#105

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- Słyszeliście? - Lance, który właśnie wkroczył do kuchni,  flegmatycznie sprawdza, co stoi na stole i dopija kawę z najbliższego kubka. Krzywi się paskudnie i patrzy z obrzydzeniem na naczynko, jakby miał zamiar wypluć wszystko z powrotem. - Z cukrem? Profanacja, mój Boże.

- Nie trzeba było wypijać mojej - Brainy odrywa oczy od smartfona, obrzuca policjanta urażonym spojrzeniem, nalewa sobie nową kawę do czystej filiżanki i ostentacyjnie wrzuca dwie łyżeczki cukru. Upija łyk z przesadzoną przyjemnością wypisaną na twarzy. - No przepyszna. 

- Morris! Coś zacząłeś mówić. - Betty stawia na stole przed swoim byłym partnerem czysty talerzyk i kubek świeżej kawy. - Może byś tak raz usiadł?

- A, tak, zacząłem. Ale wolę postać. Słyszeliście, że w tej chwili nasz przyjaciel kongresman O'Neill leci właśnie do Indy? Wraca do domu.

- To nie miało tak być, że nie może opuszczać miasta? 

- Zostawił miejsce pobytu, poza tym pisemne oświadczenie, że w następnym tygodniu zjawi się w Nowym Jorku. Sami rozumiecie, zaufanie publiczne, nieskazitelna opinia, i takie tam. - Kołysze się na piętach, po czym nagłym rzutem długiego ciała łowi ze stołu kawał ciasta i pakuje do ust. Przez moment żuje w milczeniu. - Niezłe. 

- Chcecie coś zobaczyć? - Brainy obraca ekran w stronę nas wszystkich. - Czytajcie. Nie dotykajcie ekranu. To znikające wiadomości. Jak zamkniecie czat, będzie po wszystkim. Cała zawartość rozmowy się wyczyści.

arrowprjct  dread, słuchasz?

dreadthenight Tak

arrowprjct Pytałeś. Mam dwie odpowiedzi

dreadthenight ???

arrowprjct Torson. Glina. Wziął zlecenie na twojego kumpla

dreadthenight Jesteś pewien?

arrowprjct Pewien

arrowprjct  J.S. szukał kobiety. Ktoś go ubiegł i ją zdjął

dreadthenight Odwdzięczę się

arrowprjct  Wiem

arrowprjct  is offline

- Nie możesz z tego zrobić zrzutu ekranu czy coś? - pytam, bo pomimo szoku, wolałbym mieć to gdzieś zapisane. Chociażby, żeby upewnić się, że nie świruję i sam tego nie wymyśliłem.

- No wyobraź sobie, że nie mogę. Chłopie, arrow natychmiast dostanie powiadomienie, że zrobiłem zrzut, i już nigdy się nie odezwie. Będę spalony u wszystkich. 

- Muszę wam powiedzieć, że tego bym się nie spodziewał. A niewiele może mnie jeszcze zaskoczyć. - Crafton ma wyraz twarzy, jakby raził go piorun. - Przecież on nigdy nic ryzykownego nie zrobił, ciągle skoncentrowany tylko na pięciu się w górę i dbaniu o własną dupę.

- Właśnie. Może w tym rzecz. Ciekawe, o co gra. - Betty zamyśla się przez chwilę. - Powinniśmy go wziąć w obroty. Musimy jakoś go tu ściągnąć, ale tak, żeby nic nie podejrzewał. 

- Brainy, masz to jeszcze? - pytam z nadzieją, ale on tylko wzrusza ramionami i pokazuje pusty czat. - Co ten gość mówił o kobiecie? To musiało chodzić o Sammy. 

- Też tak myślę. Znaczy, że nie tylko tobie zalazła za skórę, bohaterze. - Brainy rzuca ironicznie, ale w tej samej sekundzie poważnieje i potrząsa głową. - Swoją drogą, była naprawdę warta grzechu, pewnie też dałbym się skusić. Aż szkoda, że tak się zmarnowała. Bez obrazy, stary.

Wzruszam ramionami. Nie mam pojęcia, co mógłbym powiedzieć. Że nadal czuję ukłucie bólu i złości, kiedy o niej myślę? Że poczucie zdrady, poczucie odrzucenia i bycia nic niewartym śmieciem nadal mnie nie opuszcza? To byłoby śmieszne, żałosne i śmieszne, szczególnie teraz, kiedy jest Mia i dzieciaki, kiedy mam jakieś perspektywy zbudowania nowego życia, rodziny. Tylko ta mała igiełka bólu, ta zadra w sercu, która nijak nie chce się do końca zagoić, jakby pod skórą ciągle się jątrzyła, ciągle jest świeża. Ukrywam ją przed wszystkimi z tej prostej przyczyny, że się jej wstydzę. Wątpię, żeby nawet przyjaciele mogli zrozumieć. Raczej uznaliby mnie za człowieka niespełna rozumu.

Warkot motorów budzi Szczeksona, który najpierw próbuje stanąć na rozjeżdżających się nogach, a potem pędzi do frontowych drzwi i jazgocze piskliwie. 

- Tommy, otworzysz? Są Bernard i Harlee, te ich potworne maszyny z końca ulicy słychać. - Crafton opiera się o krzesło z uśmiechem, w którym łatwo dostrzec przebłyski triumfu. Pewnie cieszy się, że udało mu się to, czego Bernard nie dał rady dokonać. Przekonał Betty do ślubu.

- Nie mogę. - Brainy nieprzytomnie wlepia wzrok w ekran, po czym chyba już z przyzwyczajenia przenosi spojrzenie na mnie. - Adi niech idzie. Nic nie robi. I to jego kundel tak drze ryło.

- Tom! Jak ty się zachowujesz! - Betty, oburzona, zaczyna podnosić się zza stołu, ale powstrzymuję ją gestem dłoni.

- W porządku, przecież otworzę. 

Akurat podchodzę do drzwi, kiedy rozlega się dzwonek. Oczywiście, w wejściu stoją Harlee z ojcem, Bernard wciąż w swoim rogatym kasku. Szczekson niespokojnie kręci się przy naszych nogach, popiskuje i poszczekuje, jakby zaganiał nas do środka. Uśmiecham się w duchu, bo chyba traktuje nas trochę jak swoje stado. Śmieszny czworonóg. 

Przesuwam się z przejścia i wpuszczam gości. Ledwie przechodzą przez próg, pies wybiega na zewnątrz skacze na mnie z boku z całym rozpędem. Nogi uciekają spode mnie i nagle leżę powalony na terakocie, z głową przy pozdzieranych traperach Bernarda, a pies przeskakuje nade mną i nadal piszczy, biegając w tę i z powrotem.

- Na ziemię! Wszyscy na ziemię! - Krzyczy Downing. W jednej chwili wielkie łapska mężczyzny wciągają mnie do środka i zatrzaskują drzwi, a głośne, metaliczne szczęknięcia trzęsą nimi w posadach. 

- Opuść rolety, Tom! Rolety! - Betsy wydaje gorączkowe polecenia, skryta za załomem ściany. Metalowe rolety zaczynają prawie natychmiast zjeżdżać w dół, a hol, salon i kuchnia pogrążają się w półmroku. - Czy komuś coś się stało? 

Odzywamy się po kolei, ja nadal leżąc na obitym boku. Szczekson przypada do mnie i zaczyna lizać zapamiętale po twarzy i po rękach, z pyska śmierdzi mu po spaniu. Chociaż nie mam pewności, czy przed chwilą nie mył sobie tyłka albo nie pił wody z toalety, pozwalam mu na ten pokaz miłości. Mój pies kolejny raz uratował mi życie. 

Poza tym, wszystko boli mi tak, że nie wiem, czy w ogóle kiedyś wstanę. Chyba złamałem żebro.

Leżąc, zaczynam zupełnie niestosownie zastanawiać się, jak zrujnowany będzie dom Betsy, kiedy ta sprawa dobiegnie końca. Geranium, taras, płot, pergola, teraz ściana i drzwi. Poza tym, kiedy oni zamontowali te rolety? Są fajne. Fajne... Powstrzymuję chichot, który histerycznie narasta mi w gardle. A może to szloch, nie chichot, jeszcze nie jestem pewien; trochę kręci mi się w głowie.

- Adi! - Szok w głosie Darrena sprawia, że sztywnieję. Ból w boku zaczyna narastać. - Boże, Adi! Masz krew na T-shircie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro