#43

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wychodzimy na wciąż rozgrzaną jak patelnia ulicę, która po klimatyzowanym wnętrzu wydaje się jeszcze bardziej dusząca. Powietrze sprawia wrażenie jakby falowało przy samej linii horyzontu. Chociaż przedtem wyglądało na to, że zanosi się na burzę, teraz niebo jest czyste i bezchmurne, na zachodzie lekko szare z upału.

Lance decyduje się wrócić na komisariat, żeby pisać jakieś zaległe papiery i przeprowadzić odprawę, żegna się więc z nami na parkingu. Darren musi, a  w zasadzie chce, jechać po Railey, która pewnie już skończyła swoje spotkanie i miała wracać do domu metrem. 

Ładujemy się we troje do mojego błękitnego Fordzika. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się polubić jakikolwiek samochód, nawet moje pierwsze cztery kółka tak mnie nie kręciły. Ten jest bardziej jak zabawka, niż jak samochód, z tymi wszystkimi bajerkami w środku i pilocikiem. Nie na darmo, babciu, tyle razy kręciłaś głową, że mężczyźni to ciągle dzieci, nieważne ile mają lat i ile mają wzrostu. Jedyne, co mnie wciąż przerasta, to brak tej nieszczęsnej dźwigni biegów, do której jestem przyzwyczajony. 

Pewnie powinienem wrócić do swojego mieszkania na noc. Przynajmniej wypadałoby. Zawsze, babciu, powtarzałaś, że gościnność gościnnością, a rozsądek trzeba zachować. Wszyscy zwaliliśmy się Betty na głowę, poniszczyliśmy jej kwiaty (no dobra, głównie ja poniszczyłem jej kwiaty), zdezorganizowaliśmy życie. 

Mam jednak cichą nadzieję, że zaproponuje, żebym jeszcze dzisiaj został na noc.

Wyjątkowo szybko udaje mi się przebić w mniej zatłoczone rejony miasta. Mam dość jazdy w ciszy, włączam radio,   trafiając prosto na wiadomości. Nie mówią o niczym, co by było ważne dla nas. Za to Brainy, wciąż z nosem w komórce, co widzę w lusterku, zupełnie się wyłączył i coś tam pisze, mamrocząc pod nosem jakieś niewybredne inwektywy. 

Mia kładzie mi dłoń na kolanie, jak zawsze, zachłystuję się szczęściem, kiedy jest obok mnie. 

- Może byśmy dzisiaj zabrali dzieci do ciebie? Jak sądzisz? Mogłyby spać w sypialni, a my sobie znowu pościelemy tę rozkładaną kanapę w salonie. - W jej głosie jest nieśmiałość połączona z determinacją. 

Wszyscy się zmieniliśmy, diametralnie się zmieniliśmy, przez nasze ostatnie doświadczenia. Sądzę, że nigdy przed całą sprawą nie zapytałaby mnie tak otwarcie o wspólną noc. Chyba to jest trochę tak, że wiemy, jak bardzo szybko wszystko może się zmienić, jak łatwo nagle zniknąć, przestać istnieć. Jedna chwila i świat kręci się bez ciebie, zupełnie, jakby cię nigdy nie było, a twoje miejsce wypełniają nowi ludzie. 

- Wiesz, że to dobry pomysł? Sam o tym myślałem. - Mógłbym się w końcu oświadczyć, kupimy po drodze jakieś dobre wino i słodycze dla dzieciaków. Układam w myślach małą mówkę, którą mógłbym wygłosić. O ile ktoś zechce słuchać.

Jesteśmy prawie przy samym parku botanicznym, drzewa rzucają już na drogę długie cienie, a to oznacza, że wieczór zbliża się wielkimi krokami. Co prawda, szybko nie zapadnie zmrok, ale żeby jechać z maluchami, musimy się przygotować. Nie miałem wcześniej pojęcia, ile rzeczy należy zapakować, żeby taki dwulatek mógł przetrwać dzień. 

Rąbnięcie w tył samochodu rzuca Mię na przednią szybę, pomimo zapiętego pasa uderza czołem w pulpit. Brainy klnie na całe gardło i razem ze mną odwraca się, żeby zobaczyć, kto w nas wjechał. Pewnie jakiś gówniarz, który odebrał dopiero co prawo jazdy, nie zdążył wyhamować. Kolejne popchnięcie nie pozostawia wątpliwości. Ktoś robi to celowo. W lusterkach widzę biały samochód z całkowicie zaczernionymi szybami, za którymi bezpiecznie chowają twarze. 

- Brainy! Bierz broń, cholera, zostaw ten gówniany telefon, strzelaj! - krzyczę do tyłu, przyspieszając znacząco. Niewiele daje moje przyciśnięcie gazu, bo mój mały samochodzik nie jest wyścigówką. Tom w końcu reaguje, chwyta pistolet, wyciąga go gdzieś z jeansów, boję się nawet myśleć, gdzie go trzymał, i otwiera okno, po czym strzela w opony samochodu. Mia w tym czasie dzwoni do Betty, gorączkowo tłumacząc jej, czemu ona i Crafton muszą jak najszybciej ukryć się z dziećmi w środku budynku. 

Szyba z tyłu rozpryskuje się na drobne kawałki, kiedy kula z podążającego za nami auta jej dosięga. Grad odłamków zasypuje Toma, który osłania głowę ramionami, jakby to mogło coś mu pomóc. Z ran na przedramionach spływa krew. 

- Zjedź w tę uliczkę! Natychmiast! - krzyczy Mia. Nuta histerii w jej głosie wprawia mnie w panikę. 

- Jednokierunkowa, nie mogę! - krzyczę lekko drżącym głosem. 

 - Jedź w nią, do szpitala, wjazdem dla karetek, tam są kamery, nie pojadą za nami! Szybciej, Adi! Błagam cię, rusz się! - Odwraca się raz za razem. 

- Schowaj się niżej! Mia, schyl się! - Nie słucha, odwraca się cały czas, ryzykując trafienie, aż nie wytrzymuję i bez pardonu przyginam jej głowę do kolan, nie pozwalając ponownie się wyprostować. Potem może mnie znienawidzić, ale teraz niech po prostu przeżyje. 

Brainy siedzi skulony, przynajmniej on schował się za fotelem. Nie słychać więcej strzałów, może tylko chcieli nas wystraszyć. "Może jednak nie", stwierdzam w myślach, kiedy kolejna kula wali w drzwi od mojej strony, ale chyba nie dostaje się do środka.

Pędzę szybciej niż kiedykolwiek, mój Fordzik niedługo wypluje wnętrzności, ale lepiej on niż my. W oddali majaczy budynek szpitala, zaczynam sądzić, że mamy jakąś szansę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro