#37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Błyskawiczna narada skutkuje opracowaniem "misternego planu". Po pierwsze, dzieci zostają w domu z Betty i Craftonem. Po drugie, my we troje, czyli Mia, Brainy i ja, jedziemy do szpitala. Po trzecie, Lance wraca do pracy. 

W mojej głowie cały czas wyje alarm. Straciliśmy czujność i dlatego  staliśmy się łatwym łupem. Nie chcę panikować, ale muszę znaleźć sposób, żeby wywieźć z miasta Mię i maluchy. Na mnie ciąży wyrok, tak samo jak na Giannie i na Mii. Tylko zaszycie się gdzieś, gdzie nas nie znajdą, da nam jakieś szanse. Muszę tylko przekonać Mię; to ta najtrudniejsza część. 

- Gotowa. Jak wy, chłopcy? - Mia schodzi na dół, przebrana z piżamy w prosty, biały T-shirt i dżinsowe spodenki do kolan. Zebranie się do wyjścia nie zajęło jej nawet dziesięciu minut.

- My też gotowi. Idziemy. - Całujemy na pożegnanie maluchy i przytulamy je z całych sił. Tak naprawdę, nawet nie wiemy, czy wrócimy; równie dobrze może okazać się, że dorwą nas tak samo, jak dorwali naszą przyjaciółkę. 

- Bądźcie grzeczni, dobrze? Słuchajcie babci Betty. Kocham was. Pa, słoneczka. - Mia mówi zduszonym głosem, jakby dławiła się łzami. Davidek oplata silnymi ramionkami jej szyję, jak zawsze, kiedy wychodzimy. Jego oczy są pełne niepokoju, niewypowiedzianego lęku. Sam mało się nie rozklejam, kiedy mnie ściska równie mocno. Emily, swoim zwyczajem, przyczepia się po kolei do naszych nóg. 

Nie mam pojęcia ani jak, ani kiedy to się stało, ale zacząłem potrzebować tej dwójki, właściwie trójki, niczym powietrza. Codziennie odwiedzam dom Betty, często u nich śpię, czasem zdarza się, że oni śpią u mnie. Nie ma dnia, żebym po pracy nie znalazł się na Hawthorne Street. 

Moja obecna praca, zresztą, pozwala mi na wiele więcej niż poprzednia. W wydawnictwie przesiadywałem niejednokrotnie po godzinach, czytając i recenzując setki stron utworów. Nie powiem, lubiłem to, nawet bardzo lubiłem. Ale teraz, kiedy pracuję w domu, robiąc właściwie to samo co przedtem w biurze, każda czynność zabiera mi mniej czasu. Może trochę mniej zarabiam, ale to akurat najmniej istotne w tej chwili. 

Odpalam samochód i włączam zestaw głośnomówiący, żeby zadzwonić do przyjaciela, ale Darren odbiera dopiero przy trzeciej czy czwartej próbie połączenia. Pokrótce opowiadam mu, co się wydarzyło. Jest równie przygnębiony, jak my, kiedy słyszy, co zrobili Giannie. Każe nam poinstruować Rona, żeby nie odpowiadał na żadne pytania, nie zgadzał się na żadne przesłuchanie, tylko czekał na niego. 

Brainy ciągle siedzi na internecie, szuka czegoś z grobową miną. Może tylko mi się tak wydaje, ale mam wrażenie, że coś znalazł, tylko nie chce się z nami na razie podzielić. Rzadko jest w aż tak podłym nastroju jak dzisiaj. 

Jak na złość, przejazd przez ten odcinek miasta jest koszmarny. Korek ciągnie się przez większość drogi; jakąś godzinę zajmuje nam dotarcie do miejsca, w którym zderzyło się kilka aut, teraz blokujących drogę. Grupka ludzi, stojących obok zniszczonych pojazdów, krzyczy coś do siebie nawzajem, od czasu do czasu popychają się w emocjach. Dopiero przecznicę dalej ruch odbywa się bez utrudnień. 

Ledwie znajdujemy miejsce na wielopoziomowym parkingu, a o zaparkowaniu gdziekolwiek przy samym szpitalu w ogóle nie ma mowy; wszystko jest zapchane do granic możliwości. Nie lubię zostawiać samochodu w miejscu, z którego nie będę mógł szybko wyjechać.

Udaje nam się dotrzeć na korytarz, gdzie czeka blady ze strachu Ron, tylko dzięki pomocy jednej z pielęgniarek, bo inaczej w życiu nie znaleźlibyśmy tego miejsca. Mia siada przy nim, obejmując brata ramieniem. 

- Coś wiadomo? Czy dalej nic? - pyta cicho. 

- Nic. Ciągle są na sali, to już dwie godziny i siedemnaście minut. - Spogląda na zegarek, sprawdzając czas. - Nie chciało mi się iść. Nie lubię spacerów. Gianna nalegała. Mówiła, że to dobre dla dziecka. Nie widziałem tego noża. Tylko krew, naprawdę dużo tej krwi. Całe plecy. 

Spuszcza głowę, ukrywając twarz w drżących dłoniach. Ponad jego pochyloną sylwetką moje oczy odnajdują Mię. Nie przeżyłbym, gdyby coś jej się stało. Babciu, błagam, pilnuj jej, strzeż jej z miejsca, w którym teraz jesteś. 

Mój telefon wibruje nagle dźwiękiem nadchodzącej wiadomości. Z trudem wyłuskuję go z plecaka, bo wpadł aż za zapasowe ubrania. Zawartość wiadomości mrozi mi krew w żyłach. Gianna, która zwisa bezwładnie, jakby zemdlała, w ramionach męża, z plecami zakrwawionymi od łopatek po pas. 

Kolejna wiadomość przychodzi zupełnie nagle, urządzenie wyślizguje mi się z rąk i upada z głuchym stuknięciem na szpitalny korytarz. Schylam się równocześnie z Mią, jednocześnie sięgamy po smartfona i w tej samej chwili widzimy kolejną wiadomość. Zdjęcie mojego ojca, obraz, który widzę często w snach i jeszcze częściej we wspomnieniach. Siny i spuchnięty wisi w domu rodziców, z kałużą ekskrementów rozlewającą się po spodniach. 

Mia wypuszcza telefon z cichym okrzykiem, ale udaje mi się go złapać akurat, kiedy nadchodzi kolejna wiadomość. Zdjęcie zrobione wczoraj, kiedy byliśmy na placu zabaw. Emily i Davidek na rozbujanych przeze mnie huśtawkach, roześmiani, a w tle ławka, na której siedzą Mia i Gianna.  

Zamieram, skuty nagłym chłodem, a wtedy równolegle wydarzają się dwie rzeczy. Mia mdleje i osuwa się na podłogę bez żadnego ostrzeżenia. W tym samym momencie drzwi prowadzące na blok operacyjny otwierają się i wychodzi z nich jedna z pielęgniarek. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro