#116

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaczynamy właśnie zbierać się do domów, żeby dać nowożeńcom chociaż chwilę odpoczynku, kiedy dzwoni telefon Darrena. Powaga, która natychmiast rysuje się na jego obliczu, każe nam zamilknąć. Kiedy rozłącza się i widzi wlepione w siebie dziewięć par oczu, wzdycha ciężko.

- Dzwonili z kancelarii, która zajmuje się... zajmowała się do tej pory sprawami Star-to-be. Właśnie potwierdzili, że Railey w zeszłym tygodniu zmieniła dyspozycje związane z agencją w razie jej śmierci. - Ściska w dłoni telefon tak mocno, aż bieleją mu palce. - Mieli mnie poinformować, że jej pogrzebem zajmie się pracownik kancelarii. Pogrzeb odbędzie się jutro. Zostawiła też testament, jestem zaproszony do ich kancelarii na jutro na jego odczytanie. Zaraz po pogrzebie.

Zamyka oczy i siedzi tak, załamany i bezbronny. Kładę mu dłoń na ramieniu i ściskam pocieszająco. To musi być dla niego cholernie trudne. Pamiętam bezdenną rozpacz po stracie Sammy, chociaż już wtedy wiedziałem, jaką zimną, pełną zła suką była, i to nie tylko przez czas trwania naszego związku. I każdą ze śmierci moich rodziców, moich dziadków, to poczucie, że nic już nie można zrobić, nie da się odkręcić żadnego złego słowa, żadnego niepotrzebnego nieporozumienia, że wszystko, co się zadziało, jest już takie cholernie ostateczne.

Jeszcze nie udaje nam się ochłonąć po tym telefonie, kiedy zaalarmowany szczeniak zrywa się w panice ze snu i zaczyna ujadać pod drzwiami. Spoglądamy na siebie pytająco, lekko wystraszeni. W ciągu maksymalnie dwóch czy trzech sekund każdy przemieszcza się, jakbyśmy stanowili dobrze zgrany zespół od lat. Lance kładzie dłoń na kaburze, Crafton sięga do szuflady, Betsy zdejmuje z kredensu rewolwer, który odbezpiecza, zanim podchodzi do drzwi, Bernard wpycha łapsko do skórzanej sakwy, a Harlee łapie psa za obrożę. 

W tym samym momencie, w którym rozlega się natarczywy dzwonek, odnotowuję, że Gianna również wkłada dłoń do kieszeni i wyjmuje mały pistolecik, wyglądający bardziej jak dziecinna zabawka, i odbezpiecza go. Ron nakrywa ją lekkim kocykiem, ukrywając przy tym broń, jakby byli jednym, idealnie zsynchronizowanym organizmem.

Kiedy Betty otwiera, okazuje się, że stoją przed nami agenci federalni Jones i Baldball z wyciągniętymi przed siebie legitymacjami, ubrani w swoje pogrzebowe, źle dopasowane garnitury. Na widok wycelowanych w siebie kilku luf przybierają pozycję obronną, która w sumie nic by im nie dała, bo zanim sięgnęliby po broń, byliby podziurawieni jak sito. Chyba sami do tego dochodzą, bo podnoszą na chwilę dłonie, sugerując brak złych zamiarów. 

- Dzień dobry. Agenci Baldball i Jones, FBI. Proszę opuścić broń. Chcemy zadać państwu kilka pytań. - Jones ma tak wypruty z emocji głos, że przypomina jakiegoś robota albo automat. Chowa legitymację i spogląda Betsy prosto w oczy. Jest w nim jakaś determinacja, coś nieugiętego, jakby mimo wszystko mu zależało. - Możemy wejść?

- Proszę. - Emerytowana policjantka wskazuje salon. Krząta się przez chwilę przy stole, zgarnia resztki jedzenia, napojów i napoczęte butelki z whisky i ginem, wręczając je nam po kolei. Posłusznie ustawiamy jedzenie na kuchennym stole i wracamy do salonu. - O czym konkretnie i z kim z nas chcecie panowie rozmawiać?

- Kolejna śmierć, właściwie śmierci, z którymi jesteście jakoś powiązani. Wszystkie związane z działalnością nielegalnej strony internetowej, itakjzuniezyjesz.com. Wydaje mi się, pani Logan, że macie przed nami parę tajemnic. I że być może utrudniacie nasze śledztwo.

- Crafton. Moja żona obecnie nazywa się Betty Crafton. - James i Lance wymieniają ponad stołem porozumiewawcze spojrzenia, jakby coś uzgadniali bez słów. - I jeżeli macie zamiar wysnuwać jakieś insynuacje, to zważcie, że jest tu czterech funkcjonariuszy policji i prawnik. 

- Nic nie próbujemy insynuować. Natomiast jeżeli uznamy, że wasze odpowiedzi nie są satysfakcjonujące, spotkamy się w mniej sprzyjających warunkach. - Jones milknie. Jego wzrok jest nieprzenikniony, kiedy przenosi się po kolei na każde z nas. - Może zaczniemy od tego, czemu celujecie w gości?

Przez ponad dwie godziny odpowiadamy po raz kolejny na dziesiątki pytań,  czego nie ułatwia świadomość, że cała rozmowa jest nagrywana (przy trzecim czy czwartym pytaniu Jones prosi o możliwość nagrywania i o powtórzenie wcześniejszych odpowiedzi; mimo ich nieprzeniknionych min wydaje mi się, że nie o wszystkim mieli pojęcie). Kiedy kończymy i obaj uznają,  że więcej nic nie wniesiemy do ich śledztwa, czuję takie zmęczenie, jakbym przez cały dzień kamienie przerzucał. 

- Dziękujemy. Gdyby któreś z was zechciało coś dodać, uzupełnić, może coś wam się jeszcze przypomni, proszę skontaktować się z którymś z nas. - Synchronicznie kładą na stole po jednej wizytówce. Stojąc już w progu, Baldball odwraca się na sekundę. - Jeśli nie będziemy mogli rozmawiać, proszę zostawić wiadomość. Zawsze oddzwaniamy.

Zbieramy się do domu, zupełnie wyczerpani. Przeżywanie ponownie swoich dramatów, tym bardziej, kiedy słuchają obcy ludzie, nie należy do łatwych. Co dziwne, tym razem mam jednak wrażenie, że im naprawdę zależy na rozwiązaniu sprawy. Obym miał rację, oby to wszystko skończyło się raz na zawsze, obyśmy w końcu mogli normalnie żyć, normalnie funkcjonować. 

- Lance, czy twój samochód jest tutaj, czy przyjechałeś służbowym? 

- Przyjechałem służbowym, ale mój stoi tam naprzeciwko. Porozwożę wszystkich, tylko żeby kundel nie nalał mi w środku.

Czekamy tylko, aż Bernard z Harlee odjadą na swoich ryczących maszynach i wychodzimy przed dom. Ron sadza Giannę na składanym foteliku, ta jego troska jest taka naturalna, taka oczywista. Podchodzę z psem do różowo-fioletowego drzewka fuksji, trochę, żeby mógł sobie poobwąchiwać teren przed podróżą, a trochę, żeby się nie rozkleić z nagłej tęsknoty za Mią.

Powietrze z tej strony pachnie kwitnącą lawendą i hortensją, jak w twoim ogrodzie, babciu. Przymykam na moment powieki i próbuję przywołać wspomnienie twoich babcinych oczu, ciepłych, uśmiechniętych, pełnych miłości.

Bardziej wyczuwam niż słyszę nagły ruch z tyłu, po swojej lewej stronie.

- Uważaj!

Odwracam się momentalnie i widzę celującego we mnie Torsona. Jego pistolet ma tłumik na lufie i przemyka mi przez głowę myśl, że wygląda jak w gangsterskich filmach, z tłumikiem i w wielkich, skórzanych rękawicach w tym upale.

Widzę, jak nagle naciska spust, przechodzi mi przez myśl, że odgłos strzału jest dużo głośniejszy niż we wszystkich filmach szpiegowskich, w których z tłumika wydobywa się tylko cichy świst. Bez wahania rzucam się w bok i wywracam razem stojącego obok Darrena. Jednocześnie z tyłu, od strony Gianny i Rona, dobiega mnie głośniejszy strzał i kątem oka widzę, jak twarz Torsona blednie, a na szyi, ponad kołnierzem, rozlewa się szybko plama jaskrawej czerwieni. 

Z domu wybiega Betty, krzyczy do Craftona, żeby wezwał karetkę i dzwonił do Jonesa. Jest przy Torsonie chwilę po tym, jak ten osuwa się na ziemię, upuszczając swój pistolet. 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro