajęć, Trevor potrafił całkiem biegle i swobodnie prowadzić luźną konwersację w tym języku. Zarówno Robert, jak i jego żona Lydia byli z niego bardzo dumni.

Trevor kochał się też w informatyce. Długie godziny spędzał przy komputerze, bawiąc się w młodego programistę. Rozbierał na części, a potem składał swoją własną maszynę. Robert był pełen podziwu dla jego niezwykłych umiejętności – gdyż już jako szesnastolatek udało mu się wygrać w prestiżowym konkursie i uzyskać miejsce na bardzo dobrej uczelni. Mężczyzna wiedział, że jego syn daleko zajdzie. W końcu ciężko na ten sukces pracował.

Drugie z jego dzieci (starsza córka) znacząco różniła się od pokornego brata. Pyskata i pewna siebie. Momentami egoistyczna i apodyktyczna. Dążyła do przejęcia dominacji i kontroli, uznając, iż wszystko wiedziała najlepiej. Dzięki niezwykłej charyzmie i silnemu charakterowi, udało jej się wstąpić w szeregi szkolnej elity, którą Robert zwykł nazywać Elitarnym Klubem Małostkowych Gówniarzy. Mężczyzna uważał, iż jego córka była tak samo zdolna i inteligentna jak jej młodszy brat, jednak środowisko, w którym się obracała, nie dawało jej możliwości wykazania się. Poznał kilkoro jej przyjaciół – w tym jej chłopaka Scotta, szkolną gwiazdę – i żadne z nich nie wydawało się wystarczająco szczere, lub ambitne. Próbował rozmawiać z nią na ten temat, ale ona cały czas się przed nim zamykała – i to dosłownie. Trzaskała nie tylko drzwiami prowadzącymi do jej pokój, ale także serca. Zawsze w takich chwilach denerwował się. Myślał, że przez te wszystkie lata wpoił jej, chociaż odrobinę szacunku do innych ludzi, jednak przekonywał się, że srodze się mylił.

Zdarzało się, że nie poświęcał im wystarczającej uwagi. Codzienne obowiązki, problemy innych i obietnice, tak go pochłaniały, iż przestał kontrolować własne życie. Ale robił to z myślą o nich i wiedział, że dla nich uczyniłby wszystko, co byłoby konieczne, by osiągnęli to, o czym marzyli.

Stał nieruchomo, podpierając jedną z kremowych ścian, a obsceniczne napisy, wykonane czarnym markerem, wiły się jak węże w turbanie.

POCAŁUJ MNIE W DUPĘ PANNO E.

SSIJ PAŁĘ TY STARA PRUKWO!

W PIEKLE JEST MIEJSCE DLA TAKICH JAK TY!

Mężczyzna delikatnie odchrząknął, czując się nieco kuriozalnie. Pomimo tego, iż dobrze znał ten budynek (był jego częstym gościem), wydawało mu się, że znalazł się w całkiem innym, oddalonym o setek mil stąd, miejscu. Napisy jawiły mu się, jako prorocze przepowiednie – stygmaty zdobiące bramy, będące przedsionkami do dantejskich piekieł. To dziwne uczucie towarzyszyło mu bardzo długo, aż wreszcie usłyszał, jak drzwi ulokowane w ścianie po prawej stronie, otwierają się. Z wnętrza dusznego gabinetu wysunęła się kobieca postać. Ciemne włosy upięte w niechlujnego i wysokiego koka, zdradzały jej niezamężny stan. Zmęczona twarz przypominała o ciężkim życiu z młodzieżą, której jedynym celem było uprzykrzanie życia innym. Skromny ubiór wisiał na niej jak na manekinie. Zdawało mu się, że od ich ostatniego spotkania, kobieta utraciła jeszcze kilka kilogramów. Zbladła i zmizerniała.

Robert zaniepokoił się jej stanem, dlatego czym prędzej znalazł się przy niej, by omówić sprawę, której nie zdążyli przedyskutować przez telefon. Zresztą kobieta ostrzegła go, iż wolałaby przekazać mu tę informację osobiście. Uśmiechnęła się, ale nie wyglądała na zadowoloną. Jakby coś ją martwiło i nie dawało jej spokoju.

– W jakim jest stanie? – Użył standardowego pytania, które zawsze wysuwało się na pierwszy plan w tego typu rozmowach.

Kobieta uniosła brwi i zmarszczyła czoło. Przygładziła odstające włosy, z zażenowaniem spoglądając na pomazaną ścianę.

– Przepraszam. Te napisy pojawiły się dzisiaj rano. Czasem ciężko ich kontrolować.

Kiwnął głową na znak, że rozumie.

– Nie jest źle, ale nie jest też dobrze. To kolejna rodzina, która odeszła. Statystyki są fatalne. Wiem, że nie powinnam tak mówić, ale taka jest prawda. Chłopak ma już siedemnaście lat. Wątpię, by ktoś zechciał się nim zająć. Będzie musiał zostać tutaj, ale to miejsce nie wpływa na niego najlepiej.

– Wiem – skomentował.

Kobieta zacisnęła pięści, ale szybko je rozluźniła.

– Sam poprosił o rozmowę z tobą. Zapamiętał cię. Nie chce z nikim rozmawiać, ale przed tobą na pewno się otworzy – powiedziała to z taką nadzieję i przekonaniem, iż Robert zaczął wierzyć w prawdziwość jej słów.

Powoli pokiwał głową, po czym poprosił, żeby zaprowadziła go do chłopaka. Nie musiał długo czekać na jej reakcję. Czarnowłosa ruszyła z miejsca i poprowadziła go ku schodom. Gdy znaleźli się na wyższym piętrze, zagłębili się w jasno oświetlonym korytarzu. Duże okna pozwalały wdzierać się światłu – osadzać się spokojnie na zielonkawym linoleum i szarawych ścianach. Zewsząd dochodziły do nich wrzaski i piski nieskrępowanej młodzieży. To miejsce było okropne – gorszego nie można było sobie nawet wyśnić.

Atmosfera – kłębiąca się niczym burzowe chmury na niebie – przytłaczała go i przyprawiała o solidny ból głowy. Zapomniał zabrać ze sobą pastylek i modlił się, by tylko nie doświadczył kolejnego ataku migreny. Jego prawa dłoń powędrowała do krawatu, który nieświadomie poprawił. Popadał w niezrozumiany przez nikogo stan otępienia i obłędu. Gdyby nie wrzaski i idąca przed nim kobieta, mógłby przysiąc, że właśnie śnił, lub znajdował się w innej rzeczywistości.

Czarnowłosa skręciła w lewo, a obcasy jej butów wystukiwały jednostajny rytm. W pewnym momencie zatrzymała się przed nieco uchylonymi drzwiami. Zajrzała do środka i po dokonaniu obserwacji, zwróciła się do mężczyzny.

– Jest sam. Zapewniłyśmy go, że jeśli będzie czegoś potrzebować, może się do nas zwrócić, ale naprawdę ciężko się z nim porozumieć – Zmarszczyła brwi i opuściła ramiona. Wyglądała na osobę, która dźwiga na swoich ramionach nieludzki ciężar.

Mężczyzna spojrzał pokrzepiająco na znajomą, po czym podszedł do drzwi. Dyskretnie zajrzał do środka, dostrzegając siedzącego w kącie chłopaka.

– Czujesz się bezradna, ale uwierz, że jeśli mamy realny wpływ na tę sprawę, to ją rozwiążemy. Chcieć to móc – Złapał ją za dłoń i spojrzał jej głęboko w oczy.

Ciemnobrązowe tęczówki kobiety przez chwilę skanowały jego twarz – oczy, usta i kilkudniowy zarost. Szybko je odwróciła, bojąc się, iż przez swoją nieuwagę mógłby odczytać ten gest nieco inaczej. Oddaliła się, dając znak głową, iż mógł wejść do środka.

– Nie będę wam przeszkadzać. W razie, czego znajdziesz mnie w moim gabinecie – uśmiechnęła się blado, po czym wyminęła go i zniknęła w drugiej części korytarza.

Robert nie ociągał się dłużej. Podświadomie czekał na tę rozmowę – być może nawet od dnia, w którym poznał i zobaczył chłopca na własne oczy. Wszedł spokojnie do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Ów pokój okazał się być niedużą świetlicą. Na jednej ze ścian wisiała szeroka szkolna tablica. Naprzeciwko niej znajdowało się stare, odrapane biurko i brudny fotel. Na przeciwległej ścianie wisiały plakaty o różnej treści i tematyce. Jedne przestrzegały przed życiem w niegodziwości i występku. Inne z kolei uczyły jak uprawiać bezpieczny seks, chroniąc się przed chorobami wenerycznymi i niechcianymi ciążami. Chociaż podopiecznymi tego ośrodka byli tylko chłopcy, ich także nie zwalniano z obowiązku zapoznawania się z tego typu konsekwencjami. Na środku sali znajdowało się kilka stolików i porozstawianych w różnej odległości od siebie krzeseł. Jedno z nich znajdowało się zaraz za drzwiami i gdyby Robert nie zauważył go odpowiednio wcześniej, na pewno uderzyłby w nie kolanem. Czyżby siedzący pod przeciwległą ścianą chłopiec, w ten sposób próbował oznajmić, iż nie szukał z nikim kontaktu?

Przez cały czas patrzył na niego, aż do momentu, w którym znalazł się bardzo blisko jego osoby. Tak samo jak pierwszego dnia, w którym się poznali, chłopak nie zwracał na niego uwagi. Nie poruszał się. Trwał w dziwnie posągowej stagnacji, wlepiając wzrok w wypłowiałe firanki. Brudne szyby pochłaniały słabe promienie słońca, nie pozwalając im dotknąć jego bladej skóry. Robert odnalazł najbliżej ulokowane krzesło, po czym ustawił je podobnie jak ostatnim razem – nie za blisko i nie za daleko. Usiadł naprzeciwko i obserwował jego twarz, która choć młoda zdradzała tajemnicę doświadczonego człowieka.Niewątpliwie, przez te kilkanaście ostatnich lat zaszła w nim zmiana, której mężczyzna nie potrafił wytłumaczyć.

Splótł palce u obu dłoni i w momencie, w którym między nimi zapanowała idealna cisza, chłopak wreszcie się poruszył. Oderwał wzrok od ponurej panoramy miasta i przeniósł go na siedzącego mężczyznę. Jego źrenice rozszerzyły się, a błękit jego tęczówek poraził go niesamowitą barwą. Doktor Davies uśmiechnął się przyjaźnie, przeczesując palcami lekko pokręcone, jasne włosy.

– Witaj Matthew. Pani Emma poprosiła, żebym ponownie z tobą porozmawiał. Słyszałem, że zapamiętałeś naszą ostatnią rozmowę. Bardzo cieszę się z tego powodu – Mówił bardzo powoli i wyraźnie, akcentując każde słowo.

Zauważył, że chłopak pochylił głowę, a czarna grzywka opadła mu na czoło, przysłaniając jego niebieskie oczy. Robert nie wiedział dlaczego, ale posiadał bardzo dziwne przeczucia. Coś na wzór niepokoju zagościło w niespokojnym sercu. Powinien słuchać intuicji, ale zapomniał o niej w chwili, gdy czarnowłosy zabrał głos.

Nie brzmiał na przerażonego, czy zatroskanego. Nawet tak się nie prezentował. W pewnym sensie Robert podziwiał go za taką siłę.

– To stało się tak szybko... Nawet nie zdążyłem się z nimi pożegnać...

Robert kiwnął głową. Chciał dać mu do zrozumienia, iż bez żadnych przeszkód mógł swobodnie się przed nim otworzyć. Jednak chłopak w ogóle na niego nie patrzył. Skupił wzrok na własnych dłoniach, na których Robert dostrzegł cieniuteńkie jak nitki blizny i siniaki. Czyżby wdawał się w jakieś bójki? Rodzina adopcyjna biła go za nieposłuszeństwo? Kim był czarnowłosy? Mężczyzna poruszył się na krześle, podsuwając je nieco do przodu. Czuł, że rozmowa z chłopakiem przebiegnie trochę inaczej niż planował i z niecierpliwością wyczekiwał jego słów. Poczuł nieopisaną fascynację, taką samą jak tamtego wieczoru, gdy spotkał go po raz pierwszy.

– Takie jest życie Matt. Każdy z nas będzie musiał kiedyś odejść. Opuścić ziemski przybytek i przenieść się gdzieś indziej.

– Myśli pan, że niebo i piekło naprawdę istnieją?

Robert wyprostował plecy i przywarł do oparcia krzesła. W pokoju zrobiło się bardzo zimno. Dojmujący dreszcz przebiegł po jego skórze. Instynktownie spojrzał na okna, lecz te pozostawały zamknięte. Drzwi również. Byli tutaj sami, chociaż w tej chwili Robert odniósł wrażenie, że ktoś jeszcze na niego patrzył. Mimo nieprzychylnych doznań, uśmiechnął się sympatycznie, patrząc na ponurą i nieodgadnioną twarz nastolatka.

– Nie posiadam odpowiedniej wiedzy, by udzielić odpowiedzi na takie pytanie – odrzekł spokojnie.

Chłopak spojrzał na niego z większym zainteresowaniem.

– Nie wierzy pan w ich istnienie? – zapytał tym samym ochrypłym głosem. Zgarbił plecy, patrząc na doktora spod przymrużonych powiek. Czarne włosy ciekawie kontrastowały z porcelanowym odcieniem jego skóry.

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Nigdy ich nie widziałem. Poza tym uważam, że w ludzkim ciele znajduje się coś w rodzaju energii. Nie nazwałbym tego duszą. Wydaje mi się, że w chwili śmierci, nasze ciała uwalniają tę energię. Być może nie trafia ona do piekła, czy nieba. Może po prostu zostaje tutaj. W świecie, w którym żyła – Mężczyzna wzruszył delikatnie ramionami.

– Więc nie wierzy pan w Boga? Ani w diabła?

Robert zmarszczył brwi. Oczy chłopaka nagle pojaśniały. Chociaż słońce skryło się za szarymi chmurami, a pokój wypełnił się smutnym cieniem, niebieskie tęczówki nastolatka jaśniały nieodgadnionym blaskiem. Śmiałość, słabe odbicie pewności siebie, nawet radość, odznaczały w jego źrenicach.

– Dlaczego miałbym w nich wierzyć? Nie potrzebuję Boga, by żyć w zgodzie z samym sobą i rodziną. Każdy człowiek posiada pewien kanon przekonań, na którym opiera całe swoje życie. To nasze wybory determinują kształt naszej codzienności, nie to, co rzekomo zostało przez kogoś zapisane w górze – Robert był zaskoczony pytaniami chłopaka, ale starał się uprzejmie na nie odpowiedzieć. – Dobrze, zmieńmy temat. Jak...

– Może ma pan rację. Może nie ma doskonalszych bytów od ludzi. Może tak naprawdę sami tworzymy swój los, a niepowodzenia i cierpienia uzasadniamy wolą czegoś potężniejszego od nas samych. Nie lubimy się mylić, czy żyć w poczuciu winy, dlatego własne czyny przyrównujemy do czegoś, co nazywamy najwyższą prawdą. Ale skąd mamy wiedzieć, co jest dobre a co złe? Dlaczego śmierć uważana jest za coś złego, skoro każdy z nas kiedyś się z nią spotka?

Robert w osłupieniu przyglądał się poważnej twarzy chłopaka. Próbował coś z niej wyczytać, jakiś ukryty przekaz, jednak okazało się, że było to znacznie trudniejsze niż to sobie wyobrażał.

– Dla jednych śmierć jest wybawieniem. Dla innych, przykrym obowiązkiem. Być może dlatego tak jej nienawidzimy. Nie chcemy porzucać tego, co tutaj zgromadziliśmy, ani zapuszczać się w nieznane.

– Ja nie mam już nic do stracenia.

Mężczyzna zmrużył oczy.

Usta chłopaka drgnęły. Zdawało się, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale odpuścił. Uniósł oczy i spojrzał na zachmurzone niebo. Patrzył przed siebie, niewidzącymi oczami. Przenosił się do innego świata, innej krainy, do której ktoś taki jak Robert nie miał wstępu.

Matt z pewnością był człowiekiem o silnym charakterze i pomimo młodego wieku przekonał się, jak naprawdę wyglądało i z czego składało się życie. Mężczyzna nie zazdrościł mu tej wiedzy, chociaż jak przyznał przed laty, kiedyś doznał czegoś podobnego – skosztował smaku gorzkiego zawodu i opuszczenia. Im dłużej rozmawiał i przesiadywał w towarzystwie nastolatka, zdawał sobie sprawę, że chłopak myślał o czynach, które niekoniecznie mogły nieść za sobą dobre konsekwencja. Jako doktor parający się tego typu profesją, powinien pomagać w przezwyciężaniu psychologicznych barier i słabości.

– To kolejna szansa by zacząć wszystko od nowa. Koniec jednej rzeczy nie oznacza końca wszystkiego, a na pewno nie świadczy on o końcu własnego życia. Jesteś jeszcze młody. Życie stoi przed tobą otworem – mówił to z ogromnym przekonaniem i miał nadzieję, że chłopak podzieli jego opinię.

Jednak on kiwnął tylko smętnie głową. Niebieskie tęczówki znów pociemniały. Pobladł, jakby cała krew odpłynęła z jego twarzy.

– Matt? Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? – zapytał, szczerze przejmując się jego stanem.

Czarnowłosy znów pokiwał głową, tym razem nieco żywiej niż poprzednio. Na chwilę skupił oczy na twarzy doktora, lecz bardzo szybko je odwrócił, jakby bał się, że mężczyzna coś w nich zobaczy. Przez kilka następnych chwil rozmawiali. Jasnowłosy mężczyzna zadawał pytania, a chłopak udzielał odpowiedzi. Ociągał się, czasem naprawdę długo się zastanawiał. Milczał. Marszczył czoło i nos, aż wreszcie odpowiadał. Najczęściej zdawkowo i bardzo cicho. Robert odnosił takie wrażenie, iż chłopak był zmęczony jego towarzystwem. Zdawało się, że wyczerpał swój limit bycia towarzyskim, który przeznaczał na jeden dzień.

Mężczyzna, bez zbędnej opieszałości, wstał z krzesła i odstawił je na poprzednie miejsce. Uznał, iż był to dobry moment, aby zakończyć rozmowę. Pożegnał się z nim grzecznie i obdarzył go ciepłym spojrzeniem. Następnie skierował się w stronę drzwi, lecz zanim opuścił pomieszczenie, przystanął jeszcze na chwilę, aby wysłuchać jego ostatnich słów.

– Byli bardzo dobrymi ludźmi. Szkoda, że Bóg tak szybko powołał ich do siebie.

Robert pokiwał głową w zamyśleniu i wyszedł z pokoju dokładnie zamykając za sobą drzwi. Nie skomentował jego słów, gdyż podświadomie wiedział, że chłopakowi nie zależało na jego opinii. Pragnął zostać sam. Zresztą Robert również o tym zamarzył.

Idąc długim korytarzem doświadczył dziwnego uczucia zamroczenia. Tępy, pulsujący ból osadził się we wnętrzu kruchej czaszki, wybijając w niej niewidzialne dziury. Zanim na dobre opuścił to miejsce, udał się jeszcze do Emmy, aby porozmawiać z nią o stanie chłopca. Kobieta zapewniła go, iż pracownicy ośrodka uczynią wszystko, co w ich mocy, aby mu pomóc. Matt miał już siedemnaście lat. Jego wiek nieco utrudniał sprawę i panna Claufield obawiała się, że nie uda im się znaleźć dla niego nowej rodziny. Oboje wiedzieli, że nie mógł zostać w ośrodku ze względu na innych wychowanków.

Robert przyznał jej rację, mówiąc iż postara się znaleźć jakieś rozwiązanie. Pożegnał się z kobietą i udał się prosto do domu. W momencie, w którym przekraczał próg własnego gabinetu zrozumiał, że rozwiązanie tej kłopotliwej sprawy narodziło się w jego umyśle, już kilkanaście lat temu. Podówczas, zmęczony mózg ostrzegał przed taką sposobnością, jednak teraz wydawała się niezwykle atrakcyjna.

Kilka następnych dni poświęcił na dokładne zaplanowanie i przemyślenie następnych kroków, które zamierzał poczynić w przyszłości. Wkrótce okazało się, że w jego przypadku odpowiedź mogła być tylko jedna. Przygotował się na nią mentalnie, a gdy wreszcie oswoił się z tą myślą, zdradził ją także swojej żonie. Dyskretnie poprosił, by nie mówiła o tym dzieciom. Wiedział, że Trevor zrozumie jego intencje i ostatecznie pogodzi się z jego wolą. Większe obawy żywił wobec Heather, jawnie manifestującej własne zdanie i przekonania. Cieszył się, że jego starsza córka posiadała silną osobowość, niemniej znał ją na tyle dobrze, iż wiedział, że tak łatwo nie zdoła mu się podporządkować.

Rój niespokojnych myśli, niczym wściekłe osy, krążyły po jego głowie. W końcu podjął ostateczną i słuszną (w jego przekonaniu) decyzję. Spokojnie wyczekiwał odpowiedniego momentu, nie wiedząc, iż jego wybory nie były determinowane przez ludzką wolę, a siłę, której żaden ludzki rozum nie był w stanie pojąć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro