# 59

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Brian McBride wylatuje zgodnie z planem. Pilot mojego aktualnego czarterowego samolotu wygląda jak zaćpany Brad Pitt. Jest tak przystojny i tak najarany, że obie te rzeczy są aż niewiarygodne. 

To jednak najmniejszy problem. Nasz "statek powietrzny" wygląda, jakby miał swoje lata.  Oprócz mnie jest jeszcze czterech innych pasażerów, trzech facetów i zakonnica, ale żaden z nich nie przejawia chęci do rozmowy. Siedzimy na fotelach, które zapewne pochodzą z demontażu po remoncie jakiegoś prawdziwego samolotu, a kobieta modli się przy każdej turbulencji. Kiedy w pewnym momencie naprawdę zaczyna telepać, jakby podłoga miała się odseparować od reszty, wyciąga różaniec i głośno intonuje "Ojcze nasz"; jej potrójny podbródek porusza się przy mówieniu jak rzadka galareta, a żabie oczy zaraz wylecą z orbit. Dziwne, że lecąc nie przechylamy się na stronę, po której siedzi.

- Zamknij się, do cholery - krzyczy pilot. Jego kabina, o ile to nie za dużo powiedziane, jest odgrodzona od części dla pasażerów zwykłą szmatą. Można pokusić się o nazwanie jej kotarą, ale to nie oddawałoby ani jej wyglądu, ani charakteru. - Łeb mi napierdala, a ta zawodzi! Zaraz cię wyrzucę!

Zważywszy jego stan, ja tam bym siedział cicho. Zakonnica rozgląda się po obecnych, oczekując wsparcia, ale szczerze mówiąc, mi też działa na nerwy. Z braku obrońców, milknie naburmuszona, łypie tylko na nas tymi wyłupiastymi gałami, jakby rzucała uroki. 

Parę minut później samolocik gwałtownie mknie w górę, a siła ciążenia wbija nas w fotele. Ledwie pilot wyrównuje lot, a już zaczyna nurkować wiele metrów w dół. Mój plecak i rzeczy współtowarzyszy mojej niedoli wzbijają się w górę, uderzając o sufit, po czym spadają nam na głowy, kiedy znowu wyrównuje. Skubany, mogę się założyć, że przysnął. 

Nawet się nie dziwię za bardzo, kiedy oznajmia, że musimy trochę zboczyć do Pittsburgha, jako że tam musi zatankować. Daje nam pół godziny na załatwienie potrzeb i zakupy. Zakupy wykluczam od razu, jak tylko rozglądam się po hangarze, przy którym wylądowaliśmy. Nasz pilot za to najwyraźniej coś sobie kupił;  pilnuje tankowania z niezapalonym papierosem w dłoni. Zaraz i ja zacznę się modlić, bo jak ten cały kram pierdyknie, to my razem z nim.

- Gentelmen! - krzyczy bełkotliwie. - Wsiadajcie szybko, zanim jędza nie wróciła. 

Mina gościa, który wygląda niczym egzemplarz pozostały po dzieciach kwiatów,  jest bezcenna. Najpierw rozdziawia się jak idiota, a kiedy nasz nawalony pilot zamaszystym gestem zaprasza wszystkich do środka, z uśmiechem ładuje się na pokład. Z ociąganiem, pakujemy się na górę. Mam wyrzuty sumienia, nie powiem, że zostawiamy w takim miejscu kobietę, ale z drugiej strony, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby ten cholerny czub zostawił tu mnie. Zresztą, Adi jest człowiekiem z zasadami, przynajmniej tak lubię o sobie myśleć, za to Brian McBride może być draniem, co mi tam.

Bez wątpienia to niezapomniany lot. Turbulencje, wzloty i opadanie, nagłe, niczym niezapowiedziane skręty w lewo, postukiwanie w podwoziu, a na dokładkę burza nad lotniskiem w Harrisburghu sprawiają, że mało sam nie zaczynam się modlić. Pamiętam, babciu, jak kiedyś mówiłaś "jak trwoga, to do Boga", a potem tłumaczyłaś, że to nieracjonalne. Fakt, nieracjonalne, ale jakie za to pomocne, kiedy człowiek tyłkiem trzęsie ze strachu i nic innego nie przychodzi do głowy. 

Stoję na płycie lotniska, na wydzielonym pasie dla awionetek, pioruny walą jak oszalałe, a ja nie wiem, co ze sobą zrobić. Brainy nie dzwoni, zresztą, boję się nawet wyciągać telefon, żeby mnie nie trzepnęło. W końcu wlokę się do terminala, przemoczony do suchej nitki, gdzie ginę w tłumie innych podróżnych. 

Przy każdym kroku moje adidasy wydają z siebie mokry, cmokający odgłos, niczym rozdeptywana w błocie ropucha. 

Kiedy pół godziny później Tom zaczyna dobijać się na komórkę, prawie śpię oparty o siedzenie barowego krzesełka. 

- Pamiętaj, że nadal jesteś Brian McBride. Niedługo jedziesz autobusem, za siedem minut dokładnie, spod samego lotniska, to się pospiesz. Zaraz dostaniesz bilet na telefon, kierowcy pokażesz numer rezerwacji i opłaty z tego biletu.

- Ale dokąd? Dokąd jadę, cholera? - Ze zdenerwowania oblewam sobie kolana i uda gorącą kawą, szlag by to. Klnę niewybrednie, zwracając uwagę kelnerki, która wlepia we mnie natychmiast potępiające spojrzenie, unoszę więc dłoń w przepraszającym geście, a kolejna partia kawy ląduje przy tym na moich szortach. 

- Uważaj. Autobus jedzie do Filadelfii, ale poprosisz kierowcę, żeby wysadził cię w King of Prussia. Tam ktoś będzie na ciebie czekał. Zapamiętałeś? 

- Ta, pewnie. Jak wrócę, to skopię ci dupę, wiesz? - Serio, chyba stłukę chłopa na kwaśne jabłko, kiedy go dorwę. 

Ledwie udaje mi się wsiąść, kierowca właśnie ruszył, ale zatrzymał się widząc mnie pędzącego i machającego rękoma jak wariat. "Spod samego lotniska" okazało się półkilometrowym odcinkiem, który przebyłem biegiem, przywołując w myślach najwybredniejsze tortury, o jakich w życiu słyszałem, a jakim mógłbym poddać mojego eksprzyjaciela, Brainy'ego.

Nie przeszkadza mi głośna muzyka country, której w zasadzie nienawidzę, a którą najwyraźniej lubi kierowca, ani to, że mały chłopiec z tyłu ciągle kopie moje siedzenie, ani nawet gadająca głośno przez telefon, w sumie śliczna dziewczyna, która siedzi obok. Kładę plecak od strony ściany, zamykam oczy i poddaję się miarowemu kołysaniu. Jak zawsze, kiedy opada we krwi poziom adrenaliny, robi się ze mnie flak i film mi się urywa. 

Budzę się, bo czuję pod głową wściekłe wibrowanie telefonu. Udaje mi się go w końcu wyłuskać z plecaka, ale jestem tak zaspany, że najpierw wypada mi na podłogę i przestaje dzwonić. Wciskam przycisk wybierania, próbuję przy tym trochę oprzytomnieć.

- Gdzie ty jesteś? Miałeś wysiąść w King of Prussia, ktoś na ciebie czeka już ponad czterdzieści minut, coś się stało? - Zagryzam wargi i zastanawiam się, jak mam mu powiedzieć, że przespałem toż zacne miasteczko i właśnie wjeżdżam do Filadelfii.


Hej wszystkim!

Ogarnęłam się trochę z czasem, więc przynajmniej na razie - jestem z powrotem w miarę regularnie :) Jak zwykle, proszę, dajcie znać jeżeli dostrzeżecie coś niejasnego albo jakieś błędy, poprawiam na bieżąco :) 

Buziaki, 

yannissonne

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro