#120

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Adi, chodź na górę na słówko! - Ruszam niechętnie po schodach, z trudem zmuszając obolałe mięśnie do wysiłku. Uda palą od wewnątrz żywym ogniem, nie wspominając o wrażeniu, że ktoś porządnie skopał mi tyłek. Brainy, jak zawsze, siedzi przed swoimi monitorami i pisze coś na zmianę to na jednej, to na drugiej klawiaturze. Odwraca się na sekundę, kiedy słyszy moje kroki. - Patrz na to.

Dotyka palcem ekranu, zostawiając okrągły, wyraźny odcisk palucha. 

- Widzisz to? 

Nie widzę. Znaczy, nie rozumiem, co mi pokazuje. Moje milczenie najwyraźniej wystarczy za odpowiedź, bo wzdycha ciężko, ogląda się na mnie z wyrazem twarzy, jakby miał do czynienia z wyjątkowym tępakiem i zabiera palec z monitora.

- Błąd 404. Strony nie odnaleziono. - Podsuwa mi tonem, który w zamyśle ma być chyba sugestywny i wiele mi mówić, ale w praktyce nie mówi mi nic poza tym, co już dawno wiedziałem. Że strona nie działa na normalnych serwerach.

- Ale to już wcześniej tak pokazywało. Czym się ekscytujemy, bo nie nadążam? - Rzucam bezmyślnie, zarabiając pełne politowania (a może tylko niedowierzania?) spojrzenie.

- Chłopie, nie wiem, co z tobą jest, ale ogarnij się. Spójrz na to. - Stuka palcem w adres. - Jesteśmy w Tor. Nie odnaleziono strony w Tor. Wygląda na to, że wyłączyli serwer. Albo zmienili adres. Zresztą, w Torze każdy może sobie postawić własny serwer. W każdej chwili. Wystarczy literka zmieniona w adresie i stary się nie wyświetli. No wiesz, na przykład itakniezyjesz. Albo juzniezyjesz. Albo ijuzniezyjesz. Odpalałem już dziesiątki możliwości z takiego specjalnego programu, żadna nie działa. Sprawdzam to od rana, ciągle jest tak samo. Rozumiesz, co to prawdopodobnie znaczy?

Zaczyna docierać do mnie, że może to już koniec. Tyle zła, tyle cierpienia, tyle ludzkich tragedii. Śmierć całych rodzin, w tym całej mojej rodziny. W gardle czuję dławienie i ledwie udaje mi się powstrzymać napływające do oczu łzy.

- Zamknęli stronę? Myślisz, że to możliwe? - Ledwie szept przechodzi przez moje ściśnięte gardło. 

- Sam nie wiem. - Marszczy czoło i znów wstukuje coś w komputer, po czym przesuwa wzrokiem po całej stronie nic mi niemówiących napisów. - Może tylko cofnęli publikację. Włączyli tylko widok administratora. Nie wiem, ale nie otwiera się tak czy inaczej. 

Schodzę do salonu jak odurzony. Czy to znaczy, że możemy normalnie żyć? Że nikt nie będzie na nas polował, jak na łowną zwierzynę? Że nic nam nie grozi? Nieśmiała nadzieja wlewa się we nie, chociaż jeszcze na to za wcześnie. Wklepuję w telefonie wiadomość: Wieczorem u mnie i wysyłam Darrenowi, bo to jest coś, czym muszę się z nim podzielić.

- Kawy, Adrianku? - Betty podsuwa mi pod nos pachnący napój. - Akurat z Jamesem zaparzyliśmy świeżą. Co tam Tommy wymyślił? 

Na szczęście Tommy sam schodzi z góry, zwabiony zapachem kawy i maślanych bułeczek, żeby pokrótce zrelacjonować swoje odkrycie. 

- Gdyby faktycznie zdecydowali się zamknąć stronę, to by było coś. - Betsy siada naprzeciwko mnie. - Tylko... Zwykle takie rzeczy bywają bardziej skomplikowane, niż się wydają. To wielkie pieniądze i zasoby ludzkie, które ktoś zaangażował. Jak myślisz?

- Zaraz będzie Bernard, lepiej jedzcie. - Crafton, do którego się zwraca, upycha pół bułki w ustach, zarabiając od Betsy solidnego kuksańca. Krzywi sięlekko i wymownie dotyka nadal obolałych żeber. - Masz rację. Za łatwo by poszło. Wszystko sprawdziłeś?

- Mnóstwo razy. Nic. - Brainy wzrusza ramionami. 

- Nie byłbym takim optymistą, w każdym razie, nie przez kilka najbliższych dni. Ale może przynajmniej przeniosą się w inne miejsce albo zrezygnują na jakiś czas. Trudno przewidzieć.

Ryk silnika oznajmia przybycie Bernarda, tym razem samego. Szczekson dostaje wariacji, biega wokół niego, obijając się o nogi i prawie zachłystuje się szczęściem, kiedy wielki policjant kładzie na ziemi swój rogaty kask. 

- Szczekson! Spokój, siad! Grzeczny pies, dobry pies. - Betty spokojnie podchodzi do zwierzaka, który zwija się ze szczęścia i macha ogonem, wciąż jednak trzyma swój psi zadek na ziemi. - Leżeć. Zostań. Zostań. Dobry piesek.

Szczeniak układa się z ciężkim westchnieniem obok kasku, oblizując się co jakiś czas. Kiedy jednak drobne ząbki wgryzają się w róg, a piesek w tym czasie niewinnie patrzy w oczy Betsy, Bernard schyla się i odkłada hełm na komodę. 

- O, kawa. Bułeczki? Betty, naprawdę, jesteś niesamowita. 

- Jestem niesamowita, to prawda, ale akurat te niesamowite bułeczki zrobił mój niesamowity mąż. - Z uśmiechem wtula się w bok stojącego obok Craftona. - Siadaj, zaraz ci nalejemy kawy.

Kolejny raz wałkujemy sprawę domniemanego zlikwidowania strony; niestety, Bernard podziela wątpliwości Betty i Craftona. 

- Muszę wam coś powiedzieć. Po pierwsze, jest nakaz aresztowania na nazwisko Patricia O'Neill. Szczegółów, niestety, nie mogę podać. Zresztą, nie wszystkie znam. 

- Wiemy. Od wczoraj. A po drugie?

- FBI wystawiło za nią list gończy. Pani senatorowa z córką gdzieś zniknęły. Zmyliły ogon. Musiały przyuważyć, że ktoś je śledzi. Nasi przeszukują okolicę, w której ślad się urwał, ale na razie... - Rozkłada ręce w geście oznaczającym brak rezultatów. - Jak kamień w wodę.

Przed oczyma staje mi przez ułamek sekundy dziecięca twarz, miniaturka Sammy. Biedna mała. Żal ściska mi serce. Czy gdyby jej matka wychowała się w innych warunkach, miałaby szansę być innym człowiekiem? A Coleen Nessa, jaką ma szansę na normalność, skoro i geny i środowisko sprzysięgły się przeciwko niej? 

- Adi? Halo, jesteś tu? - Zdaję sobie sprawę, że Bernard od jakiegoś czasu coś do mnie mówi.

- Przepraszam, zamyśliłem się. Powtórzysz?

- Jasne. Zostawisz jutro psa u Betty i Jamesa. Nie wiem, co wykombinowała moja córka, ale kazała ci przekazać, że spotkasz się z nią jutro w wytwórni. Zawiozę cię do niej, dziś też mogę cię odwieźć, jak chcesz. Detektyw cię odwiedzi za... - sprawdza czas, unosząc na wysokość oczu potężną łapę. - Kuźwa. Za godzinę. Musimy jechać.

- A rower? Przyjechałem rowerem. - Moje jękliwe wyznanie kwituje wybuch śmiechu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro