XLVII. Przebaczenie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Eugeniusz chorował niemal przez całe lato, co było dla Iriny ogromnym zdziwieniem. Na zewnątrz panował upał i nikt w pobliżu nie zdawał się być chociażby przeziębionym. Tymczasem Jarmuzow leżał z gorączką, kaszlał i majaczył, lecz w końcu udało się mu pozbyć wszystkich uciążliwych objawów, a Irina mogła cieszyć się w pełni z jego obecności. Wciąż jednak obawiała się przyprowadzić doń Aleksandra, z którym mieszkała u Lwowów. Eugeniusz zresztą sam mówił jej, by trzymała dziecko z dala od niego, by się nie zaraziło.

Na razie Jarmuzow leżał w sypialni w pałacu swego przyjaciela, ustalił jednak wspólnie z Iriną, że gdy tylko będzie zdolny wstać z łóżka i coś zdziałać, kupi posiadłość w Paryżu. Eugeniusz wystarał się o posadę w rosyjskiej ambasadzie i mógł zacząć nowe życie. Do ojczyzny żadne z nich nie chciało wracać, obawiając się, że w dosięgną ich tam demony przeszłości. Francja, wolna, otwarta na nowych przybyszów i nowe ideały, zdawała im się lepszym miejscem do rozpoczęcia nowego życia niż zacofana, barbarzyńska Rosja, w której zsyłano na Sybir, gdy ktoś ośmielił się mieć inne zdanie na jakiś temat niż władca i głosił je publicznie.

Nastał wrzesień, gdy Eugeniusz miał już wystarczająco sił, by normalnie funkcjonować. Irina spędzała z nim coraz więcej czasu, co bardzo nie podobało się Siergiejowi. Ksenia starała się opanować jego złe humory, co przyniosło wymierne skutki. W końcu Lwow przestał marudzić, że Jarmuzow nie da Irinie szczęścia, i pogodził się z powrotem małżonków do siebie.

— Ale jak tylko cię skrzywdzi, to po jego pięknej twarzyczce zostanie krwawa miazga — zagroził Irinie, gdy już skapitulował.

Jarmuzowa zaśmiała się na wspomnienie jego zaciętej miny. Wzięła Saszkę za małą, pulchną rączkę i wkroczyła z nim do pokoju Eugeniusza. Chłopiec podskakiwał wesoło, śmiejąc się rozkosznie. Jego jasne loczki trzęsły się na małej główce.

Zastała męża przy biurku, pilnie coś notującego. Jego jasne włosy delikatnie opadały mu na twarz, przysłaniając błękitne oczy i wysokie czoło, lecz zdawało mu się to nie przeszkadzać.

— Dzień dobry, kochany — zaczęła cicho Irina, na co Eugeniusz natychmiast odłożył pióro i podszedł, by ją przywitać.

Pocałował ją w policzki i przytulił do siebie, na co kobietę wypełniło przyjemne ciepło. Brakowało jej czułości przez ostatni czas. W jego ramionach czuła się bezpiecznie. Wiedziała, że Eugeniusz dołoży starań, by nikt już jej nie skrzywdził. 

— Mamusiu, mamusiu, ja też chcę się do ciebie przytulić! — jęknął Aleksander, wyraźnie zazdrosny, i skierował na matkę pełne wyrzutu spojrzenie.

— Saszko, nie wolno tak się domagać uwagi. To niegrzeczne — odrzekła surowo kobieta, na co chłopiec posmutniał.

Zaraz jednak znów się uśmiechnął, gdyż rodzicielka wzięła go na ręce i ucałowała jego pyzatą buzię. Skarciła się w myślach za to, że znów mu uległa, ale nie potrafiła odmówić swojemu dziecku pieszczot.

— A kto to jest ten pan? — zapytał, pokazując palcem na Eugeniusza.

— Sasza! Nie wolno wytykać ludzi palcami! — ofuknęła go matka i delikatnie zdzieliła chłopca po rękach.

Saszka zakwilił smutno. Zawsze tak czynił, kiedy matka była na niego zła. Jego zrozpaczone lico odbiło się w kryształowym lustrze wiszącym na ścianie. Eugeniusz zauważył minę chłopca i sam natychmiast posmutniał. Było mu źle z tym, że wypowiadał się wcześniej o Saszy z taką pogardą. Miał nadzieję, że odpłaci za swe czyny, zajmując się chłopcem. 

— Przepraszam, mamusiu — westchnął smutno i spojrzał na nią przepraszająco.

Irina uśmiechnęła się do synka i ucałowała go w czoło, jakby chciała mu wynagrodzić krzywdę. Eugeniusza na ten widok ogarnęło przyjemne ciepło. Pragnął, by jego życie rozświetlała taka mała, urocza istotka, zrodzona z jego uczucia do ukochanej kobiety. Miał nadzieję, że w jego życiu niedługo pojawi się dziecko. 

— Dobrze, kochanie, nic się nie stało, ale następnym razem już tak brzydko nie pokazuj. Obiecujesz? — Kobieta spojrzała pytająco na synka.

— Tak, mamusiu. To kto to jest ten pan?

— To jest... Mój mąż, kochanie. Będziemy teraz z nim mieszkać — odparła, uciekając wzrokiem. 

Nie miała pojęcia, jak winna wytłumaczyć zaistniałą sytuację Saszy w sposób, który będzie dla niego jasny, ale jednocześnie nie zamąci mu w głowie. Był przecież jeszcze mały, niezbyt pojętny i zagubiony w świecie. Miała nadzieję, że po prostu przyjmie to wszystko bez żadnych pytań.

— Ale jak to? To nie jest mój tatuś, prawda?

— Nie, kochanie, twój tatuś jest w niebie. — Mimo starań, nie potrafiła powstrzymać łez na myśl o Dymitrze. Było to zupełnie niemożliwe. — Ale Eugeniusz troszkę ci go zastąpi, wiesz? Też jest dobrym człowiekiem.

— A pan kocha moją mamusię? — zapytał chłopiec, wpatrując się w Eugeniusza.

Ten schylił się do Aleksandra i uśmiechnął się do niego, po czym wyciągnął do dziecka ręce, jakby chciał tym drobnym gestem zapewnić go, że miłuje Irinę całym sercem i będzie dla nich obojga dobry.

— Tak, słoneczko. — Jego oczy przyjaźnie błysnęły, gdy to mówił.

Patrząc na Aleksandra, odczuwał coraz większą tęsknotę za własnym dzieckiem. Pragnął, by ta pustka w jego sercu została wypełniona, nawet przez dziecko innego mężczyzny. Niegdyś darzył Saszę nienawiścią, lecz gdy tylko go ujrzał, to uczucie wyparowało, zastąpione innym, wznioślejszym — chęcią zaopiekowania się nim i dania mu wszystkiego, co najlepsze. Przysiągł sobie, że postara się kochać go jak najmocniej, a gdy na świecie pojawi się jego własny potomek, będzie traktował go równo z Saszą. 

— W takim razie ja też mogę pana kochać — odparł chłopczyk i podszedł do niego, po czym położył główkę na ramieniu Eugeniusza.

Jarmuzowa wypełniła jakaś dziwna tkliwość. Wreszcie ktoś go kochał. Wreszcie miał rodzinę.
I wreszcie był spełniony.

Irina czuła, że choć wybaczyła Eugeniuszowi, nie wszystko jest dobrze. Był jeszcze jeden człowiek, który wyrządził jej krzywdę, a któremu winna była wybaczenie, o które tak prosił Dymitr.

Jean.

Wiedziała, że żałował. Wiedziała, że nie zabił Dymitra z żądzy mordu, a w obronie przyjaciela. Sama odebrałaby komuś życie, gdyby zagrażał Kseni albo jej dziecku. Wiedziała też, że śmierć Dymitra zniszczyła życie nie tylko jej, ale też Jeana i jego rodziny. Życie, które z tak wielkim trudem usiłował naprawić.

Przez ten czas, który spędziła u Kseni, nie miała z nim niemal żadnego kontaktu. Jedynie Camille czasem ją odwiedzała, wizyty te były jednak krótkie i rzadkie. Żadna nie wiedziała, jak powinna się zachowywać wobec drugiej, co wywoływało w nich swoistą niechęć.

Czuła, że musi porozmawiać z Jeanem, wyjaśnić mu pewne kwestie, a przede wszystkim podziękować za gościnę, gdyż wcześniej tego nie uczyniła. Zdecydowała się zabrać ze sobą Eugeniusza. Bez niego chyba by uciekła tuż przed stanięciem oko w oko z de Beaufortem. Mąż swoją bliskością dodawał jej siły do walki z przeszłością. 

Gdy wprowadzono ją do bawialni, wyglądała zupełnie inaczej niż kilka miesięcy wcześniej, kiedy znalazła się tu po raz pierwszy. Skromnie odziana, pełna smutku kobieta o umęczonym obliczu przeistoczyła się w urodziwą damę w najmodniejszych sukniach, promieniejącą szczęściem u boku kochanego mężczyzny. Eugeniusz zajął miejsce obok niej i ujął jej dłoń, którą zaczął czule gładzić, zaś Saszkę usadził sobie na kolanach. 

Irina była zdumiona tym, jak szybko znaleźli wspólny język. Od kilku dni, które upłynęły, odkąd Irina zamieszkała ze swym mężem, na razie u Alberta, jego przyjaciela, Sasza niemal nie rozstawał się z przybranym ojcem. Siadał mu na kolanach, prosił, by Eugeniusz czytał mu bajki i opowiadał o dalekich, egzotycznych krajach, które niegdyś zwiedził. Nie było nic droższego jej sercu niż widok Eugeniusza tulącego do siebie Aleksandra, choć jednocześnie coś kłuło ją na dnie serca, że to nie Dymitr pieści swego pierworodnego.

Wtem do pokoju wkroczyli Jean i Camille, oboje nieco strapieni i zmieszani, szczególnie de Beaufort. Gdy tylko spojrzał na Irinę siedzącą obok Eugeniusza, czule na niego patrzącą, zdumiał się jeszcze bardziej. Wciąż pamiętał, jak agresywnie Irina zachowała się tamtego dnia, kiedy Jarmuzow przyszedł do jego domu, i z jak wielką nienawiścią się o nim wyrażała.

— Dzień dobry, Irino — wydukał zmieszany, nie wiedząc, jak powinien się zachować.

Cały był dziwnie spięty, jakby sparaliżowany. Wiedział, że to wina strachu. Strachu przed tym, co zaraz rzeknie mu Irina, przed tym, co uczyni Eugeniusz, którego nie spodziewał się więcej ujrzeć u boku kobiety. Znów widział pełną udręki twarz Dymitra, gdy umierał w jego ramionach, te puste oczy, słyszał pełne boleści jęki. Opuściła go cała odwaga, jaką w sobie miał. Nie mógł przeżywać tego koszmaru jeszcze raz. Nie chciał. Poczuł, jak Camille ściska jego dłoń, chcąc dodać mu otuchy. Tak, musiał być silny. Jeśli nie dla siebie, to dla niej i dla dziecka, które miało niedługo przyjść na świat.

Zobaczył, jak Irina podnosi się z miejsca i zaczyna iść w jego kierunku. Camille puściła jego dłoń i oddaliła się, chcąc, by mogli pomówić sam na sam. Wyszeptała coś do Eugeniusza i wyprowadziła go z pokoju. Jean w duchu jej za to dziękował. Nie chciał, by Jarmuzow wiedział o tym, że to on odebrał życie Dymitrowi.

Podszedł ostrożnie do Rosjanki, jakby obawiał się, że ta zaraz go zaatakuje. Ona jednak wyciągnęła ku niemu ręce i objęła go, po czym wtuliła głowę w jego pierś. Jeana dobiegł cichy szloch. Przycisnął ją mocniej do siebie i sam cichutko załkał, tknięty dziwnym urokiem tej chwili. Pojął, że Irina mu wybaczyła, choć zapłaciła za to ogromną cenę. Ogarnęła go słodka ulga, że chociaż ona odpuściła mu winy. On sam nie potrafił sobie przebaczyć.

— Jeanie... — Dobiegł go nagle jej cichy głos. — Tak bardzo... Przepraszam cię, że tak się wyniosłam, bez ani jednego słowa, bez podziękowania... Po prostu... Serce złamało mi się na pół, nie wiedziałam, co czynić... To był tak wielki ból, a jeszcze Eugeniusz...

— Nie masz za co przepraszać, to było zupełnie naturalne postępowanie. Zabrałem ci to, co najcenniejsze... — załamał głos.

— Ci... Nie płacz, Jeanie, już jest dobrze — wyszeptała i spojrzała mu w oczy.

Jean dostrzegł, że choć jej twarz cała była we łzach, oczy błyszczały szczęściem.

— Dobrze, Irinko, jak sobie życzysz. I pamiętaj, jeśli tylko będziesz potrzebowała pomocy, ja i Cami zawsze ci jej udzielimy. Jesteś dla nas jak siostra.

Irina nic nie odrzekła, zbyt wzruszona jego słowami. Jean miał ochotę zapytać ją o wiele rzeczy, zwłaszcza o Eugeniusza, lecz nie wiedział, jak powinien to uczynić, by jej nie urazić. A bardzo się obawiał, że uczyni jej przykrość.

— Jak Cami? Dobrze znosi swój stan? — zapytała nagle.

— Jest trudno, jak to z Cami, ona nawet kiedy nie jest przy nadziei, potrafi być okropna — zaśmiał się Jean. — Ale kocham ją i wytrzymuję to, bo jakby inaczej? Przy bliźniętach i Lottie było dużo gorzej. A ty i Eugeniusz...? — zapytał z wahaniem.

— Pewnie uznasz mnie za niezrównoważoną, ale ja... wróciłam do niego. Tak będzie lepiej dla Saszki, Eugeniusz zapewni mu lepszą przyszłość. I... kochałam go, zanim uciekłam z Dymitrem, i dalej coś do niego czuję, choć to zupełnie inna miłość. Dima... Och, przy nim czułam się taka szczęśliwa, upojona miłością... Za to Eugeniusz... On, kiedy zachowuje się odpowiednio, sprawia, że mam w sobie takie poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa, którego nigdy nie miałam przy Dimie, choć to raczej kwestia okoliczności, w jakich przyszło nam żyć, niż samego Dimy...

— Cieszę się, że mu wybaczyłaś. Był tu kilka razy i zrobił na mnie wrażenie naprawdę dobrego, odpowiedzialnego człowieka, choć zagubionego, nieco jak ja jeszcze kilka miesięcy temu...

— Nie myślmy już o tej okropnej przeszłości, Jeanie. — Spojrzała na niego łagodnie, z nadzieją, i ujęła jego dłoń. — Musimy zacząć żyć na nowo. Oboje. Dla Dimy. On by tego chciał, uwierz mi.

Jean poczuł w tych słowach jakąś dziwną moc, jakby Dymitr rzeczywiście przy nich stał i prosił, by zaczęli w pełni korzystać z życia. To zamierzali uczynić. Oboje.

W domu Hugona od rana panowało wielkie podniecenie. Delphine poczuła silny ból brzucha, a chwilę później leżała już na łóżku, w bólach dając życie kolejnemu dziecku.

Młody hrabia de La Roche od razu zawezwał akuszerkę, która miała pomóc jego drobnej, kruchej żonie. Za każdym razem obawiał się, że Delphine nie przeżyje kolejnego rozwiązania.

Na razie jednak wszystko szło dobrze. Tak przynajmniej twierdziła akuszerka, która co jakiś czas wychodziła z pokoju Delphine i informowała jej męża o stanie kobiety. Hugo pragnął wejść do sypialni i wspierać żonę, lecz akuszerka stanowczo mu tego zakazała,  mówiąc, że może to przynieść nieszczęście. Hugo siedział więc pod drzwiami, obgryzając paznokcie ze zdenerwowania i modląc się, by Delphine i ich dziecku nic się nie stało.

Przez cały czas drżał z niepokoju. Każdy głośniejszy krzyk żony przyprawiał go o szybsze bicie serca. Obawiał się, że jego najukochańsza Delphine dołączy do ich małej córeczki, a tego by chyba nie przeżył.

W końcu krzyki umilkły, a akuszerka wyszła z pomieszczenia. Uśmiechała się delikatnie, co Hugo uznał za dobry znak. Nie czekał nawet, aż kobieta pozwoli mu wejść. Po prostu wbiegł do sypialni i padł na kolana przy wezgłowiu łóżka.

Delphine leżała przykryta pierzyną. Jej twarz była czerwona z wysiłku, usta całe miała spękane i zbroczone krwią, lecz jej oczy błyszczały szczęściem. W białej chuście trzymała małe zawiniątko o ciemnych, przypominających delikatny puszek włoskach. Gdy nieco się przybliżył, dostrzegł wielkie, błękitne oczy dziecka, pełne spokoju i niewinności.

Hugona na ten widok wypełniła radość, jakiej nie zaznał już od dawna. Ta mała istotka była jego i Delphine i miała ubogacić ich dom swą obecnością i dźwięcznym śmiechem. Musiał o nią dbać, by nic złego się jej nie przytrafiło. Nie mogła podzielić losu małej Cathy. Hugo przysiągł sobie, że dołoży wszelkich starań, by już nigdy nie musieć patrzeć, jak jego bliscy cierpią. 

— To dziewczynka — wyszeptała łagodnie Delphine i ucałowała ją w czółko. — Jest śliczna, prawda?

— Tak, najśliczniejsza — odparł z rozrzewnieniem i położył głowę na piersi żony. — Dziękuję ci, Delphine, jestem tak szczęśliwy... Masz dla niej jakieś imię?

— Élisabeth, po mojej maman... Podoba ci się?

— Tak, kwiatuszku. Jest cudowne i pasuje do niej — rzekł, po czym musnął jej czoło ustami. 

Wiedział, że Delphine darzy zmarłą w jej dzieciństwie matkę swego rodzaju czcią i nie potrafił jej odmówić. Nie, kiedy tak bardzo dla niego cierpiała. Zasługiwała na wszystko, co najlepsze, a on zamierzał jej to dać. 

— Dziękuję, Hugonie.

— Nie, Delphine — spojrzał na nią czule — to ja dziękuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro