#72

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cześć Wam :)

Proszę, w razie błędów itp - dajcie znać. Mam nadzieję, że nie przynudzam za bardzo. 

Buziaki, yannissonne


James nie wahał się ani chwili, kiedy poprosiliśmy go o pożyczenie samochodu, za to uparł się z nami jechać (co nawet rozumiem, bo na jego miejscu też nie chciałbym brać udziału we wspominkach dotyczących "starych, dobrych czasów", w których dla niego miejsca nie ma). Pomijając drobny fakt, że faktycznie wszystkie moje auta jakoś się zepsuły ostatnio, więc ma prawo bać się o swoje wypicowane cacko.

I tak oto stoimy we trzech w korku na wjeździe na Manhattan Bridge, każdy z nas w grobowym nastroju, wbity we własne niewesołe myśli, gotując się we wnętrzu czarnego chevroleta, a ja rozważam, jak zawsze, problemy prawie egzystencjonalne. Na przykład, czemu most, który w nocy jest pięknie oświetlony i którego magiczne odbicie w wodach East River zapiera dosłownie dech, którego lekko niebieskie zabarwienie przyciąga wzrok, i który z daleka jest taki filigranowy, ażurowy, jak coś delikatnego zbudowanego z cienkich drucików, z bliska przypomina żeliwnego, dwupoziomowego kolosa, częściowo skorodowanego. Plamy rdzy na bokach wykwitają pomarańczowo i brązowo niczym w opuszczonym budynku, farba na bokach od strony kierowców schodzi z metalu płatami, a strefa pieszych poniżej poziomu używanego przez samochody wygląda jak ogrodzona siatką część więziennego spacerniaka. Do tego rozciągnięte miejscami, przerzucone nad balustradą jak stare szmaty czarne siatki ochronne. Jak piesi w ogóle chodzą tą częścią? Czy ktoś w ogóle tam chodzi? Przecież środkiem dolnego poziomu przemyka subway, a w końcu nasze metro naprawdę rozwija duże prędkości. Czy ten świst i łomot, i po bokach i nad głowami, nie przeszkadzają pieszym? A może tylko mam takie wrażenie, bo sam gotuję się na moście jak na gigantycznej żeliwnej patelni.

- Crafton, przybliż mi jeszcze raz historię klimatyzacji w tym maleństwie, bo od tej historii chłodniej mi się od razu robi. - Brainy przechyla się pomiędzy naszymi siedzeniami, wpychając głowę prawie na ramię Jamesa.

- Tommy, a ty mi przybliż historię swojego prawa jazdy, bo od razu robi mi się weselej. - Crafton syczy z bólu, kiedy próbuje obrócić głowę do tyłu.

Otwarte okna nie dają chłodu, za to przy szybszej jeździe robią paskudny hałas. Chętnie sam poznałbym ową historię, ale na razie obaj tylko sobie docinają.

- James, a nie pomyślałeś, żeby go przemalować na biało? Taki czarny bardziej się nagrzewa. 

- To nie czarny, tylko kolor "szarość zmierzchu". Nie myślałeś, żeby sobie zdać egzamin praktyczny i kupić swoje auto? Po raz trzeci musi się udać.

- Równoległe parkowanie nie jest potrzebne do życia. - Brainy odpycha się od naszych siedzeń i opiera o swoje.

- No tobie nie, ale tym, co im w obu razach auta rozbiłeś przy parkowaniu, mogło być przydatne.

- Mogę ci jeszcze zamontować taki stojący wiatrak na wtyk od zapalniczki, co ty na to? Zawsze trochę wiaterku, a zdaje się i ciszej w środku będzie... - Tom zaczyna, ale już bez przekonania, jakby stracił wolę walki.

- A ja mogę ci doradzić świetne czujniki parkowania, serio. - Policjant syczy z bólu, kiedy podskakujemy na jakimś wyboju. - Dobra, poddaję się. Za bardzo mnie boli. Jutro odstawię do naładowania tę przeklętą klimatyzację, tylko już zejdź ze mnie. 

Urząd pocztowy przy Canal Street wygląda jak przycupnięty przy wieżowcach niski budyneczek, chociaż w praktyce to wielki gmach. Chodnik dla pieszych pokrywa sterta śmieci, jakieś podarte kartony, brudne gazety i drobne papiery, kawałki opakowań i wstążki od kwiatów, które wiatr przewiewa co i rusz, ale przynajmniej jest kawałek miejsca parkingowego, gdzie można zostawić auto z wykończonym drogą Jamesem w środku. Biedak wygląda jakby miał zaraz zemdleć. 

Zgrzani i spoceni wkraczamy w chłód klimatyzowanego wnętrza i mam wrażenie, że już nigdy nie zdecyduję się stąd wyjść. Za to Brainy prze przed siebie jak lodołamacz, prawie roztrącając ludzi, pochłonięty całkowicie poszukiwaniem skrzynek. W końcu stajemy przed ścianą białych drzwiczek, oznaczonych numerami. Nasza skrzynka pocztowa znajduje się w samym rogu na wysokości wzroku. Akurat kiedy mam zapytać Toma, czy ma jakiś kod czy coś tego typu, drzwiczki odskakują z cichym kliknięciem. 

- Voila. - Gestem zaprasza mnie do wyjęcia skromnej zawartości. 

Na środku boksu leży mały, płaski pakuneczek, zwykła, prosta koperta. Na niej znajduje się jedynie nadrukowany i naklejony numer skrytki. Wkładam rękę z wahaniem, a serce łomocze mi tak mocno, że czuję je w gardle. Oglądam kopertę ze wszystkich stron, podczas gdy Brainy zatrzaskuje drzwiczki. 

- Nie tu. W samochodzie otworzysz. - Szturcha mnie w żebra, że o mało nie upuszczam koperty z całą zawartością na zielono-szare, lekko nakrapiane pasy zdobiące podłogę. - Nie wiemy, co tam jest.

- Wiemy. Karty są. - Wyczuwam palcami kartę w obwolucie, i chociaż dokładnie badam całą powierzchnię, nie wydaje mi się, żeby koperta zawierała cokolwiek więcej, chociażby kartkę papieru. Czuję łzy napływające do oczu, odwracam więc głowę, żeby nie zauważył. Miałem taką cholerną, cichą nadzieję, że znajdę tu jakiś liścik, wyjaśnienie, cokolwiek, co pozwoli mi zrozumieć jej decyzję. Same karty są jak policzek, śmiech w twarz, i nie spodziewałem się tego po Mii. Po mojej Mii. Po wrażliwej, dobrej, kochającej dziewczynie. Karty z kasą w pustej kopercie są w stylu wielkiej aktorki, nie dbającej o uczucia innych, za to płacącej za ich usługi. 

Czuję się chory, w skroniach pojawia się znajome pulsowanie, zapowiadające nadchodzącą migrenę, a przed oczami latają mi ciemne mroczki. 

Ulica wita nas smrodem przetrawionego paliwa, rozgrzanej gumy opon i piekielnym skwarem. Przechodzimy na drugą stronę, do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. Walczę z bólem, próbuję utrzymać migrenę w ryzach, dopóki noga mi się nie ślizga na czymś miękkim. 

-  Dzbanie jeden. Jak ty wejdziesz teraz do samochodu Craftona? Przecież on cię nie wpuści z czymś takim do środka. - Wstrząsa nim prawdziwy dreszcz obrzydzenia. - Dobrze, że chociaż świeży.

Mój wzrok zjeżdża w dół, do buta upaćkanego krwią i Bóg wie czym jeszcze, wciśniętego we wnętrzności przejechanego gołębia. Wszystko, co dziś jadłem, podchodzi mi do gardła, czuję smak rzygowin w ustach i to przeważa sprawę. Zginam się w pół, wciskając na oślep kopertę w dłoń Brainy'ego, po czym zwracam zawartość żołądka na ulicę. 

- Ja pierdolę. Jeszcze to. - Brainy siada na metalowych schodkach przeciwpożarowych, których cały rząd jest opuszczony i schodzi w dół na chodnik przy samym brzegu ulicy, tarasując częściowo przejście. Siadam obok, ale odsuwa się ode mnie ile się da. 

- Śmierdzisz. Bez obrazy.

- Chrzań się, Brainy - mówię bez przekonania. Ma rację, śmierdzę.

Kątem oka dostrzegam pojazd, ciemne auto z ciemnymi szybami, nabierające nagle prędkości, i jakiś instynkt, zresztą sam nie wiem, co, podrywa mnie w górę, każąc zepchnąć ze schodów również Toma. Ułamek sekundy później, kiedy lądujemy w stercie kartonów leżących przy kontenerach na śmieci pod samym budynkiem, samochód uderza w metalowe schodki, a cała konstrukcja z przeraźliwym łoskotem zaczyna zwalać się na chodnik i na ulicę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro