#77

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- Co w nią wstąpiło? - pytam retorycznie, bo nie sądzę, żeby ktoś umiał odpowiedzieć.

Pół godziny później Betsy nadal przebywa gdzieś poza domem, a Crafton klnie pod nosem, bo nie może znaleźć klucza do samochodu.  Przypominam sobie, że bawił się nim na górze, i faktycznie, leży przy komputerach Brainy'ego. Nie powinien sam jechać, nie z tymi żebrami, ale policjant nie ma najmniejszego zamiaru mnie słuchać, wciąż jest wzburzony awanturą z Bet. 

- Zabierzesz i mnie? Znaczy, nas? - Jeżeli jest jakakolwiek szansa, że Mia wróciła do mojego mieszkania, to muszę ją sprawdzić, i tak ze zdenerwowania nie mogę sobie znaleźć ani miejsca, ani roboty. A domownicy w tej chwili potrzebują spokoju, nie kolejnych gości. 

Szczekson z nadzieją wlepia oczy w smycz i przezornie przewraca się na wciąż mokre plecy, jakby myślał, że to pomoże mi ją zapiąć. Łypie to jednym, to drugim okiem w naszą stronę tak szybko, że przez chwilę jego oczy wyglądają jak oczy kameleona.

- Tak. Ale wiesz,  że to nie po drodze? Kundel też? - Obrzuca sceptycznym spojrzeniem szczęśliwego psiaka, ewidentnie ma lukę w pamięci, bo jakoś nie wspomina wcale, że to on Szczeksona tu przyniósł, więc technicznie rzecz biorąc to jego pies. - Jak naleje mi w samochodzie to płacisz za pranie tapicerki.

- Dobrze, że nie za klimatyzację - rzuca Brainy, ale nie ciągnie żartu pod niechętnym spojrzeniem Jamesa.

Nie odzywamy się do siebie ani słowem przez całą drogę do mojego domu. Szczekson grzecznie układa mi się na stopach i leży, jakby go nie było. Może wyczerpał swój zasób szaleństwa na dzisiaj, a może czuje psim instynktem, że jeden wyskok i obaj wylatujemy na ulicę. 

Nowe siły wstępują w niego, jak tylko stawia łapy na chodniku. Potężne szarpnięcie małego ciałka mało nie zbija mnie z nóg. Z ciągnącym we wszystkie strony, obwąchującym najdrobniejszą trawkę i najmniejszy patyk szczeniakiem obchodzę budynek, w którym mieszkam. 

Moje wychuchane, niewielkie mieszkanko do niedawna było pierwszym krokiem w spełnianiu mojego prywatnego American Dream. Teraz to tylko zwykłe pomieszczenia, nabyta rzecz, zupełnie niewarta takiego przywiązania. Zaglądam w ciemne okna i już wiem, mam pewność, że nikt tam na mnie nie czeka. Ból wdziera się w każdą myśl; zdążyłem zapomnieć przez te dwa całkiem niezłe miesiące, jak obezwładnia tęsknota. 

Chodzimy tak ze Szczeksonem przez ponad godzinę, on ciągle z tym samym zapałem, ja próbując zmusić się do wejścia na górę, aż w końcu sąsiedzi zaczynają wyglądać przez okna, raz jeden, raz drugi. Wolę na razie uniknąć tłumaczenia się policjantom, których jak nic zaraz wezwą, że tu mieszkam i nie jestem ani zboczeńcem, ani mordercą, ani nawet złodziejem dybiącym na nieprzebrane, kuszące sąsiedzkie bogactwa. 

W skrzynce na listy korespondencja wysypuje się wierzchem. Nie niosę nawet do mieszkania większości tych śmieci, wrzucam je do kartonika, który ktoś w tym celu zostawił na klatce. Nie chce mi się przeglądać dziesiątek gazetek promocyjnych, reklam barów ze striptizem ani ofert jeszcze tańszego i szybszego internetu. W dłoniach zostaje mi list z banku, w którym dwa miesiące temu zamknąłem konto, i prosta, biała koperta z wypisanym pięknym, kaligraficznym pismem moim imieniem i nazwiskiem. 

Rozrywam od razu list z banku, ale to tylko informacja o możliwości ponownego otwarcia rachunku z lepszymi warunkami, ląduje więc również w kartonie. 

W drugiej kopercie czeka na mnie prawdziwa niespodzianka. Zdjęcie Mii obejmującej dzieciaki, świeże, bo jej okropne nowe włosy z niczym się nie dadzą pomylić. Są na podwórku, gdzieś, gdzie w tle widać las i góry. Nic, totalnie nic co mogłoby naprowadzić mnie na to, gdzie się zaszyli. Na odwrocie jedynie trzy małe serduszka, narysowane tym samym długopisem, co napis na kopercie. 

Czuję, jak w oczach zbierają mi się piekące łzy, ocieram je dyskretnie, bo akurat 'pies zaczyna powarkiwać i poszczekiwać alarmująco, a na horyzoncie pojawia się jeden z sąsiadów z mojego piętra, wścibski facet około trzydziestki, spędzający większość czasu w oknie albo przy wizjerze w drzwiach. Podejrzewam, że ma coś nie tak z głową. Zamiast przejść obojętnie, mamrocząc pod nosem swoje "Hello" jak to zwykle ma w zwyczaju, zatrzymuje się na chwilę i tonem bohatera oznajmia:

- O, dobrze, że cię widzę. Ktoś próbował ci wleźć na chatę, wczoraj pogoniłem jednego takiego ćpuna. 

- Ćpuna? Do mnie chciał wejść? - Szczekson próbuje uwolnić się ze smyczy i podejść do faceta. Jak on miał na imię? 

- Szarpał najpierw za klamkę, przypadkiem akurat wracałem do siebie. Poszedł, jak mnie zobaczył. Potem wyglądnąłem jeszcze na klatkę i widzę, że coś tam dłubie. To wziąłem sztucer, wyszedłem i kazałem mu spadać, powiedziałem, że zaraz będę strzelać. Już więcej nie wrócił.

- Dzięki, stary. Jesteś pewien, że nie wszedł do środka? 

- Nie, zamknięte jest. Sprawdziłem. 

- Dzięki raz jeszcze za czujność. 

- Nie ma za co, to mój obywatelski obowiązek. Dzwoniłem też na policję, ale znowu nie chcieli przyjechać. Nie wiem, co to się teraz  z ludźmi dzieje, naprawdę. Nawet policja ma w dupie nas, obywateli.

Kiedy na chwilę zamyka usta, żeby nabrać powietrza, czym prędzej czmycham w stronę windy, ciągnąc za sobą na smyczy opierającego się Szczeksona. Ćpun? Ciągle przyciągam jakieś dziwne towarzystwo. Może ktoś wypatrzył, że sporadycznie tu jestem, i postanowił mnie okraść. 

Sprawdzam na wszelki wypadek klamkę, oglądam, czy nie jest czymś wysmarowana, ale wszystko wydaje się być w porządku. Drzwi są zamknięte, mam za to kłopot z trafieniem w dziurkę od klucza, bo szczeniak ciąga mnie z jazgotem i skacze mi na nogi. W końcu przywiązuję smycz do poręczy i dopiero wtedy udaje mi się wcisnąć klucz w zamek. 

Lekki ruch nadgarstka i nagle potężne szarpnięcie odrywa mnie od drzwi. Jeszcze rejestruję przeraźliwe wycie psa i okropny ból mięśni w skurczonej ręce, a potem zapada ciemność i wszystkie bodźce z zewnątrz ustają.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro