#88

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niestety, na Hawthorne Street jest jedynie Brainy, który od razu po otwarciu drzwi burkliwie nakazuje mi zaparzyć kawę, odpędza łaszącego mu się do nóg szczeniaka i bez słowa znika na górze. Szczekson nie może przeboleć braku odpowiedniego powitania, szczeka kilka razy, a w końcu układa się na swoim niedojedzonym legowisku (pewnie na dniach skończy je rozgryzać i trzeba będzie kupić następne) i patrzy z żalem w stronę schodów. Na długi żal nie ma najwyraźniej siły, bo zasypia twardo prawie natychmiast. 

Robię tę nieszczęsną kawę i z kubkami w dłoni wspinam się na piętro. Brainy nawet nie zauważa mojej obecności.

- Kawę swoją masz. Gdzie ci ją postawić? - Rozglądam się w poszukiwaniu wolnej przestrzeni, ale bezskutecznie. Nie ma ani centymetra wolnej powierzchni.

- Gdziekolwiek. 

- Czyli? 

- Czyli tu, albo tu, albo tam. - Nie jest w dobrym nastroju, chyba śmiało mogę założyć, że znów nie spał całą noc. 

Stawiam kubek na pliku wydruków, noszących ślady krążków zostawionych przez wcześniejsze napoje. 

- Gdzie wszyscy?

- Zakupy. Przynajmniej ciotka Betsy. Ron u Gianny w szpitalu. Ogólnie to dziś ją wypuszczają. A reszta nie wiem. Pewnie w swoich domach. 

Klika w te swoje klawiatury, raz w jedną, raz w drugą, jakby mnie tu nie było. 

- Crafton i Betsy nie odzywają się do siebie - dodaje nagle. - Bernard siedział tu cały wieczór. 

- O co poszło?

- Mówię przecież. O Bernarda. - Wzrusza ramionami i wraca do komputerów. 

Zastanawiam się, czy nie powinienem jechać z powrotem do domu, kiedy zgrzyt klucza w zamku i wariackie ujadanie wyrwanego z drzemki szczeniaka oznajmiają powrót obładowanej papierowymi torbami gospodyni. 

- Adi. Dobrze, że jesteś. Pomóż z tymi torbami. Mam zły dzień. - Wybieram jej z rąk pakunki, a ona obraca się na pięcie i wraca do swojego samochodu po resztę. Ustawia kolejne torby na kuchennej wyspie. W pewnym momencie przestaje wypakowywać jedzenie i zaczyna się śmiać, aż zastanawiam się, czy coś jej nie zaszkodziło.

- Oddałam naszą mrożoną pizzę bezdomnemu. Jak on ją sobie biedak odgrzeje? - Nabiera powietrza, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale dopada ją kolejny atak śmiechu. - Patrzył na mnie jak na wariatkę, ale nie wiedziałam, o co mu chodzi. Dopiero w tej chwili zrozumiałam.

Teraz i ja zaczynam się śmiać. Wyobraźnia nie daje mi spokoju. Jaką ten człowiek musiał mieć minę, kiedy tę pizzę dostał. Nic dziwnego, że patrzył na nią jak na wariatkę. Kto przy zdrowych zmysłach daje bezdomnemu mrożonki?

Jakiś czas później, kiedy już wszystko jest odłożone na miejsce, a nam mija atak głupawki, podaję jej kopertę otrzymaną od detektywa Mii. Ciągle mnie zaskakuje, jak nagle potrafi przełączyć się w tryb policjantki i skoncentrować na czymś całkowicie. Poważnieje natychmiast i przegląda  plik skupiona. Z uwagą przygląda się detalom, po czym rozkłada zdjęcia na stole w równej linii, chronologicznie, od najwcześniejszych po lewej, do najnowszych po prawej. 

- Przecież ta dziewucha jest w ciąży. Patricia O'Neill kłamała. Znały się wcześniej. - Marszczy brwi. - W co ona gra? 

Sam chciałbym wiedzieć. 

- Jeszcze nie słyszałeś pewnie, Adrianku, ale O'Neill zatrudnił ochronę. Od rana go nie odstępują. Oficjalnie mówi się o ataku terrorystycznym, którego celem był senator, to zresztą usłyszysz w mediach, ale nieoficjalnie wiadomo, że komuś prywatnie zalazł za skórę. 

- Ciekawe, komu. - Cóż, znajomi Sammy zawsze mają problemy z pozostaniem przy życiu, nic nowego. Szkoda, że on nie zdawał sobie z tego sprawy wcześniej.

- Złożył dziś rano zeznania. Bernard spróbuje dowiedzieć się, co mówił. Cokolwiek by to nie było, powinniśmy złożyć wizytę jego żonie. I to jak najszybciej.

- Zdaje się Bernard był innego zdania - przypominam.

- Bernard ma prawo być innego zdania, a ja mam przeczucie, tym bardziej teraz, kiedy mamy te zdjęcia, że musimy z nią porozmawiać.

- Kiedy chcesz jechać? - Myśl o kolejnej podróży wprawia mnie w przygnębienie. 

- Najlepiej dziś. Czasem daje się znaleźć loty z last minute, gdyby nam się udało...

- A kto popilnuje psa? - Chwytam się tego pomysłu kurczowo jak tonący brzytwy.

- James. Kto by inny? - Prycha wściekle. - On go tu przyniósł, on go pilnuje.

Przemyka mi przez głowę ironiczna myśl, że jak to się dobrze składa, że zawsze mam ze sobą ten nieszczęsny plecak z rzeczami na zmianę. Gdybym z nagła postanowił przemierzyć kilka stanów, zawsze jestem przygotowany.

Kiwam głową apatycznie. Co mi innego pozostaje, przecież nie każę jej jechać samej, szczególnie, że to ja wmieszałem ją w to wszystko.

- W takim razie idę do Tommy'ego, musi sprawdzić nam bilety.

- Nie, tylko nie jego załatwianie podróży - protestuję gorąco. 

- Tym razem lecimy normalnie, a jak nie będzie nic na dziś, polecimy jutro. 

- Żadnych pijanych pilotów tym razem?

Uśmiecha się półgębkiem, ale nic nie odpowiada. Nie wraca przez kwadrans, a że Szczekson akurat przeciąga się i ziewa szeroko, biorę go pod pachy i wystawiam na podwórko. Gówniak mały, zamiast zejść na dół sikać, zaczyna jeździć łapami po szybie z zewnątrz i piszczeć rozpaczliwie. Mam świadomość, że w chwili, gdy go wpuszczę, nasika na podłogę, odwracam się więc perfidnie i odchodzę od tarasu. Daje za wygraną dopiero po paru minutach i schodzi na trawnik ze zwieszonym ponuro łebkiem.

- Są bilety. Czyli co, lot o 15.20, mamy  półtorej godziny. Z Kennedy'ego. Dwie godziny pięć minut, udało się dostać bezpośredni. I mamy wynajęty samochód, podstawią nam go na lotnisku w Indy. Za jeden dzień nie zapłacimy dużo. Już dzwoniłam do Jamesa, zaraz przyjedzie po swojego kundla i zabierze nas na lotnisko przy okazji, akurat był w drodze tutaj. 

- Będę musiał zostawić tu swoje auto.

- Auto? O czymś nie wiem?

Prowadzę ją prawie z dumą do mojego nabytku. Teraz, kiedy przyglądam się obrysowanemu bokowi i śladom rdzy przy nadprożach, wydaje mi się, że odrobinę przepłaciłem za to cudeńko. Właściwie, nawet być może sporo przepłaciłem. Z drugiej strony, w Nowym Jorku naprawdę nie da się żyć bez samochodu. 

- Ile on ma lat? - pyta po krótkich oględzinach.

- Szesnaście.

 Akurat podjeżdża do nas Crafton swoim czarnym Sonic'em, wychuchanym i błyszczącym. Też Chevrolet, przemyka mi przez myśl. James ledwie wysiada, wciąż wygląda na obolałego. Przygląda się kpiąco mojemu pomidorowemu szesnastolatkowi.

- Wiesz, James - rzucam w przestrzeń. - Zauważyłem, że te Chevrolety mają jakiś problem z klimatyzacją.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro