#110
Spojrzała kontrolnie na biegające po plaży dzieciaki. Były tak opalone, że wyglądały jak małe czekoladki. Co chwila zanosiły się radosnym śmiechem i wzbijały tumany piachu, szczęśliwe i beztroskie. W ogóle nie tęskniły za cywilizacją, za telewizją czy komputerem. Mogły tak całymi dniami kopać dziury i sprawdzać, czy zaczęły napełniać się śmierdzącą, słoną wodą. Zbierały kolorowe muszle i gładkie, wypolerowane przez fale patyki.
Co jakiś czas, kiedy przypominało im się jednak, co za sobą wspólnie zostawili, maluchy zadawały parę pytań. Nie chciała kłamać, więc przytulała je mocno i obiecywała, że kiedyś im na te pytania odpowie. Naprawdę miała nadzieję, że nastąpi to wkrótce. Za dużo strat poniosły w swoim krótkim życiu, żeby godzić się tak szybko z następnymi.
Drgnęła, kiedy gdzieś obok rozległ się przeraźliwy śmiech. Boże, jedyne, do czego nie mogła przywyknąć, to te drące się upiornie mewy. Wielkie jak latające indyki, wydawały z siebie dźwięki do złudzenia przypominające śmiech osoby nieopatrznie wypuszczonej z psychiatryka. Zresztą, może przesadzała. Może tylko ciągle jeszcze bała się własnego cienia. Liczyła na to, że kiedyś to się zmieni.
Westchnęła ciężko i zapatrzyła na ocean. Ten widok zawsze przynosił jej ukojenie. Woda była tak spokojna, że prawie nie było widać ruchu fal. Szare z upału niebo zlewało się w jedno z zamglonym horyzontem, jakby woda i powietrze tworzyły jedną nierozerwalną płaszczyznę.
Z miejsca, w którym stała, jak okiem sięgnąć, rozciągał się tylko bezmiar oceanu. Zachodzące słońce, niczym wielka, płonąca kula przesłonięta oparami, odbijało się w tafli niczym płynne złoto i srebro, a migotanie załamujących się na wietrze drobnych zmarszczek wyglądało bajecznie.
To była jej bajka. Pierwszy raz w życiu czuła, że to była jej bajka i jej miejsce na ziemi. Pomimo strachu, pomimo niebezpieczeństwa, które czaiło się za rogiem, to tutaj odnalazła uczucie najbliższe szczęściu z wszystkiego, czego do tej pory doświadczyła. To miejsce przyniosło jej ukojenie. Właściwie pierwszy raz w życiu wiedziała dokładnie, czego chce i dokąd zmierza.
Rozejrzała się dyskretnie po raz kolejny, ale w zasięgu wzroku nadal znajdowały się tylko dzieciaki. Nie zwracały na nią uwagi, zajęte zabawą.
Włączyła mapy i lokalizację. Nie wahała się ani chwili przed wysłaniem pinezki ze współrzędnymi na pierwszy z numerów figurujących na niewielkim świstku papieru.
Sekundę później odezwał się jej telefon.
- To ja. Jesteś blisko?
- Tak. - Głęboki, chropawy głos mówiącego epatował spokojem i skupioną pewnością siebie. Jej serce, przez moment galopujące szaleńczo, zwolniło, a oddech wyrównał.
- Dziękuję. Dostałam numery.
- Nie pokazuj nikomu. Zapamiętaj je. Spal kartkę. Dzwoń kolejno, nigdy dwa razy na ten sam numer. Nigdy dwa razy z tego samego numeru.
- Wiem. Przecież wiem. - Naprawdę wiedziała. W duchu prawie się uśmiechnęła. - Do usłyszenia.
Kiedy usłyszała dźwięk zakończonego połączenia, wyjęła kartę sim i zmieniła na kolejną. Nie miała jak zniszczyć trzymanego w dłoni prostokącika, schyliła się więc i podniosła ostrą, piękną muszlę, jakich pełno wyrzucał tu ocean. Ostrą krawędzią zdrapała cały srebrny fragmencik na karcie, aż do ostatniego milimetra. Dopiero potem z niejakim trudem zgięła niewielki plastik na pół i schowała do kieszeni. Teraz mogła spokojnie wyrzucić go do domowych śmieci. Był całkowicie bezużyteczny.
Naprawdę nie mogła sobie pozwolić na jakiekolwiek potknięcie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro