0. Chumry Się Zbierają Na Horyzoncie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sierpniowe noce zwykle kojarzyły się z czystością, gwiazdami i tymi wszystkimi romantycznymi wymysłami. Ale ta taka nie była. Sierp książyca ledwo przebijał się przez grubą warstwę chmur. Cały ogród spowijała tajemnicza mgła, która posuwała się coraz wyżej, jakby pożerając świat. Z tej szaroburej topieli wyłaniał się wielki dwór. Przypominał starą, zubożałą damę, która nosi jeszcze swe bogate kapelusze z poprzedniej epoki, lecz nie ma dość pieniędzy, by je odpowiednio wyprać, wyprasować czy przeszyć, przez co są wyblakłe i rozlatują się w szwach. Nie można było odmówić temu domostwu piękna, ale cień, który je okrył, powodował, że wydawało się stare, ponure i zaniedbane. Przypominało opuszczone ruiny, które nawiedzają o północy duchy zabitych na rozkaz Henryka VIII.

Spomiędzy szeregu okien wystawał obrośnięty różami balkon. Winien być om miejscem, gdzie kradnie się pocałunki zakazanej miłości. Ale i on uległ ponurej atmosferze całego domu. Zamiast romantycznie splecionych ramionami kochanków na barierce opierała się młoda dziewczyna o długich, kasztanowych włosach, które w cieniu wyglądały na bure. Jej palce zamiast dotykać miękkiego policzka narzeczonego zaciskały się na papierosie. Jej usta cmokały, lecz nie w romantycznych uniesieniu, a w beznamiętnym pochłanianiu i wypuszczaniu z siebie dymu. Jej twarz daleka była od buzi heroiny z obrazów. Jej brwi były ściągnięte, skóra poszarzała, a oczy twarde i obojętne.

Nagle szybki błysk zburzył tą monotonię. Czyżby grzmot? Nie. Wytrysnął z dołu, a nie z góry. Niemal w tym samym momencie dłoń, w której dziewczyna trzymała papierosa, została trafiona przez gładki kamyk. Cios nie był mocny, ale na tyle wstrząsnął jej ręką i puściła swój niedopałek. Zaklęła pod nosem. Przydeptała już na nic zdatnego papierosa, po czym wychyliła się przez barierkę, chcąc nakryć winowajcę.

Stał tam. Jego usta były wykrzywione w uśmiechu. Był w pełni ubrany, w przeciwieństwie do niej, ona miała na sobie jedynie koszulę nocną i szlafrok.

- Spać nie możesz? - syknęła.

- Cóż... Zaczadziłaś mi pokój tym czymś, co paliłaś. - Zrobił taki gest, jakby chciał wskazać papierosa, którego już nie miał.

- Nie mogłeś zamknąć okna? - spytała, unosząc brew.

- Niestety, kiedy się obudziłem, było już za późno - stwierdził. - Powinnaś skończyć z tym nałogiem. Coraz gorzej wyglądasz. I pachniesz też raczej kiepsko.

- Wczoraj jakoś nic nie czułeś - prychnęła.

- Nie chciałem cię denerwować - wyjaśnił.

- Ach, tak? A teraz chcesz?

- Nie... - Uśmiechnął się lekko. - A może?

Przewróciła oczami i wyjęła sobie drugiego papierosa, po czym zaczęła się rozglądać, gdzie odłożyła zapałki. Nigdzie jednak na balkonie ich nie było. Znów spojrzała w dół. Do stu boginów. Paczka je zawierająca spadła na dół.

Chłopak zauważył jej irytację i szybko powędrował za jej wzrokiem. Jego oczy błysnęły, gdy dostrzegł jej zgubę. Wziął ją do ręki, po czym spojrzał w górę.

- Przynieść ci? - spytał, patrząc na nią przebiegle. Zachmurzyła się.

- Raczej nie jest dobrym pomysłem biegać po nocy po korytarzach dworu - mruknęła. - Jeśli byś przypadkowo obudził Czarnego Pana...

- Kto mówił o bieganiu po korytarzach? - przerwał jej, po czym... o zgrozo! zaczął wspinać się po kolumnie do góry.

- Czy ty zwariowałeś?! - syknęła kasztanowowłosa, gdy pomagała mu już przy pokonaniu barierki i bezpiecznym stanięciu na balkonie.

- Już dawno... - westchnął, spuszczając wzrok. Znów ogarnęły go czarne myśli. Po chwili przypomniał sobie o czymś. - To twoje - stwierdził, wyciągając w jej stronę paczkę zapałek. Kiwnęła głową, przyjmując swoją zgubę z powrotem. Teraz mogła nareszcie znów zapalić. Zaciągnęła się dymem.

- Naprawdę musisz...? - spytał. Spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem.

- A co innego mi zostało? - Skrzywił się. - Nie popsuję sobie urody, bo i tak jej już nie mam. - Wskazała papierosem na nabrzmiałe bąble na jej twarzy. - A zdrowie mnie niebardzo obchodzi. Jeśli tak ma wyglądać moje życie...

- Nie musi - zaczął, ale uciszyła go gestem dłoni.

- Nie mów nic - wyrzuciła z siebie wraz z szarym obłokiem. - Nigdy nie będę szanowana. Nawet jeśli jakimś sposobem trafiłabym do świata mugoli, w którym mnie nikt nie zna. - Potrząsnęła głową. - Jestem brzydka zewnętrznie i wewnętrznie, nie oszukujmy się. Jeśli chciałabym dołączyć do podobnych mi, musiałabym żyć w wiecznym strachu. Nie chcę tego. Jeśli miałabym żyć w świecie, który uratowali ludzie piękni, musiałabym być wyrzutkiem i znienawidzonym zwyrodnialcem. Nie chcę tego. Jeśli miałabym żyć wśród ludzi nieznających mnie, stałabym się pośmiewiskiem. Tego też nie chcę. Więc po co żyć?

- Kiedy mówię to samo o sobie, denerwujesz się na mnie - wtrącił się młodzieniec. Dmuchnęła na niego kłębek dymu.

- Bo ty nie masz odwagi ze sobą skończyć, więc nie powinieneś się dobijać złymi myślami, tylko używać wszystkiego, co ci zostało - powiedziała, unosząc brwi.

- Ty tak samo - stwierdził. Trafił w punkt. Jednak kasztanowowłosa nie zaczerwieniła się, tylko obróciła do chłopaka tyłem. Jej oczy zdawały się wilgotne, ale twarz wyrażała jedynie obojętność. Chłopak westchnął. Zbliżył się do niej i objął ją ramionami, tuląc do siebie. - Proszę...

- O co? - spytała głucho.

- Dobrze wiesz - odpowiedział.

- Nie chcę... - jęknęła. Papieros w jej dłoni zaczął się niebezpiecznie trząść.

- Wiem - szepnął. - Ale nie ma innego wyjścia. To nasza szansa na przyszłość, bezpieczną przyszłość. Przecież i tak nie masz nic do stracenia, prawda?

- Naprawdę w to wierzysz? - spytała, obracając się i patrząc mu przenikliwie w oczy. Spuścił wzrok.

- Tak... - wykrztusił, kiwając głową. Odgarnęła mu pieszczotliwie grztwkę z czoła. Spojrzał na nią. - Musisz być bezpieczna. - Ujął jej dłonie i przycisnął do ust.

- Naprawdę ci na tym zależy...? - spytała z niedowierzaniem. Utkwił w jej oczach wzrok tak pełen żarliwości, niepodobnej do jego zwykłego chłodu, że musiała mu uwierzyć.

- To nasza jedyna szansa... - szepnął. - Zresztą sama to wymyśliłaś...

- No dobrze... - zgodziła się z wahaniem. Nagle rozległ się dźwięk grzmotu. Aż podskoczyła przestraszona i obejrzała się w tamtą stronę. - Ale... Burza się zbliża...

Zmarszczył brwi.

- Czy to się jakoś wiąże? - spytał, niezrozumiawszy, co dokładnie dziewczyna ma na myśli. Zachichotała. Cicho, nieszczerze i jakby nieco szaleńczo. Nie spodobało mu się to.

- Zrozumiesz jutro - powiedziała po chwili beznamiętnie. Na jej twarz wrócił szorstki wyraz.

- Dobrze - powiedział po chwili zastanowienia, widząc, że nic więcej nie wskóra. - To zanim ta burza tu nadejdzie, musisz zgasić papierosa - dodał niby żartobliwie, jednak w jego oczach nie było śladu wesołości. Pokręciła głową i spełniła jego życzenie. Przyciągnął ją do siebie. Był zimny jak lód, a jego czarna koszula wilgotna, pewnie przez chodzenie w mgle. Przyłożyła głowę do jego piersi i wsłuchała się w rytm wybijany przez jego serce. Oparł brodę na czubku jej głowy. Chwikę stali tak, a szara mgła powoli podpełzała coraz bliżej nich i zaczynała już ich okrążać niczym pająk omotujący owada.

- Marietto... - odezwał się po chwili chłopak, starając się odgonić ogarniający ich oboje coraz większy niepokój.

- Tak...? - spytała, unosząc na niego wzrok. Pogłaskał ją po włosach nieco niezręcznie. Miał trochę problemów z pieszczeniem swojej wybranki i nigdy nie był pewien, co powinien, a czego nie powinien i jak. Nie warknęła jednak na niego, więc dalej gładził ją po głowie.

- Bardzo cię boli...? Wiesz...? - Skrzywiła się.

- Bardzo, ale nie tak, jak serce - powiedziała, znów przykładając ucho do jego serca.

- To nie jest zbyt pocieszające... - westchnął. - Gdybym mógł...

- Wiem - przerwała mu ze zmęczeniem w głosie.

- Jak to wszystko się skończy - podjął znów po chwili - ożenię się z tobą...

- Nie mów "hop", nim przeskoczysz - przerwała mu trochę ostro i z żaoem w głosie.

- Jesteś czystej krwi, więc w czym problem? - spytał. Marietta przewróciła oczami, ale nuc nie powiedziała. Było ich dużo, ale nie chciała mącić jego nie aż tak przygnębionego nastroju jak zwykle. Niech sobie pomarzy, póki może.

Tymczasem on, nie otrzymawszy odpowiedzi, ciągnął dalej:

- A miesiąc miodowy spędzimy na podróży dookoła świata. Może tamtejsi czarodzieje coś wymyślą. Żeby wiesz, nie bolało. Bo mi się podobasz taka, jaka jesteś.

- Z czerwonym napisem "DONOSICIEL"? - spytała powątpiewająco.

- Lepiej niż mieć nos taki jak Snape lub w ogóle go nie mieć - stwierdził.

- Nie mów takich rzeczy głośno - szepnęła. - W tym miejscu jest zdecydowanie za dużo wiecznie nadstawionych uszu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro