V. Zemsta smakuje słodko

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Isabelle od pamiętnej kompromitacji pałała coraz większą nienawiścią do matki i jej rodziny. Każde słowo Camille sprawiało, że kipiała złością, a uśmiechy, które posyłała swym dzieciom, wywoływały w mademoiselle Ashworth uczucie gorejącej zawiści. Nie żeby do niej matka się nie uśmiechała, przeciwnie, obdarzała ją czułymi spojrzeniami równie często, co potomstwo Jeana, Isabelle jednak zdawało się, że wcale tak nie jest, a uśmiechy matki nie są szczere. 

Nie mogła już znieść widoku dzieci, które ganiały po korytarzach, a na które nikt prócz ojca nie miał wpływu. Jean jednak uważał, że póki swą zabawą nikomu nie szkodzą, przestępstwem byłoby im jej zabraniać. Młodsze z dzieci więc wciąż biegały i krzyczały, drażniąc tym Isabelle. Jedynie, gdy przychodził czas na lekcje, w domu panowała względna cisza.

Jeśli nie zamykała się samotnie w swoim pokoiku, spędzała czas głównie z Louisem i Claudine. Kuzynka niezmiernie ją irytowała, lecz zdaniem Belle była lepszym towarzystwem niż Diane, która wciąż tylko przesiadywała w bibliotece z opasłymi tomiskami na kolanach, przytakiwała ojcu, stroiła się w różowe suknie i uśmiechała się do kuzyna Potockiego, gdy ten przychodził wraz z siostrą w odwiedziny. 

Jedynie Louisa miała za dość odpowiednie dla niej towarzystwo. Kluczowym było tu słowo dość, bowiem mademoiselle Ashworth uważała siebie za istotę wyjątkową i wspaniałą, przeznaczoną przez Boga do bycia podziwianą przez ludzi i przebywania z najznakomitszymi umysłami w Europie, nawet jeśli nie potrafiłaby się z nimi zrównać inteligencją. W domu de Beaufortów w tę kategorię ludzi wpasowywał się jedynie Louis, a i on nie do końca odpowiadał młodziutkiej arystokratce. Zadowalała się jednak tym, co było w zasięgu ręki, o niczym więcej nie marząc. Matka i tak nie chciała zabrać jej na bal, tłumacząc się tym, że byłaby to sytuacja wielce niekomfortowa nie tylko dla nich dwóch, ale i dla Jeana, nie miała więc okazji poznać kogoś nowego. Louis musiał jej starczyć.

Podniosła się z fotela i poprawiła włosy. Nawet w domu musiała prezentować się jak najpiękniej. Tego nauczył ją ojciec. Miała być uciechą dla oczu domowników, a zwłaszcza przyszłego męża. Ze smutkiem przyjmowała wiadomość, że jej małżonkiem miał zostać Fritz, ojciec jednak tyle razy już tłumaczył jej, że jako nieślubne dziecko nie może liczyć na więcej, że pogodziła się z tym nieprzyjemnym faktem. W ostateczności Fritz wcale nie był zły. Tylko... nudny.

Wyszła z pokoju i skierowała się ku schodom. Chciała porozmawiać z Louisem i Claudine, a ci, jak przeczuwała, musieli siedzieć w bibliotece. Zazdrościła tej więzi, jaka się między nimi wytworzyła, a której, jak doskonale czuła, nie było pomiędzy nią a Louisem.

Nagle ktoś za nią głośno krzyknął, a przerażona panna nieomal spadła ze schodów. Uratowało ją tylko przytrzymanie się poręczy. Zaklęła szpetnie i odwróciła się, by złapać sprawcę swego nieszczęścia, lecz nikogo za nią nie było. Dojrzała tylko błękitną suknię znikającą za ścianą. Rzuciła się w tamtą stronę i dopadła Gisèle chichoczącą w kącie.

— Ty podły dzieciaku! — krzyknęła głośno. — Czy ty rozumiesz, do czego właśnie mogłaś doprowadzić? 

— Ale przecież ja nic nie zrobiłam. — Dziewczynka spojrzała na nią smutno.

— Jak to nie! Prawie mnie zabiłaś! Ty głupia, zrobiłaś to specjalnie! Wszyscy mnie w tym domu nienawidzicie, wiem o tym, ale nie przypuszczałam, że posuniecie się do próby zabicia mnie!

— Czy mogę już iść... — jęknęła.

— Nigdzie nie pójdziesz, chyba że do matki, by wyjaśnić tę sprawę! — Belle fuknęła głośno i zaczęła szarpać siostrę za rączkę.

Była tak wściekła, że nie zwracała zupełnie uwagi na szloch dziewczynki, która nie mogła znieść tego, że Isabelle tak się na niej wyżywa. Nie obchodziła jej niczyja krzywda poza własną. Krzyczała na siostrę i ciągnęła ją za rękę, dając upust swej złości.

Wtem obok niej stanął Jean. Spodziewała się wszystkiego, tylko nie jego obecności tutaj. Spojrzał na nią surowym wzrokiem, jakby miał ochotę ją zamordować. Isabelle nigdy nie posądziłaby go o zdolność do wpadnięcia w taki nastrój.

— Co tu się dzieje? — zaczął stanowczo. — Dlaczego szarpiesz Gigi? Nie widzisz, że ją to boli? Na Boga, zostaw ją! 

Złapał Isabelle za ramię, chcąc, by wypuściła dziewczynkę. Mademoiselle Ashworth syknęła, udając ból, Jean bowiem nie uścisnął jej mocno. Mężczyzna nie zwrócił na to uwagi, zbyt zajęty tuleniem do siebie córeczki.

— Dlaczego Isabelle się tak wobec ciebie zachowała? Zrobiłaś jej coś, skarbie? — zapytał czule, ścierając drobne łezki z jej policzków.

— Wcale nie! Ja tylko chciałam się z nią pobawić, a ona zaczęła tak brzydko mówić, krzyczeć i szarpać! Ja naprawdę nic nie zrobiłam, papo!

— Jak to nie! — krzyknęła oburzona Isabelle. — Chciała mnie zabić! Przestraszyła mnie tak, że niemal spadłam ze schodów! 

— Isabelle, nie przesadzaj, proszę. — Jean podniósł się i spojrzał na nią surowo, ale już nie z takim gniewem, jak wcześniej. — Tak, Gigi zachowała się źle, przyznaję to, ale nie powinnaś jej szarpać i wyzywać. To jeszcze dziecko.

— Ma dziewięć lat! Ja w tym wieku byłam traktowana przez ojca jak dorosła!

— Ale teraz jesteś w moim domu, Belle. Tutaj panują inne zasady. Nie wiem, na co przyzwala ci James, ale ja nie zamierzam pozwolić, żebyś sama wymierzała karę moim dzieciom. Od tego jestem tutaj ja. Jeśli któreś uczyni ci coś złego, zawsze możesz do mnie przyjść. Postaram się rozwiązać twoje problemy. Naprawdę, Belle, chciałbym, żeby było ci tu dobrze.

— Dobrze, też mi coś — fuknęła. — Gdybyś chciał, żeby było mi dobrze, nie odbierałbyś mi matki, a ojcu kobiety, którą kocha!

Cieszyła się, że w końcu wyznała Jeanowi, jak bardzo go nienawidzi. To uczucie wzrastało w jej sercu od wczesnych lat dziecinnych, kiedy to ojciec ciągle sączył do jej uszu truciznę, wmawiając jej, że jej matka porzuciła ich dla innego mężczyzny, który ją uwiódł. Belle szczerze wierzyła, że tak właśnie było. Nie dopuszczała do siebie myśli, że ojciec mógł kłamać.

— Gigi, idź do siebie. I nie płacz już. — Jean spojrzał ponaglająco na córkę. — No, kochanie, później pobawimy się z Lottie lalkami, jeśli chcesz, ale teraz zmykaj.

Na taką obietnicę od ojca dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i pognała do swego pokoju. Jean mógł teraz skupić się na rozmowie z Isabelle. Wyprostował się i rzekł:

— Camille nigdy nie kochała Jamesa, a jeśli ojciec wmówił ci inaczej, wiedz, że kłamał. Tak samo jak nie odeszła od niego dla mnie, bo ja wtedy byłem żonaty z matką Louisa, a dla siebie. Miała go najzwyczajniej w świecie dość. Wiem, że to może brzmieć okrutnie, ale taka jest prawda i powinnaś ją znać. Podejrzewam, że James nie mówił ci o wielu, wielu rzeczach, które dotyczą twojej osoby.

— Na przykład? — Belle spojrzała na niego podejrzliwie.

— Nie mogę ci tego powiedzieć, bo to sprawa między Camille a twoim ojcem. Skoro James nie wyznał ci prawdy, najwyraźniej uznał, że tak będzie dla ciebie lepiej, a ja i Camille nie chcemy psuć tego, co jest między wami. Pamiętaj tylko jedno, Belle. Twoja matka nigdy nie kochała twojego ojca, ale to nie znaczy, że nie kocha ciebie. 

— Akurat! — prychnęła dziewczyna. — To dlaczego nie odezwała się do mnie przez dwanaście lat?

Jean spojrzał nią w zupełnym oszołomieniu i otworzył szeroko usta. Gdyby nie silne wzburzenie, Isabelle na pewno wybuchnęłaby gromkim śmiechem na jego widok. W tej chwili była jednak zbytnio rozgniewana tym, co usłyszała, by zwracać na to uwagę.

— Odzywała się do ciebie. Pisała listy, wysyłała ci prezenty na urodziny czy święta. Chciała nawet, byś zamieszkała u nas, ale James się na to nie zgodził. 

— Kłamiesz — syknęła i zbiegła ze schodów.

Nigdy przecież nie dostała żadnego listu od matki, nie wspominając już o podarunkach! Jedynie od ojca otrzymywała urodzinowe prezenty, od Camille nigdy. Ale co, jeśli było w tym wszystkim ziarenko prawdy?

Chciała jak najprędzej poznać prawdę od matki. Jeanowi nie ufała, mając go za parszywego kłamcę i stronniczego człowieka, który widzi jedynie zalety swych dzieci i nie potrafi rozsądzać sprawiedliwie sporów. Matka nie była wiele lepsza, lecz Belle miała nadzieję, że w tak ważnej sprawie jej nie oszuka.

Camille siedziała w bawialni, popijając herbatę z córką i siostrą. Rozprawiały na jakieś wesołe, nic nieznaczące tematy, radośnie się uśmiechając.

Maman, czy możemy pomówić? — zapytała bez zbędnych ceremonii, kompletnie ignorując Diane i Danielle. — To bardzo ważne.

— Oczywiście, kochanie. — Uśmiechnęła się. — Zaraz do was wrócę, moje drogie, dacie sobie doskonale radę beze mnie.

Isabelle nie zależało zbytnio na poufałości rozmowy. Liczyło się dla niej tylko jak najszybsze poznanie prawdy, nie kłopotała się więc pójściem w odosobnione miejsce. Korytarz zdawał się jej wystarczająco dobry do przeprowadzenia konwersacji.

— Czy to prawda, że przez te wszystkie lata wysyłałaś do mnie listy i prezenty? — zażądała odpowiedzi.

— Oczywiście, Belle. Dlaczego o to pytasz?

— Naprawdę? Nie kłamiesz?

— Dlaczego miałabym kłamać? Mam nawet jeszcze gdzieś rachunek za twą suknię na Boże Narodzenie, mogę ci pokazać. Taka śliczna, jasna kreacja w delikatne motylki.

Isabelle doskonale wiedziała, o jakiej sukni mówiła matka. Rzeczywiście dostała ją na święta. Ale od macochy!

— To dziwne, że tak dobrze znasz zawartość mojej garderoby. Liz mi ją kupiła. Czyżbyś była z nią w zmowie?

Camille spojrzała na nią, wyraźnie skonsternowana.

— Nie rozumiem, o czym mówisz, moje dziecko. Tę suknię dostałaś ode mnie, Diane potwierdzi. Była ze mną w szwalni, kiedy ją wybierałam, nawet ją mierzyła, bo uznałam, że musicie mieć podobne sylwetki. Pisałam do ciebie, odkąd James w końcu podał mi swój adres jakieś dwanaście lat temu, bo wcześniej nie wiedziałam nawet, gdzie jesteś. Poczekaj... — zrobiła pauzę i zmarszczyła brwi, intensywnie nad czymś rozmyślając — nigdy nie dostałam od ciebie żadnej odpowiedzi, ty nie masz pojęcia o moich listach i prezentach, do tego twierdzisz, że suknia, którą dla ciebie kupiłam, jest od Liz... Czyżby James ukrywał to wszystko przed tobą? To byłoby bardzo w jego stylu... Tak, tylko on jest zdolny do takiej podłości.

— Kłamiesz! — wrzasnęła Belle i nie oglądając się na matkę, pobiegła na piętro, zrozpaczona i rozgniewana naraz. 

Matka nie mogła mówić prawdy. Owszem, tatuś nie należał do kryształowych, lecz był dobrym człowiekiem. Nie okłamywałby jej przez tyle lat, wmawiając, że matka zupełnie o niej zapomniała i nie raczy nawet napisać do niej listu. Nie był aż tak podły.

Ale skoro matka wiedziała, jak wyglądała jej suknia, której przecież ze sobą nie przywiozła i której Camille nie miała możliwości widzieć...

To wszystko było podejrzane, ale nie mogło być winą ojca. Na pewno nie.

A może... Może Liz mu tak kazała? Tak, to było całkiem prawdopodobne! Nie od dziś przecież macocha za nią nie przepadała. Może namówiła ojca, by zataił przed nią prawdę i zrobił z jej matki potwora? To bardzo by do niej pasowało! 

Tak, to była dobra odpowiedź. Tylko dlaczego ojciec przedłożył pragnienia żony nad jej uczucia i sprawił, że nienawidziła matki, chociaż ta najwyraźniej naprawdę ją kochała? Gdyby tak nie było, gnębiłaby ją przez całą wizytę w Paryżu, a o ile od dzieci zaznała kilku nieprzyjemności, tak Belle musiała przyznać, że Camille zachowywała się wobec niej wręcz wzorowo. Po co więc to wszystko?

Nie wiedziała już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Chyba nawet nie chciała wiedzieć. Obawiała się, że obraz ojca, jaki przez lata ułożyła w swojej głowie, za chwilę runie z hukiem, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia dawnych dni. A tego nie pragnęła.

Wiedziała, czego potrzebuje. Silnych wrażeń i zemsty na kimś, kto najbardziej jej zawinił w czasie tego wyjazdu. Wiedziała już nawet, kto był tą osobą. 

Claudine.

Nie potrafiła jej wybaczyć upokorzenia, jakiego doznała przed Louisem i Davidem de La Roche'em. Takie traktowanie jej osoby było wręcz nie do pomyślenia. Chciała widzieć łzy i rozpacz Claudine. Tylko na to zasługiwała po tym, jak ją potraktowała.

Ucieszyła się, widząc, jak Louis wychodzi ze swojego pokoju. W jej głowie natychmiast zrodził się diabelski plan, który zamierzała wcielić w życie od razu, nie oglądając się na nic, byle zranić Claudine.

Podbiegła do Louisa, przybierając szeroki uśmiech, by nie zorientował się, że coś z nią nie tak.

— Lou, bo ja muszę ci coś powiedzieć. — Spojrzała na niego słodko i dotknęła delikatnie jego dłoni.

Louis drgnął, jakby rażony piorunem. 

— Co takiego, Belle?

— Bo ja... ja... — miotała się, licząc na to, że Claudine zaraz wyjdzie ze swojego pokoju i zastanie ich w dwuznacznej sytuacji.

— Tak?

Wtem drzwi sypialni mademoiselle de La Fere otworzyły się na oścież. Młoda dama wyszła na korytarz i zaczęła zmierzać w ich kierunku. Isabelle wdzięczyła się do Louisa, kątem oka upewniając się, że Claudine jest już coraz bliżej. Gdy już niemal stanęła obok nich, zarzuciła ramiona na szyję Louisa, przysunęła jego twarz do swojej i namiętnie pocałowała oszołomionego młodzieńca. Gdy się od niego oderwała, zobaczyła już tylko szlochającą Claudine biegnącą z powrotem do swojej sypialni i zdezorientowanego Louisa, który nie wiedział, co powinien uczynić. Zemsta smakowała słodko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro