5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Katie wpatrywała się w drzwi swojego pokoju, zastanawiając się, co ma ze sobą zrobić. Dzisiaj była umówiona z Louisem do lokalnej knajpy, na koncert jego znajomych. Było to ekscytujące, bo po pierwsze – nie pamiętała, kiedy ostatni raz wychodziła z kimś innym niż mamą, po drugie – nigdy nie była na żadnym koncercie, nawet takim, a po trzecie – nie była w tej knajpie wieki.

Z drugiej jednak strony, zdała sobie sprawę, że przecież to jest jej miasto. A to jest równoznaczne z tym, że jednak sporo osób ją kojarzy – szczególnie starzy znajomi ze szkoły. A ci, z tego co pamiętała Katie, lubili wychodzić na właśnie takie okazje. Co z kolei oznaczało, że najprawdopodobniej tam będą. A brunetka bardzo, bardzo, bardzo by tego nie chciała.

Zagryzła wargę ze zdenerwowania. Myślała o tym od rana, doprowadzając się do szaleństwa coraz to dziwniejszymi pytaniami. A co jeśli ich tam spotka? Co jeśli powiedzą Louisowi o jej chorobie? Co jeśli on będzie ich znał? Co jeśli to oni grają ten koncert? A co jeśli ktoś ze szpitala będzie na tym koncercie, i pomyśli sobie o niej niewiadomo co?

Ostatnie pytanie było tak głupie i abstrakcyjne, że niemal nie uderzyła się w głowę, byleby o nim zapomnieć. Jeszcze niedawno cieszyła się z tego wyjścia, a teraz umierała w środku ze stresu na samą myśl o przekroczeniu progu drzwi.

Po chwili jednak, pojawiły się w jej głowie kolejne znaki zapytania, nie związane szczególnie z samą okazją. Co się w ogóle dzieje z jej starymi znajomymi? Czy wszyscy są zdrowi? Jak teraz wyglądają? Zmienili się przez ten rok, a może nadal są tacy sami?

Katie przypomniała sobie po kolei ich imiona i wygląd. Pierwsza była Marta. Miała ona rude włosy, okrągłą twarz i lekko grubszą sylwetkę. Sprawiała przez to wrażenie milszej niż reszta osób. Była ona przy tym najbliższa Katie. Może to ze względu na jej umiejętność słuchania, lub po prostu to, że roztaczała wokół siebie aurę spokoju i radości. Brunetka czuła się w jej otoczeniu bezpiecznie. Mimo to, nigdy nie potrafiła się przed nią otworzyć i porozmawiać o chorobie.

Drugi był Erick. Był to wysoki, brązowowłosy chłopak. Z daleka sprawiał wrażenie wiecznie znudzonego i zirytowanego, ale kiedy już się z nim poznałeś, zawsze obdarzał cię uśmiechem. Kiedy dziewczyna zachorowała, przestał to robić. Zawsze spuszczał wzrok w jej obecności, jakby bał się jej spojrzenia. Miała wtedy ochotę krzyknąć na niego "Hej! Tylko umieram, to nie jest zaraźliwe!" ale nigdy się nie odważyła. Zresztą, wcale mu się nie dziwiła. Też byłaby obrzydzona i zdezorientowana w jego sytuacji.

Kolejna była Lena i Anna. Niemal identyczne bliźniaczki. Erick zawsze rozmawiał z tą pierwszą, która, jak Katie podejrzewała, podobała mu się. Znowu – nic dziwnego. Obie miały piękne, długie blond włosy, idealnie proste zęby i duże oczy. Anna była tą, która zawsze rozśmieszała całe towarzystwo.

Była jeszcze Rebecca. Ta zawsze narzekała, ale Katie też więc się dogadywały. Z tego też powodu zawsze odstawały od grupy. Katie była bardzo ciekawa, jak teraz radzi sobie Rebecca. W końcu, gdy została sama, czy grupa bardziej ją zaakceptowała i wzięła pod swoje skrzydła, czy wręcz przeciwnie, odsunęła ją od siebie?

Nigdy nie byli idealnymi przyjaciółmi. Zawsze się kłócili, ale mimo to później spotykali się razem, spędzając czas po szkole.

Katie nie czuła się źle, kiedy zerwała z nimi kontakt. Miała błędne wrażenie, że oni nie potrafili spojrzeć na nią tak samo, jak patrzyli wcześniej. Teraz postrzegali ją jako ofiarę. Ta, co zawsze narzekała i z urodzenia była pesymistką, miała teraz umrzeć. Co za ironia losu.

Brunetkę na samą myśl, że miałaby ich dzisiaj zobaczyć, przeszły dreszcze. Nie chciała tego. Co miałaby im powiedzieć? A może lepiej byłoby ich zignorować, i udać, że ich nigdy nie poznała? To nie było w jej stylu. Była irytująca, złośliwa, wredna, pesymistyczna, i nieznośna ale nigdy chamska. A to byłoby zdecydowanie chamskie.

Przyszło jej do głowy jeszcze jedno, lepsze rozwiązanie. Po prostu nie pójść. Telefon leżał na jej biurku, jakby krzycząc "Napisz do Louisa z wymówką!"

Po kolejnych kilku godzinach, miała zamiar właśnie to zrobić. Przez cały dzień krzątała się po domu, nie mogąc podjąć decyzji. Iść czy nie iść? Bawić się dobrze, czy nadal skupić się na umieraniu? Ryzykować spotkaniem znajomych, czy spokojnie pójść spać?

Spojrzała na zegar. Miała godzinę do wyjścia. Teoretycznie, bo praktycznie wcale nie planowała wychodzić. Jej tchórzliwe serce było głośniejsze od rozumu.

No właśnie. Tchórzliwe serce. To było dobre określenie na nią całą. Zawsze tchórzyła. We wszystkim. Stchórzyła rzucając normalną szkołę, stchórzyła zrywając kontakt z przyjaciółmi, stchórzyła u psycholog wybiegając z jej domu, stchórzyła ostatnio w szpitalu wyganiając wszystkich, zamiast spokojnie się z nimi zmierzyć. To było tak żałosne, że aż nie mogła spojrzeć na siebie w lustro. Nie, z myślą, że była tchórzem. Tchórzem, który zmarnował sobie całe życie tchórząc. Który pójdzie do grobu, bez żadnego odważnego czynu w swoim krótkim życiu.

Odważni nie żyją wiecznie, ale tchórze nie żyją wcale. – Przypomniała sobie cytat, który zdecydowanie nadużywała jej stara nauczycielka języka angielskiego. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Wtedy brzmiało to jak zwykłe, płytkie zdanie wyjęte żywcem z książki. Teraz brzmiało jak idealny tekst do wyrycia na tabliczce jej nagrobka, jako morał i przestroga dla podobnych do niej ludzi.

Po raz kolejny rozejrzała się po pokoju, zatrzymując wzrok na swoich drzwiach. Od rana na nie patrzyła, a teraz, robiąc to samo, widziała na nich słowa które przed chwilą odtworzyła sobie w głowie. Tak jakby nawet te ją wyśmiewały, nawołując do zrobienia chociaż jednej odważnej rzeczy. A co mogło być dla niej bardziej odważne, niż wyjście ze swojej strefy komfortu?

Zacisnęła mocno pięści, nim z lekką trudnością podniosła się z łóżka, żeby podejść do szafy. Otwierając ją, lekko się przeraziła. Co ona ma ubrać?

To pytanie wydawało jej się być bardziej filozoficzne od tych wszystkich, które zadawała sobie cały dzień. Niemal poczuła powiew grozy na swojej twarzy, kiedy przeszukiwała poszczególne ubrania. W końcu z ulgą znalazła jedną, starą parę dżinsowych dzwonów. Często zdarzało jej się je nosić do szkoły, kiedy jeszcze była zdrowa. I były wtedy też zdecydowanie jej ulubionymi spodniami. Kiedy nadarzy się lepsza okazja żeby je ubrać?

Nigdy.

Z tą myślą założyła je, po chwili znajdując jeszcze obcisłą czarną bluzkę, bez żadnych zbędnych wzorów. Pasowała ona do całości, i nie uwydatniała za bardzo jej kości żeber, które pokazały się ostatnio przy utracie wagi. Na to narzuciła krótką również czarną bluzę, kończąca się zaraz przed brzuchem. Była ona aktualnie modna z czego Katie była niezwykle zadowolona. Jej mama zawsze oszczędzała na ubraniach, więc rzadko kiedy zdarzało jej się mieć coś, co jej bogatsi rówieśnicy uważali za stylowe.

Na koniec założyła na stopy swoje ulubione trampki, i wyszła z pokoju. Nie przeczesywała włosów. Każdy taki raz kosztował ją bowiem straceniem ich kępki, oraz coraz mocniej widocznymi łysymi plamami na jej głowie, które wyglądały okropnie. Bardzo jednak nie chciała golić tego, co jeszcze jej z nich pozostało. Skoro i tak miała umrzeć, to niech chociaż zachowa pozostałości włosów do tego czasu.

Nie robiła też makijażu. Zdawała sobie sprawę, że nie polepszy on już jej wyglądu. Naprawdę, była wrakiem człowieka. A przynajmniej tak się czuła, więc tak też pewnie wyglądała.

– Wychodzisz gdzieś? – Wyrwała ją z zamyślenia Melissa, nagle pojawiając się w przedpokoju. Katie zachrząkała nerwowo, gorączkowo myśląc nad odpowiedzią. W końcu jednak wypaliła krótkie "tak".
– Z kim i kiedy wrócisz?
– W knajpie jest koncert – powiedziała, nie musząc bardziej określać miejsca. W ich mieście była tylko jedna knajpa.
– Idziesz sama? – Dążyła jej mama, co mocno ją zirytowało. Dobrze, kobieta się martwiła, ale Katie nie ma obowiązku się jej spowiadać z każdej czynności, którą robi. A to już brzmiało jak wywiad.
– Mamo, muszę już iść. Spóźnię się.
– Dobrze. – Zgodziła się w końcu kobieta, a brunetka od razu niemal wybiegła z domu. Usłyszała jeszcze za sobą "wróć przed jedenastą!", nim była już w drodze do centrum. Idąc sama chodnikiem przełknęła głośno ślinę, wkładając ręce w kieszenie dżinsów.

Odważni nie żyją wiecznie, ale tchórze nie żyją wcale. – Powtórzyła pod nosem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro