#113

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Reszta dnia mija jak w amoku. Niczym przez sen pamiętam, że uniosłem telefon i powiedziałem Darrenowi, co się stało. Pamiętam jego krzyk, rozpaczliwy krzyk w słuchawce, policję i wrzaski przechodniów, ogólny bałagan i strach, wypełniający ulicę. Trzaskanie drzwi, kiedy ludzie w pośpiechu porzucali swoje samochody, byle wydostać się i uciec od płonącego wraku, od niebezpiecznego żaru i czarnego, gryzącego płuca dymu. Błyskające flesze i kamery idiotów nagrywających dogasające pobojowisko, migające koguty i zawodzenie karetek. Kolejne pytania policjantów, podawanie danych, opisywanie wszystkiego po raz enty, jak zawsze do chwili, aż żółć podchodzi do gardła i nie ma czym oddychać, jakby samo myślenie o tym wysysało z otoczenia całe dostępne powietrze. Wołanie przyjaciela, próbującego dostać się do nas przez kordon policji i służb, z horrorem wypisanym na przerażonej twarzy. 

I ten smród spalenizny, straszny smród palącej się gumy, plastiku, paliwa i ludzkich szczątków, kolejna rzecz, jakiej już nigdy nie uda mi się wymazać z pamięci, która będzie mnie do końca życia nawiedzać w koszmarnych snach.

Dużo później, kiedy wszyscy zbieramy się wokół stołu w kuchni Betty, zaczyna docierać do mnie ogrom tragedii, której świadkami byliśmy. Darren siedzi z pobladłą twarzą, a w oczach ma bezmiar cierpienia, niewypowiedziany ból, którego sam kiedyś doświadczyłem. Nie wiem, jak mu pomóc, co zrobić, co powiedzieć. Bo co tu można powiedzieć? Nic nie zawróci czasu, nic nie zwróci jej życia. Mogę założyć się, że właśnie zadręcza się jej ostatnią wiadomością, jej małą spowiedzią, którą odebrała mu chociażby możliwość zaakceptowania swojej śmierci. Gdyby myślał o niej ciągle jako zdrajczyni, byłoby mu łatwiej. Mógłby ją obwiniać, złorzeczyć do woli, a tak obwinia jedyną dostępną na szybko osobę. Siebie. Boże, znam to aż do cholernego bólu. I chociaż naprawdę przykro mi, że Railey nie żyje, w głębi duszy jestem na nią wściekły. Zostawiła go ze wszystkimi pytaniami, których nie zdążył zadać i na które pewnie nigdy już nie uzyska odpowiedzi. Zostawiła go z poczuciem odrzucenia i poczuciem winy, które wlec się za nim będą już zawsze, nieważne, co zrobi, jak będzie próbował o wszystkim zapomnieć. O ile w ogóle będzie próbował zapomnieć. 

- Ktoś będzie musiał zająć się pogrzebem. - Betsy przerywa ciężkie milczenie. - I trzeba powiadomić jej rodzinę. Darrenku, czy ty wiesz o nich cokolwiek? 

- Nic. Nigdy nie rozmawialiśmy o jej rodzicach. Ani w ogóle o jej rodzinie. Nie chciała o nich rozmawiać. Policja już o to pytała. Numery ubezpieczenia społecznego rodziców powinny być przy jej podaniu o ubezpieczenie - pada automatyczna, sucha odpowiedź. - Jeśli będą te numery, znajdą i bieżące adresy matki i ojca. O ile żyją i mają jakieś ubezpieczenie.

- Może powinniśmy odłożyć...? - Policjantka bezradnie zerka w stronę narzeczonego, ale ten z absolutnym spokojem ujmuje jej dłoń i całuje palce.

- W żadnym wypadku. To i tak nic nie zmieni. Nic nie naprawisz tym, że za mnie nie wyjdziesz, kochana. - Przytula ją na chwilę z czułością. - Jesteś na mnie skazana.

- Rozmawiałam przedtem z Lance'm. - Betty rzuca Darrenowi ostrożne spojrzenie. - Udało mu się dowiedzieć, kto dostał tę sprawę. Wygląda na to, po wstępnych analizach i pobraniu materiałów biologicznych, że tym razem Jonathanowi Sevco nie udało się uciec. Railey go załatwiła.

Nie jestem w stanie się odezwać. Przed oczami nadal mam poderwaną przez podmuch wybuchu cysternę, porywającą ze sobą samochód dziewczyny. W głowie słyszę huk upadających szczątków, dartego metalu i pękających szyb, wszystko na tle coraz głośniejszego ryku ognia. Ciągle czuję smród spalenizny, który wgryzł się głęboko w każdy fragment ubrania, wczepił we włosy i w skórę. I to jej ostatnie spojrzenie, to spojrzenie rzucające wyzwanie, jakby broniła się przede mną, może przed niemym oskarżeniem w moich oczach. Jak mam to powiedzieć przyjacielowi? Czy powinienem mu to mówić? Ból zaczyna rozsadzać mi czaszkę pulsującym łupaniem, aż przed zaciśniętymi powiekami pojawiają się białe, rażące rozbłyski. 

Z ulgą przyjmuję dwa ibuprofeny i szklankę wody, które Brainy wciska mi na siłę w dłonie.

Harlee i jej ojciec zjawiają się dopiero wieczorem, witani przenikliwym jazgotem wyrwanego z drzemki Szczeksona, a my nadal siedzimy bez ruchu nad wystudzoną kawą, bezsilni, obezwładnieni sytuacją. 

- Co z wami? Co takie grobowe miny? Coś się stało? - Bernard układa na podłodze swój rogaty kask. Odpowiada mu milczenie. - Rany. Powiecie w końcu? Chyba nie żałoba po Bennecie, co?

Crafton zaciska usta, po czym w paru dosadnych zdaniach wyrzuca z siebie całą historię. Darren znów ukrywa twarz w dłoniach, blady i rozbity. Harlee kładzie dłoń na jego ramieniu.

- Ja pierdzielę. Jezu. Nie mieliśmy pojęcia. Strasznie, naprawdę strasznie mi przykro. 

Przez parę minut nikt znów się nie odzywa, aż ciężkie milczenie robi się nie do zniesienia.

- Coś mówiłeś o Bennecie wcześniej. O którego ci chodzi? Chyba nie o tego Benneta? - pytam, byle przerwać ciszę.

Bernard kręci głową z niedowierzaniem i unosi ciemne brwi, po czym przysuwa sobie krzesło i siada ciężko przy stole. Opiera na blacie potężne przedramiona i parę razy bębni palcami, zanim decyduje się mnie oświecić.

- Wy nie oglądacie telewizji? Nie słuchacie wiadomości? Trąbią o tym od godziny. Nie żyje Michael Bennet... szeryf Nowego Jorku. Nie zjawił się w pracy, po południu zaczęli go szukać, i okazało się, że leży we własnej kuchni. Wygląda na to, że miał rozległy zawał. I że nikt trzeci nie przyczynił się do jego śmierci. Ale szczegóły wyjdą dopiero po sekcji. Sekcja ma być w trybie pilnym. Jutro, najpóźniej pojutrze patolog ma przedstawić sprawozdanie z autopsji. 

- Jasne. Na pewno miał zawał. Jak wielu innych niewygodnych. - Crafton prycha z pogardą. Szczerze mówiąc, podzielam jego opinię. - Ale założę się, że sekcja nie wykaże żadnych nieprawidłowości. Przyczyny naturalne, dziękujemy, publiczność może się rozejść.

- A z informacji tylko dla was, Patricia O'Neill chyba spanikowała, bo właśnie spakowała walizki i jedzie gdzieś z córką. Jeszcze nie wiemy, co ma zamiar zrobić, ale ciągnie dyskretny ogon.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro