Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*Florence

Po upływie 5 lat, nadal mam wrażenie, że nawyki Harrego nic się nie zmieniły. Rozkładał szeroko łokcie, gdy wycierał szklanki. Układał równo talerze na stole. Pukał dwa razy, przerwa, dwa razy.

Jedyne co się zmieniło,to to, że na jego twarzy nie widać już cienia uśmiechu. I dobrze mi z tym. Cieszę się, że cierpi. Cieszę się, że jest załamany i nieobecny tu duchem. Cieszę się, że myśli o tym, o czym ja nieustannie od 3 lat.

–Muszę wyjść na chwilę. Spotkać się z mamą– szepnął ku mojemu zdziwieniu.– Mogę zostawić cię samą? Czy chcesz pójść ze mną?

–Boisz się, że coś sobie zrobię? – szepnęłam ze słyszalną kpiną. –Jestem sama ze sobą od 3 lat ,Harry. Nie powieszę się na okapie, możesz mnie zostawić.

–Wrócę za godzinę–szepnął zbierając się.

–Po co?–wyrwało mi się. Chłopak zatrzymał się w pół kroku, gdy odwróciłam się do niego na barowym krześle. –Przyszedłeś tu z samego rana, siedzisz ze mną cały dzień i zaraz do tego wrócisz. Po co, Harry?

–Nie chcę zostawiać cię samej–szepnął, spoglądając w moje oczy. –Raz pozwoliłaś bym popełnił ten błąd. I będę go żałował do końca życia, ty też powinnaś. Ale już cię nie zostawię. Choćbyś mnie błagała, Rose, zostanę z tobą.

Jego wzrok wręcz parzył. Nie odpowiedziałam, nie zrobiłam najmniejszego gestu jakim mogłoby być mrugnięcie. Wpatrywałam się tylko w drzwi za którymi przed chwilą zniknął, pomiędzy kolumnami. I nie rozumiałam, czego ten samolubny, zdradziecki dupek jeszcze szuka w moim życiu.

*

Gdy rozległo się pukanie, włożyłam zakładkę w miejsce książki, na którym skończyłam czytać. Bez zastanowienia wstałam i otworzyłam drzwi, nawet nie zastanawiając się kto to puka. Mógłby to być nawet morderca.

Jeśli nie chciałby mnie zabić, sama wyrwałabym mu broń i strzeliła sobie w skroń. Najlepiej dwa razy, w obie skronie, żeby mieć pewność, że nie przeżyję.

Ale za drzwiami stał nie ten morderca o którym myślałam. Stał za nimi morderca uczuć, szczęści i pełni rodziny. Zdrajca i grzesznik. Harry wszedł do domu, zamknął za sobą drzwi, zdjął kurtkę i buty i wszedł wgłąb domu, jakby był u siebie.
Dopiero gdy się odwróciłam zobaczyłam, że kawałek dalej chłopak rzucił sportową torbę.

–Co to? –zapytałam mozolnie.

–Ciuchy–odparł tak samo jak ja. Odłożył książkę, którą czytałam na półkę i rozłożył kanapę, wcześniej przesuwając stolik w bok. Przesunął kanapę pod ścianę, otworzył szafkę obok niej i wyrzucił z niej wszystkie papiery.

–Co robisz? – zapytałam, zupełnie tak samo jak poprzednio.

–Wprowadzam się–odparł, zupełnie tak samo jak poprzednio.

–Nie żartuj, Harry–prychnęłam z nutą kpiny. Nawet jeśli śmieszyło mnie to co powiedział, śmiech już nie był moim naturalnym odruchem. –Nie chcę cię tu. Rozumiesz? –zmierzyłam jego postać wzrokiem. On zrobił za to jeden krok po krok moją stronę i już stał bardzo blisko mnie.

–Florence...

–Nie mów do mnie. Chcę żebyś wyszedł. Zniknął. Tak jak wtedy, rozumiesz? – ciskałam z oczu piorunami, udając, że nie ruszają mnie te słowa. –Zostawiłeś mnie raz, będę wdzięczna gdy zrobisz to znowu.

–Przyjechałem tu, bo zrozumiałem swój błąd, Flo. Zrozumiałem go cholernie za późno– mówił, wpatrując się mocno w moje oczy. –I nie wybaczę sobie do końca życia, że byłem takim dupkiem, że uważałaś abym nie zasługiwał na poznanie naszej córki–na chwilę zamarła cisza. Byłam wdzięczna, że nie używał jej imienia, to byłoby zbyt dużo. Ale nad było dużo – Ale nie pozwolę byś była już sama.

–A ja nie pozwolę, byś wszedł w moje życie razem ze swoim błotem, żebyś zmącił to na co pracowałam latami. Rozumiesz? –warknęłam. –Nie wyobrażasz sobie ile czasu zajęło mi pozbieranie się, gdy odszedłeś do innej kobiety. I nie wyobrażasz sobie ile czasu męczyłam się ze skutkami śmierci Rosie. Nie wiesz nic, Harry.

–Jestem tu żeby się tego dowiedzieć. I zrobię co tylko będzie trzeba, żeby mi się to udało–szepnął.

Kilka sekund toczyliśmy walkę na wzrok. Ale nie umiałam długo na niego patrzeć. Rose miała jego oczy. Dokładnie takie same, duże, ciemno brązowe, z długimi rzęsami u góry. Często mrugała. Tak jak robi to Harry. Nie mogłam długo się w niego wpatrywać, nie gdy był taki sam jak Rose.

–Wiesz co możesz zrobić, Harry? – szepnęłam, uciekając wzrokiem gdzieś daleko.

–Co mogę zrobić, Florence? –zapytał z nadzieją. Złapał moją szczękę żebym na niego spojrzała i utkwił wzrok w moich oczach.–Powiedz tylko.

–Szczeźnij w Piekle, Harry– szepnęłam, zaciskając zęby i akcentując każdą sylabę, zanim wyszarpnęłam się od jego dotyku i poszłam zamknąć się w sypialni.

Podczas żałoby po Rose, nie potrzebowałam już drugiego zmartwiania. A już napewno nie potrzebowałam kłopotu, jakim jest powrót Harrego.

O ile kiedyś się o niego modliłam, po śmierci naszej córki nie miał on już najmniejszego sensu.

*Harry

Drzwi trzasnęły od sypialni Florence więc opadłem na kanapę w salonie. Zakryłem twarz rękoma i nabrałem dużo powietrza, bo czułem jakby właśnie tego brakowało w moich płucach.

Wszystko co stało się w zaledwie kilka ostatnich dni, dręczyło mnie we śnie i na jawie. Nie potrafiłem nie myśleć o tym, jak na żywo wyglądała ta mała dziewczynka-moja córka. Jak ciężko musiało być Florence, skoro nie rzekła mi ani słowem, że zrobiłem jej dziecko. Jak ciężko musiało jej być gdy zginęła...

Nie myśląc wiele wyszedłem z domu Florence, rozejrzałem się dookoła próbując przypomnieć sobie gdzie jest cmentarz, a już po chwili biegłem w jego kierunku. Nie wiedziałem czego mam szukać, czy na grobie Rosie stoi jakaś figurka, jakiś pluszak? Ale będąc już na cmentarzu, nie musiałem zastanawiać się długo.

Literki i cyferki wyżłobione w marmurowej płycie, uderzyły we mnie jak piorun. Leżące przed płytą kwiaty, maskotki i znicze, rozdrażniły ogień i zaniemówiłem wpatrując się w mały napis.

'' ROSE GIBSON. ŻYŁA LATKA 2.
4.07.2020-14.10.2022.
Anielska córeczka porusza się wśród zastępów aniołów''

Nim się spostrzegłem, łzy zaczęły skapywać mi na koszulę.

–Miałem córeczkę–szepnąłem do siebie. Podszedłem bliżej grobu, nie wiedziałem jednak czy nie zbyt blisko, czy moja osoba nie rozzłości patrzącej na nas z góry Rosie. –Jest mi tak strasznie wstyd, Rosie–szepnąłem klękając.–Gdyby twoja mama szepnęła choćby słowo o tym, że się urodziłaś, nigdy już bym nie zostawił cię samej.

Wpatrywałam się w literki i cyferki, czytając napis od nowa, od nowa i od nowa. Czułem się winny. Czułem się winny, bo byłem winny. Byłem winny temu, że Florence cierpiała gdy była w ciąży, byłem winny temu, że musiała radzić sobie sama, byłem winny temu, że musiała wychowywać ją sama i byłem winny temu, że musiała przechodzić żałobę również sama.

Najbardziej jednak winny byłem śmierci Rose. Moje małej Rosie.

Upadłem na pomnik, oparłem się o niego przedramionami i skuliłem głowę.

–Wybacz mi, Rosie, że byłem takim potworem–płakałem. –Wybacz mi, Rosie, że to wszystko się stało. Że nie było mnie obok ciebie. Że nie było mnie obok twojej mamy. Wybacz mi wszystko co jej zrobiłem– szeptałem pociągając nosem i zanosząc się płaczem. Przytuliłem się do nagrobka.

–Przysięgam Ci, Rose–zacząłem po parunastu minutach. Albo godzinach? Nie wiem – że zrobię wszystko by twoja mama, poczuła się lepiej. –dotknąłem nagrobka ręką w miejscu, gdzie wyryte było jej imię.

–Przysięgam Ci, okej? Że nie spocznę, póki twoja mama nie będzie miała się lepiej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro