#69

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Nikogo nie ma. - Darren rzuca na stół klucz od samochodu. Metalowy brelok uderza ciężko o drewno. - Spóźniliśmy się. Zabrali ich.

Serce ściska mi żelazna obręcz.  Siadam obok Darrena i chowam twarz w dłoniach. Siedzimy obaj w ciężkim milczeniu, słychać tylko Toma łupiącego po kolei wszystkimi drzwiami i zaglądającymi do każdego zakamarka.

- Wykiwała was. Wystrychnęła cię na dudka, gościu. - Brainy rozgląda się raz jeszcze. Zagląda do lodówki, otwiera i zamyka szafki. - Uciekła z dziećmi.

- Możesz się zamknąć? - Prawie krzyczę, nagle pełen złości. Nie zna Mii tak dobrze jak ja. Nie wyjechałaby bez słowa. Bez wiadomości. Ktoś ich porwał, a ja jak głupi siedzę tu i nie wiem, co dalej robić. Jak mam ich znaleźć? Gdzie szukać? Od czego w ogóle zacząć? Obce miejsce, nie znam tu nikogo, jest tak późno, że w innych domach już pogasły światła. To poczucie bezsilności zaczyna mnie dobijać. 

- Bo co? 

- Bo nico. Idiota.

- Uspokójcie się, na litość boską. - Darren wystawia na boki ręce jakby chciał nas rozdzielić, najwyraźniej obawiając się, że zaczniemy się prać jak gówniarze. - Brainy, skąd to wnioskujesz? 

- Zabrała wszystko. Sami się przyjrzyjcie. Miała czas się spakować. Musiała już to dawno zaplanować. Spryciara. - Brainy rozgląda się wokół po uporządkowanej kuchni. Oprócz jakiegoś zapomnianego, pomiętego rysunku przy ścianie nie ma żadnych śladów pobytu kobiety z dwojgiem małych dzieci. Naczynia pochowane do szafek, stół wytarty do czysta, podłoga zamieciona. - Szkoda, że tobie nie powiedziała, geniuszu.

W ostatniej chwili powstrzymuję ochotę, żeby rzucić się przez stół i przylać mu w pysk. Może mieć rację. A może jej wcale nie mieć. 

Dlaczego nie zostawiła chociaż kartki? Nie napisała smsa? Czegokolwiek. Musiała zdawać sobie sprawę, że będę szalał ze strachu. Wie, ile straciłem. Kto jak kto, ona powinna to rozumieć. Wybieram kolejny raz jej ostatni numer, palce mi się trzęsą ze zdenerwowania, a kiedy telefon nie odpowiada, zmieniam kartę na nową i próbuję zadzwonić na kolejny numer z listy Mii, i jeszcze kolejny, ale żaden nie jest aktywny, żaden nie odpowiada.

- Nic tu po nas. Zbieramy się. - Darren łapie klucz i gestem wyprasza nas na zewnątrz. 

- Musimy ją odszukać, popytać sąsiadów, może coś widzieli. - Sam czuję, że gadam bez sensu. Boję się o nich, jestem przerażony. 

- Dzwoń do Rona, Brainy, a ty Adi, w tym czasie dzwoń do Betsy. Jedziemy do niej. Powiedzcie im, co się dzieje. Tu nic nie znajdziemy. Ja prowadzę.

Wciskam dotychczasową kartę w odpowiedni slot i czekam, aż telefon się odpali. Pozostałe karty chowam z powrotem, będą potem potrzebne.

Nie mam pojęcia, co bez nich zrobię. Jak mam bez nich żyć? Jakby ktoś nagle pozbawił mnie celu, kolejny raz wypchnął mnie na głębinę bez kamizelki ratunkowej. Mia i dzieciaki to moja kamizelka, moje koło ratunkowe. A teraz ich nie ma. I nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Gdzie są, czy żyją. Czy ukryli się dobrowolnie, czy ktoś zrobił im krzywdę? 

Darren jedzie szybciej niż kiedykolwiek, pewnie przekroczył wszystkie możliwe przepisy, za to droga mija nam w rekordowym tempie i w zupełnym milczeniu. 

Przy wejściu, mimo że jest po północy, wita nas ujadanie Szczeksona i wielka kałuża na środku holu, a za psiakiem pojawia się zmartwiona twarz emerytowanej policjantki, bosa Harlee i poobijany James. Odruchowo rzucam w środek nasikanego jeden ze starych gospodarczych ręczników, które Betsy położyła w holu właśnie w tym celu, po czym schylam się pogłaskać psa po wijącym się w ekstazie grzbiecie. Ogonek uderza bez opamiętania w podłogę i w moje nogi, a ostre jak brzytwa ząbki zaczepiają skórę, kiedy szczeniak liże mnie po rękach.

- Co z nimi? 

Darren tylko kręci głową. 

- Siadajcie, czekamy na Rona, zaraz tu będzie. Trzymasz się jakoś, Adi? - Mądre oczy kobiety prześwietlają mnie na wylot.

- Próbuję. 

Szczekson układa mi się na stopach i liże moje palce. Obrzydliwość. Próbuję odsunąć nogi, ale przysuwa się z powrotem. 

Ron pojawia się pięć minut później, szary na twarzy ze zmęczenia. Przemyka mi przez myśl, że schudł jeszcze przez te parę dni, wygląda jak cień. Łapie kawę stojącą przed Brainy'm i wychyla duszkiem bez pytania. 

- Adrian. Mia jest bezpieczna. Jest z dziećmi. Zostawiła wiadomość. - Przygląda się po kolei każdemu z nas. - Nie chce, żebyśmy jej szukali. Wróci, jak będzie bezpiecznie.

Ulga jest wszechogarniająca. Nic jej, im, nie jest. Są bezpieczni. Nic więcej się nie liczy. 

- Dzięki, stary. Serio, dzięki. - Przymykam na sekundę oczy. - Jak się czuje Gianna?

- Może jutro wyjść do domu. Albo zostać na patologii ciąży. - Przeciera wierzchem dłoni zaczerwienione powieki. - Chce do domu. 

- Ron. Idziesz spać. Natychmiast. Zanim przewrócisz się w progu. - Betsy unosi dłoń, żeby uciszyć ewentualny protest. - Na nic się Giannie nie przydasz w takim stanie. I żadnych komputerów, zrozumiano? 

Ron kiwa głową niczym posłuszne dziecko i wlecze się na górę. 

- Harlee, zgłaszał się Bernard? 

- Tak, godzinę temu dzwonił. Połowę drogi miał jeszcze. Może około piątej rano tu dotrzeć. Ja zaraz się zbieram, bo ojciec ma zaparkować swój kamper przy Atlantic Beach, przy moim domu.

- Kamper? - James krzywi się boleśnie przy mówieniu.

- No mówię przecież. Kamper. - Harlee wstaje i przeciąga się leniwie. - Spadam. Dajcie znać, jak pojawi się coś nowego.

W końcu wszyscy się rozchodzą i zostaję sam ze Szczeksonem. Przenoszę się na fotel, skoro i tak nie mam szans zasnąć dzisiejszej nocy.

Psiak siada ze zwieszonym łebkiem przy fotelu, jakby dzielił mój smutek. Biorę go na kolana i przytulam, a on wciska się we mnie cały i układa wygodnie. Nie skacze, nie liże, nie podgryza, nie jazgocze jak opętany; pierwszy raz zachowuje się jak normalny pies. Głaszczę go po tej jego psiej głowie, a z oczu kapią mi łzy, wstrzymywane od kilku godzin. W końcu wtulam twarz w pachnącą szamponem sierść i tak siedzimy razem przez naprawdę długi czas, aż w końcu sam nie wiem kiedy nadchodzi sen.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro