IV. Kompromitacja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pierwszy tydzień w domu matki był dla Belle okropny. Nie mogła się przyzwyczaić do tłoku, jaki panował w domu de Beaufortów, jedzenie jej nie smakowało, a matka była zbyt nachalna w swej chęci spędzania z nią czasu. Jeana od razu znielubiła, widząc, jak ten zezwala córkom na pochłanianie ogromnych porcji ciasta. Uważała, że nie dbał o ich dobro, skoro nie przejmował się tym, że po takiej ilości słodyczy będą grube. Na to, że Diane i Charlotte są od niej młodsze
i jeszcze nie przestały rosnąć, zupełnie nie zwracała uwagi.

Do rodzeństwa od razu zapałała antypatią. Diane uważała za posłuszną córeczkę, która we wszystkim słucha się swego ojca, Charlotte za słodką idiotkę, Alexandre'a za wiecznie domagającego się czyjejś uwagi hulakę, a resztę dzieci za bandę rozwrzeszczanych łobuzów. 

Nie podobała się jej również obecność de La Fere'ów w domu de Beaufortów, zwłaszcza Claudine. Wiedziała, że dziewczyna jest od niej piękniejsza i nie podobało się jej to. Zazdrościła jej idealnej figury, która przywodziła jej na myśl greckie posągi, grubych, lśniących, czekoladowych loków i symetrycznych rysów twarzy.

Ona sama mogła się pochwalić szczupłą, ale niedostatecznie krągłą sylwetką, jej zdaniem zbyt cienkimi, czarnymi włosami i dużymi, błękitnymi oczyma, które przytłaczały nieco jej drobną twarzyczkę. Przypominała matkę dużo bardziej niż jej młodsze siostry, lecz to, co było największymi zaletami Camille, u Isabelle zdawało się największymi wadami jej wyglądu, przynajmniej w opinii jej samej. Przy nieziemsko pięknej Claudine czuła się brzydko, nawet jeśli w Wiedniu wszyscy młodzieńcy, jakich poznała, nie mogli się powstrzymać od komplementowania jej. 

Ciotek i wujków też nie polubiła. Danielle i Fransa miała za pijaków, Delphine i Antoinette za nudne cnotki, a Hugona i Philippe'a za zupełnie bezbarwnych i pozbawionych charakteru.

W drugim tygodniu jej pobytu u de Beaufortów Diane postanowiła wyprawić małe przyjęcie dla najbliższych. Zaprosiła więc Janka i Anię, swych najukochańszych kuzynów, którzy przyprowadzili ze sobą Tadeusza, oraz Gastona i Davida, synów Hugona. Angelique, jej najstarsza kuzynka, wyszła już za mąż i obracała się w zupełnie innym środowisku, co wielce smuciło Diane. Widziała jednak, że jej kuzynka doskonale czuje się wśród paryskiej socjety i jej małe przyjęcie nie będzie w stanie zainteresować pięknej baronowej de Coussy, jak teraz nazywała się Angelique.

Siedzieli wszyscy w mniejszej z dwóch bawialni, które znajdowały się w domu de Beaufortów, gdyż większej Camille nigdy nie oddawała do dyspozycji młodzieży, obawiając się, że stanie się ona pobojowiskiem. Przestronny pokoik z żółtymi tapetami w delikatne ornamenty i mahoniową boazerią, wypełniony wygodnymi sofkami i meblami z ciemnego drewna, pozbawiony przesadnej ilości ozdób, które królowały w dużej, zielonej bawialni, sprawiał wrażenie ciepłego i przytulnego. Na gzymsie kominka ustawiono wykonane przez Camille portreciki wszystkich dzieci w wieku niemowlęcym, oprawione w owalne ramki. Na ścianie zaś wisiał ogromny obraz, którego autorem był Hugo, przedstawiający całą rodzinę de Beaufortów. Wszystko to sprawiało, że atmosfera panująca w bawialni była bardzo ciepła i rodzinna, co zachęcało do spotkań.

Jak zwykle przy takich spotkaniach, młodzież podzieliła się na trzy obozy. Alexandre siedział w kącie z Gastonem i Tadeuszem, zajadając się ciastkami. Louis, David i Claudine zajęli miejsce przy kominku, a na sofie naprzeciw nich usiedli Potoccy w towarzystwie Diane. Tylko Isabelle błąkała się między nimi, nie wiedząc, gdzie powinna zająć miejsce. Z Polakami nie chciała siedzieć, mając ich za gorszych, lecz starsze towarzystwo nieco ją onieśmielało, zwłaszcza Claudine. Zaraz zganiła się za te myśli. Ona, Isabelle Ashworth, córka lorda Ashwortha, najwspanialszego arystokraty, jaki chodził po tej ziemi, miała się obawiać jakiejś prowincjuszki z Ameryki? Nonsens. Poprawiła fryzurę i zajęła miejsce obok Louisa. 

— Nie macie nic przeciwko mojej obecności tutaj, prawda? — zapytała, uśmiechając się wdzięcznie do Louisa. 

— Ależ oczywiście, że nie, siadaj — odparł jej młodzieniec, nieco zmieszany, gdyż po jego drugiej stronie siedziała Claudine. 

— Nie chcesz porozmawiać z Anne i Jeanem? Z nami i tak często konwersujesz, a z nimi możesz nie mieć już tylu okazji — zauważyła mademoiselle de La Fere.

— Nie, moja droga kuzynko, nie wiem, o czym mogłabym mówić z Anne i Jeanem. Miałam już raz ku temu okazję i nie potrafiliśmy znaleźć wspólnych tematów.

— A co cię interesuje, droga kuzynko? — zapytał miękko David.

Isabelle posłała mu powłóczyste spojrzenie. Dziedzic de La Roche'a był nieco chudy i cherlawy, co dyskwalifikowało go w oczach Isabelle, lecz miał naprawdę miłą twarz, a jego błękitne, nieco rozmarzone oczy zdradzały, że podobnie jak i ojciec jego umysł bardziej niż pieniądze zajmuje sztuka.

— Muzyka i opera, mój drogi kuzynie.

— Grasz więc na czymś? — Claudine spojrzała na nią łagodnie.

— Oczywiście! Na klawikordzie i fortepianie. Ale najbardziej lubię śpiewać.

— Och, zaśpiewaj nam coś w takim razie! — ożywił się Louis.

— Nie wydaje mi się, by mój głos był aż tak dobry, by słuchanie go miało sprawić wam przyjemność. Do tego nie widzę, by tu w pobliżu stał jakiś instrument, a nie zaśpiewam bez akompaniamentu.

Wcale nie śpiewała dobrze i doskonale o tym wiedziała. Jej słowa były tylko czczymi przechwałkami, które miały jej pozyskać uwagę i przychylność krewnych. Popisywać się przed nimi swymi umiejętnościami już nie zamierzała.

— Ależ możecie pójść do pokoju muzycznego albo poprosić lokaja, żeby wam tu przyniósł skrzypce albo klawikord — wtrąciła się Diane, na co Belle zmarszczyła brwi.

Jeszcze jej trzeba było, by jakaś ledwo dojrzała panna dyktowała jej, co powinna robić!

— Nie wtrącaj się w rozmowę między starszymi — syknęła.

— Kto tu niby jest starszy? — prychnęła Anna, wielce oburzona słowami miss Ashworth. — Jesteśmy rówieśnicami, panno Isabelle, twe słowa są niestosowne. 

— Ciebie nikt o zdanie nie pytał — odparła wzgardliwie Isabelle.

— A ciebie nikt nie prosił o bycie zgryźliwą! — Diane posłała jej mordercze spojrzenie. — Rozumiem, że uważasz mnie za nic niewiedzącą małolatę, która nie ma prawa głosu, i przez te dwa tygodnie przyzwyczaiłam się już do takiego traktowania. Ale Anne i Jeana zostaw w spokoju! Są o wiele więcej warci niż ty.

Isabelle poczuła, jak zaczyna się trząść ze zdenerwowania. Nikt nigdy jeszcze jej tak nie znieważył. Miała ochotę rzucić się na Diane z pięściami i udusić ją, lecz powstrzymała się przed tym. Co by o niej powiedziano, gdyby tak postępowała? Louis i Claudine nie mogli mieć o niej złego zdania. 

— Och, wybacz, droga siostrzyczko, zdaje mi się, że ta kłótnia jest zupełnie zbędna! Już nie będę tak postępować. Wy również mi wybaczcie, moi drodzy, nie chciałam, żeby to wyszło w ten sposób... 

— Cóż, myślę, że możemy ci wybaczyć, jeśli to się nie powtórzy. — Uśmiechnęła się blado Claudine. 

— To co, zaśpiewasz nam? Może być bez akompaniamentu. — Louis spojrzał na nią porozumiewawczo. — Wiemy, że poradzisz sobie i bez niego.

Belle chciała odmówić, uznała jednak, że nie wypadało, zwłaszcza, że prośba wyszła z ust Louisa. Podniosła się więc, wciągnęła powietrze w płuca i zamarła. Przypomniała sobie, że przecież nie zna na pamięć żadnej piosenki, gdyż jej nauczycielka śpiewu nie zdołała jej żadnej nauczyć. 

— Nie wiesz, co zaśpiewać? — Spojrzał na nią nieco złośliwie David.

— Oczywiście, że wiem — odparła hardo i zaczęła nucić coś po włosku na melodię jakiejś niemieckiej pieśni ludowej, którą często grał jej na pianinie Fritz.

Wyciągała najwyższe dźwięki, jakie się dało, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że niemiłosiernie fałszuje. Wdzięczyła się przy tym jak paw, posyłając powłóczyste spojrzenia w kierunku Louisa. Śpiewała po włosku, mając nadzieję, że nikt z obecnych nie znał tego języka, wymyślając tekst, który nie miał żadnego sensu.

Gdy skończyła, ukłoniła się z gracją i opadła na kanapę. Spodziewała się braw od wszystkich zgromadzonych w pokoju, lecz tylko Louis ją nimi obdarował. Claudine patrzyła na nią z kpiącą miną, a David uśmiechał się ironicznie.

— Cóż to była za aria, moja droga kuzynko? — Claudine spojrzała na nią podejrzliwie. — Nie znam takiej. 

— Och, to z najnowszej opery Donizettiego, ostatnio miała premierę w Wiedniu. Mogliście nie mieć jeszcze okazji jej słyszeć. W Ameryce chyba nie macie tak rozwiniętej kultury — dodała uszczypliwie.

Claudine prychnęła.

— Wbrew temu, co ci się może zdawać, w Ameryce również mamy wysoko rozwiniętą sztukę. Powinnaś kiedyś pojechać do Nowego Jorku ze swoim ojcem i przekonać się, że to takie samo miasto jak Paryż czy Londyn. A to nie była żadna pieśń z Donizettiego, tylko twój żałosny wymysł. Znam włoski, wbrew temu, co ci się zdaje. Te zdania zupełnie nie miały sensu. Wymyśliłaś je.

Belle zapowietrzyła się na taki obrót spraw i posłała jej nienawistne spojrzenie. Nie sądziła, że ta głupia Amerykanka, jak o niej myślała, będzie w stanie przejrzeć jej podstęp. Jak to się stało?

Verfluchte h... — zaklęła po niemiecku, nie dokończyła jednak ostatniego słowa, obawiając się, że ktoś z tu obecnych zna i niemiecki i rozpęta piekło o użyte przez nią wyzwisko. Już dość wstydu dziś się najadła. 

Miała ochotę zapaść się pod ziemię z tego wszystkiego. Coraz bardziej nienawidziła Claudine. Ogarnęła ją chęć poniżenie mademoiselle de La Fere tak, jak ona upokorzyła ją. Tylko na to zasługiwała ta przemądrzała Amerykanka. 

Chciała już wrócić do domu, do Wiednia. Wtulić się w ojcowską pierś, porozmawiać z Jamesem o tym, jak okropna była jej matka i cała rodzina de Beaufortów, pobawić się z bratem i pozawstydzać Fritza. Nawet zrzędzenie Liz i jej ciągłe reprymendy nie zdawały się jej tak okropne jak przebywanie w domu matki z tymi wszystkimi ludźmi. 

Musiała się więc nimi zabawić, byle tylko uprzyjemnić sobie życie. 

Diane tymczasem siedziała między Potockimi, uśmiechając się delikatnie do Janka i słuchając wywodów Ani o wspaniałości jej ojca. Pomyślała, że gdyby wuj Frans to słyszał, byłby niezmiernie dumny ze swej pierworodnej.

— A jak z tym twoim Pr... Pr..., no jak on się nazywa! — wykrzyknęła, sfrustrowana, że nie potrafi wymówić imienia młodego Polaka.

— Przemek — wtrącił Jan.

— Och, właśnie, dziękuję ci. — Posłała mu wdzięczny uśmiech i zwróciła się do kuzynki. — Byłaś z nim na jakimś spotkaniu?

— To wcale nie tak, wymyślacie coś głupiego! Nie kocham Przemka! — broniła się dziewczyna, jednak hrabianka de Beaufort doskonale wiedziała, że Potocka kłamie.

— Jasne, a kto ciągle robi do niego maślane oczy, kiedy mówi o Polsce, i uśmiecha się jak głupi, gdy rozpływa się nad twoją urodą? Bo chyba nie ja. — Janek spojrzał figlarnie na siostrę. — Pomyśl sobie, Anna Kossakowska, ładnie brzmi! Tata na pewno będzie wniebowzięty, wiesz przecież, jak bardzo lubi starego Kossakowskiego. Będą sobie pić wódkę, tak jak wujek Jean popija herbatkę z księciem Jarmuzowem.

— Wybacz, mój drogi bracie, ale ja nie zamierzam porzucać mego nazwiska. Jest dla mnie zbyt cenne! Dlatego muszę pozostać panną.

— No to Anna Potocka-Kossakowska, co to za problem? Też ładnie brzmi. A jakie dzieci śliczne by z tego były, oboje tacy urodziwi jesteście! Och, tatuś byłby przeszczęśliwy, gdyby miał w domu takie stadko małych, dumnych Polaków.

— Janek! — Oburzona dziewczyna uderzyła go z całej siły w ramię, na co ten jęknął. — Ty lepiej zajmij się sobą! Powiedziałeś już Diane, jak bardzo ją kochasz? Tata się nie ucieszy, że zakochałeś się we Francuzce. — Jej oczy błysnęły złośliwie.

— Ale czy ja kiedykolwiek powiedziałem, że jestem zakochany w Diane?

Mademoiselle de Beaufort spodziewała się po nim takiej odpowiedzi, lecz mimo to coś boleśnie ścisnęło ją za serce. Nie rozumiała tego. Przecież nigdy nie dawał jej żadnych znaków, że mógłby się w niej podkochiwać.

— Nie, ale widać to po tobie. Gdybyś widział uwielbienie, z jakim się w nią wpatrujesz! To takie urocze, a jednocześnie przezabawne!

 — Za to ty, kiedy się upijesz, wcale nie jesteś urocza ani przezabawna — prychnął.

— O ty, jesteś okropny! Tadeusz jest lepszym bratem niż ty! On przynajmniej mi nie wypomina, że lubię się napić! Zresztą ty sam uwielbiasz wódkę!

— Och, nie kłóćcie się o takie głupoty! — Diane przerwała ich sprzeczkę. 

Kochała Potockich całym sercem, lecz czasem miała ich dość. Sprzeczali się o najbłahsze sprawy, co ogromnie ją irytowało.

— A ty się niby nie kłócisz z Alexandre'em? — Anna spojrzała na nią figlarnie.

— Kłócę się, ale nie o dyrdymały! Staję w obronie dzieci, kiedy im dokucza, to wszystko.

— Ach, ten mój kuzynek! Prawdziwy diabeł! — zaśmiał się Potocki.

— Niestety masz rację... — westchnęła Diane i spuściła wzrok.

Z każdym rokiem Alexandre stawał się coraz okropniejszy. Zdawało się, że nie da się już być gorszym, lecz on wciąż ją zaskakiwał. Awanturował się z każdym, nie licząc matki, wszyscy go irytowali, a do tego uważał się za najważniejszą osobę w domu. Pragnęła, by ktoś ukrócił jego okropne zachowanie. 

— Nie martw się, wydorośleje. — Janek mrugnął  porozumiewawczo. — A jeśli nie, to ja się z nim rozprawię!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro