#97

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kładę się wcześniej, przekonany, że po takim dniu padnę natychmiast, ze strachu jednak nie mogę zasnąć. Im bardziej się staram, tym bardziej się nakręcam. Leżę i nadal czuję drżenie kolan, rozpamiętując wydarzenia minionego wieczoru. Przewracam się tysięczny raz, przy czym za każdym razem zaalarmowany Szczekson wstaje i sprawdza, co robię. Pozwoliłem mu dziś spać w łóżku razem ze mną, chociaż szczerze, niemiła jest świadomość, iż najprawdopodobniej naleje mi na kołdrę przed końcem nocy.

W końcu daję za wygraną, bo leżenie i próbowanie zasnąć, gdy świadomość wciąż jest na najwyższych obrotach, a ciało jest dosłownie nabuzowane adrenaliną, mija się zupełnie z celem. Biorę szczęśliwego psa na smycz i robimy sobie raz jeszcze długi, wieczorny spacer. Tym razem nawet nie zapominam o przełączeniu widoku z kamerki z drzwi na nowy telefon i sprawdzam, czy mam zamknięte okna i balkon. 

Jest  dopiero po jedenastej, normalnie bym akurat oglądał jakiś film, czytał, albo pracował na komputerze. Mam cichą nadzieję, że Darren jeszcze nie śpi, on też jest nocnym markiem. Muszę z nim porozmawiać, żeby nie oszaleć.

"Śpisz?" Klikam "wyślij" i czekam, aż się odezwie. Oddzwania prawie natychmiast.

 - Co jest? Coś się dzieje? - Niepokój w jego głosie uzmysławia mi, że nie ma w ogóle pojęcia, co mi się przytrafiło tym razem.

Relacjonuję mu dzisiejsze wydarzenia, od samego mówienia o tym wszystkim usta mi drętwieją, jakbym jakiegoś szczękościsku dostawał. Darren, swoim zwyczajem, daje mi się wygadać bez przeszkadzania i wchodzenia w słowo. Kiedy kończę, przez chwilę się nie odzywa, aż zastanawiam się, czy jeszcze tam jest. 

- Musisz naprawdę uważać. Zobacz, Gianna ledwie uszła z życiem. Teraz ty, najpierw prąd, potem trucizna. - Słychać, jak ciężko wzdycha do słuchawki. - To nadal się dzieje. Nadal jesteście zagrożeni. 

- Wiem. Tylko tak mnie męczy ta bezsilność, to że nic nie mogę zrobić. Oni są ciągle tacy... nieuchwytni. - Zagryzam wargi i ściskam mocniej telefon. - Zaczynam wątpić, czy to się kiedykolwiek skończy, czy tak będziemy żyć w strachu cały czas. Bo to bez sensu. Ciągle oglądać się przez ramię, ciągle wszystkich podejrzewać. Tak się nie da funkcjonować.

- Nie rób tylko nic głupiego, nie wystawiaj się. - Milknie na chwilę. - Też mam nadzieję, że wkrótce ich zamkną.

Chwilę jeszcze rozmawiamy, przynajmniej do momentu, kiedy muszę użyć woreczka i szufelki do ogarnięcia trawnika po Szczeksonie, bo do tego potrzebuję wolnej ręki. 

Tym razem faktycznie zasypiam, gdy tylko przytykam głowę do poduszki, a kiedy budzi mnie popiskiwanie szczeniaka, słońce stoi już wysoko na niebie. Macam dłońmi w poszukiwaniu mokrej plamy, ale ku mojemu zdumieniu, cała kołdra jest sucha. Oglądam prześcieradło i poduszkę, nie dowierzając własnemu szczęściu. 

Mniej optymistycznie czuję się w momencie postawienia obu stóp w kałuży pod łóżkiem. Dokładniej, w kałuży wciekającej w moje piękne panele z syberyjskiego dębu. Szczekson ostentacyjnie odwraca głowę i udaje, że nie widzi, jak po nim sprzątam. Tak bardzo starannie unika mojego karcącego wzroku, aż zaczyna mnie to bawić. 

Szybki spacer później kończymy akurat śniadanie, gdy ktoś zaczyna dobijać się do domofonu. Natychmiast przypominam sobie o zapowiedzianej przez Mię wizycie detektywa. Sprawdzam kamerę i  dopiero wtedy wpuszczam znanego mi już Syriusza Smitha do mieszkania. 

- Dzień dobry, ja tylko na chwilę. Do rąk własnych to do rąk własnych, sam pan rozumie. - Wyciąga przed siebie dużą, białą kopertę, identyczną jak ta ostatnia. Przeciągam po niej dłonią, wydaje się cieńsza i równiejsza niż poprzednia. W środku są tylko zadrukowane kartki, złożone porządnie na pół. Wydruk przedstawia godziny i numery telefonów.

- Co to jest? - pytam zdezorientowany. 

- To - nabiera powietrza. - To są wydruki telefoniczne. A dokładnie billing z telefonu Patricii O'Neill, żony kongresmana Nolana O'Neilla. Za ostatni miesiąc. Konkretnie ostatnie trzydzieści dni.

- Ale skąd... ? - Zawieszam głos, bo pewnie i tak nie odpowie.

- Pani Ferro prosiła o przekazanie informacji ustnej, że to powinno pomóc. Aha, i proszę zajrzeć do tej trzeciej kartki, na samym dole. 

Posłusznie przekładam strony i wbijam wzrok w kolejne numery. Tym razem jednak mam przed sobą numery przypisane do konkretnych nazwisk. Nazwisk, które widnieją w bilingu. A wśród nich, wmieszane w pozostałe, nic mi nie mówiące personalia,  numery Michaela Benneta i Jonatana Sevco.

- Czy ma pan jakieś pytania? 

- Pewnie nie powie mi pan, skąd to się wzięło?

Wzrusz ramionami i uśmiecha się kącikiem ust. Pierwszy raz zdradza jakiekolwiek oznaki poczucia humoru.

- Zaiste. W takim razie będę leciał. Rozumie pan, czas to pieniądz, a pieniądz...

- To możliwości. - Kończę za niego. - Dziękuję za dostarczenie tych numerów. Jestem naprawdę zobowiązany.

- Absolutnie niepotrzebnie. Pani Ferro wszystko opłaca, wykonuję tylko swoją pracę. Do zobaczenia, panie Glinsky. 

Przeglądam dokładnie spis połączeń. Niektóre z numerów nie są wyszczególnione w liście nazwisk, może po prostu były mniej ważne, a może detektyw nie odnalazł właścicieli tych numerów. Są też takie telefony, które powtarzają się wielokrotnie, jak numer kongresmana. Inne pojawiają się sporadycznie, jak numer Jewgienija Siewko. Ciekawe, czy uda się je jakoś dopasować do nagrań z pluskwy. 

Jednego jestem pewien - sam, siedząc w domu, nie dowiem się niczego nowego. Pięć minut później mkniemy ze Szczeksonem naszą Sweet Sixteen w kierunku Hawthorne Street, on z głową przewieszoną przez otwarte odrobinę okno, ja wybijając na kierownicy rytm do motywu z Hamiltonów, lecącego akurat w radio. 

Ledwie pojawiam się w drzwiach, a jestem dosłownie wciągnięty do środka i zasypany pytaniami o wczorajszy wieczór. Brainy chyba długo nie spał, bo ma podkrążone oczy i ziewa na okrągło pomiędzy przypominaniem mi, że to była jego woda, i że mógł się jej napić niechcący, a teraz by nie żył. Betsy odgania go niecierpliwie i każe mi zająć miejsce za kuchennym stołem.

- Chodź, dziecko, usiądź spokojnie, kawy się napijesz i zjesz coś. Płatki wolisz czy tosty z serem? - Pies stawia przednie łapy na kuchennym blacie i zagląda do stojących na wierzchu naczyń. - Szczekson, siad. Ty też dostaniesz. 

Pies, ku mojemu zdziwieniu, chyba zapamiętał wczorajszą komendę, bo posłusznie sadza zadek na podłogę i patrzy z wyczekiwaniem. Podaję mu ciasteczko, które połyka łakomie bez gryzienia. 

- Płatki będą okey. Dzięki. Potem Harlee ma zabrać małego na trening. 

- Oj, przyda mu się trochę ogłady. - Pies, pewien, że usłyszał pochwałę, merda ochoczo ogonkiem. 

James rozmasowuje bolące żebra i oznajmia:

- Lance dzwonił przed chwilą. Powiedział, że będą przesłuchiwać Patricię O'Neill w sprawie zabójstwa Catherine Gren. Romans O'Neilla i Gren jest już oficjalnie znanym faktem, z zdradzana żona zawsze jest pierwszym podejrzanym.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro