# 52

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Samolot czarterowy? Wyobrażałem go sobie trochę lepiej, nawet jakoś wydawało mi się, że to będzie malutki samolocik, taki na kilka miejsc, i ja z pilotem w środku. Babciu, czasem jestem niedorozwojem, a wtedy od razu przypominam sobie, jak uparłem się na pomalowanie sypialni na łososiowy kolor, bo wydawało mi się, że będzie pomarańczowy, jak mięso łososia. Teraz chce mi się wyć, dokładnie jak wtedy, kiedy zobaczyłem swoje różowe ściany.

Mój samolot czarterowy jest pełen małolatów i ich opiekunów, z tego co słyszę, lecą na jakiś festiwal piosenek dla dzieci. Mój Boże, dziewczynka siedząca za mną naprawdę nie powinna nigdy śpiewać, a drze się na całe gardło. Jednak nawet to nie zagłusza chłopięcia lat około trzynastu, który krzyczy właśnie na matkę, że zrujnowała mu grzywkę. Grzywkę! Cholera. Kiedy odwraca się w moją stronę, posyłam mu najbardziej jadowite spojrzenie, na jakie mnie stać. Gówniak strzela balonem z gumy do żucia ze znudzoną miną i odwraca się z powrotem, przestaje jednak pyskować do matki. Za to jazgot dziewuszek, przeżywających swoje małe dramaty z ubrudzoną sukieneczką i zaciągniętymi rajstopkami w rolach głównych zamienia dalszą podróż w koszmar.

Ponad dwie godziny lotu wydaje się wlec bez końca. Ból głowy, tępy i nieuchronny, rozsadza mi czaszkę, więc łykam swoje dwie przeciwbólówki, które zazwyczaj mam gdzieś w kieszeniach na takie okazje.

Przynajmniej na lotnisku wita mnie orzeźwiający wiaterek. Tu padało,  trawa i droga nie zdążyły wyschnąć, więc pachnie deszczem i namokniętą ziemią. Z przyjemnością wciągam świeże powietrze.

Samochód kolegi Brainy'ego czeka w umówionym miejscu. Kierowca to młody chłopak, może trochę po liceum, może dopiero końcówka szkoły średniej. O nic nie pytam, a on poza krótkim przywitaniem też nie wyrywa się do rozmowy. Co jakiś czas rzuca mi taksujące spojrzenie, zdradzające żywą inteligencję. Prawie widzę trybiki obracające się w jego głowie. Przy pierwszych skrętach tracę orientację i w życiu nie trafiłbym z powrotem na lotnisko, a droga zajmuje nam grubo ponad pół godziny. Na koniec po prostu staje gdzieś przy drodze i wskazuje brodą okazały dom na końcu ulicy.

- To tamten dom. Są kamery. O dwudziestej pierwszej ktoś cię odbierze. Taksówka. - To mówiąc, zamyka za mną drzwi i odjeżdża bez zbędnych ceregieli, zostawiając mnie z mnóstwem niezadanych pytań i nieuzyskanych odpowiedzi. To, co w tej chwili czuję do Toma i jego kolegi, jest bardzo bliskie nienawiści.

Stoję chwilę, niezdecydowany, ze swoim czarnym plecakiem w dłoni. Nie mam zielonego pojęcia, co powinienem powiedzieć tym ludziom. "Cześć, ja przyszedłem obejrzeć sobie waszą córkę. A, nie waszą, sorry, raczej córkę Catherine Gren. Jest tutaj?"  Już widzę ich miny. Oby tylko nie mieli wielkiego psa z paszczą pełną zębów. Nie wiem, kim są, czego się po nich spodziewać, jakie są ich powiązania z Sammy. Nic, co dałoby mi jakikolwiek punkt zaczepienia. Jeżeli wezwą policję i zamkną mnie za nękanie... Albo lepiej, po prostu zastrzelą za naruszenie przestrzeni prywatnej. 

W końcu ruszam przed siebie, skoro i tak nie pozostaje mi nic innego. Wyświetlacz w telefonie pokazuje dwudziestą dwadzieścia trzy, co daje mi w zasadzie trochę ponad pół godziny rozmowy. Ewentualnie trochę ponad pół godziny sterczenia na podwórku, jeżeli nie zechcą ze mną rozmawiać. Albo wielogodzinną wędrówkę na lotnisko, jeżeli nikt po mnie nie przyjedzie. Szach-mat, Adi. 

Ruszam w stronę budynku, przyglądając się śnieżnobiałej boazerii, obszernej werandzie i oświetlonym wykuszom na poddaszu. Przy balustradzie powiewa amerykańska flaga, standardowo. Dom jest naprawdę duży i naprawdę piękny. Na równiutko przystrzyżonym, jaskrawozielonym trawniku poniewiera się różowy rower z doczepianymi po bokach kółeczkami, a obok podwójnego garażu parkuje dziecięcy samochód na akumulator. 

Niechętnie robię krok w stronę schodków. Jestem tu intruzem. Wszystko we mnie buntuje się przeciwko narzuconemu mi zadaniu. Nie mam jednak za dużo czasu na użalanie się nad swoim trudnym położeniem, bo zza boku domu wybiega mała blondyneczka z chudymi warkoczykami, ścigana przez roześmianą, rudowłosą kobietę. Obie zatrzymują się na mój widok, a matka łapie dziewczynkę za rękę i obronnym gestem przyciska do siebie. Drugą dłoń chowa w kieszeni obszernej, długiej spódnicy. Jestem przekonany, że ma tam jakąś broń. W jej oczach pojawia się niepokój. Przeczesuje wzrokiem okolicę, po czym znów skupia na mnie uwagę.

Odchrząkuję, postępując krok w ich stronę.

- Dzień dobry. Nazywam się Adrian Glinsky. Czy możemy chwilę porozmawiać?

- Nie przyjmujemy świadków Jehowy. Ani akwizytorów. Nic nie kupimy i nic panu nie damy. 

- Nie, nie, nic z tych rzeczy. Gdyby pani mi poświęciła chwilę, byłbym wdzięczny.

- Proszę w takim razie usiąść na werandzie, zaraz przyniosę coś do picia. Coleen, chodź z mamusią, kochanie, Olivia da ci kolację i pójdziesz spać. 

Korzystając z nieobecności gospodyni, podziwiam lekkie mebelki, białe huśtawki z kolorowymi poduchami i wielki, gazowy grill królujący pod jedną z balustrad. Kontempluję też własną głupotę, bo oczywiście zapomniałem, że miałem nazywać się Hugh Adams. Tyle w temacie pozostawania anonimowym.

- Proszę - odzywa się kobieta za moimi plecami, podając mi oszronioną szklankę. Przełykam ślinę i odstawiam szklankę na stolik z przepraszającym uśmiechem. Byłabyś ze mnie dumna, babciu, bo język mam suchy z pragnienia, a głupio mi wyciągać w tej sytuacji plastikową butelkę z własną wodą. Matka Coleen siada na ławeczce naprzeciwko mnie i opiera obie dłonie o blat. Szare oczy z powagą śledzą każdy mój ruch. - Co pana do nas sprowadza?




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro