XVI. Dawna znajoma

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alexandre przez dwa dni był bardzo zły na swego ojca. Unikał go, jeśli tylko mógł. Jean przerażał go swą surową miną. De Beaufort miał jednak powody do zmartwień. Wciąż wykłócał się z Camille, do tego już dwa razy poszedł do d'Arquiena i dwa razy dowiedział się, iż pan hrabia wyszedł właśnie na spacer ze swą małżonką. Nadzieją napawał go jedynie bal u księcia d'Arras, gdzie mieli być obecni wszyscy z elity. 

Przykro mu było na myśl, że Alexandre wciąż go unikał. Nie chciał przecież skrzywdzić syna, a jedynie ukarać go za złe zachowanie. Kiedy jednak widział pełne wyrzutu i bólu spojrzenie chłopca, nie mógł wytrzymać. W końcu zdecydował się z nim pomówić.

Alexandre siedział w swoim pokoju i bawił się ukochanymi ołowianymi żołnierzykami. Drgnął, gdy ojciec wszedł do środka. Jean widział, jak ciało chłopczyka tężeje. Jego serce przeszył ból. Przecież nie to sobie obiecywał, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem, nie takim rodzicem chciał być dla swoich dzieci. 

— Alex, nic ci nie zrobię — wyszeptał uspokajająco, na co syn podszedł do niego nieco bliżej.

Wbił swoje wyczekujące spojrzenie w ojca, ciekaw, co ten ma zamiar mu powiedzieć. Jean posłał mu kolejny uśmiech, który zaraz jednak zbladł. Nie był pewien, jak powinien ująć w słowa to, co chciał rzec Alexandre'owi.

— Przepraszam cię, synku — powiedział w końcu. — Ja... nie powinienem był cię tak surowo karać, musisz jednak zrozumieć, że nie możesz dokuczać Diane. Zazdrość jest zła i prowadzi do wielu niedobrych rzeczy. Diane to twoja siostrzyczka, którą masz kochać ponad wszystko. Rozumiesz? Ona nie mogła usnąć po tym wszystkim, okropnie się bała. Nie zrobisz już tak?

Chłopczyk patrzył na niego swoimi wielkimi oczyma, cały czas lekko drżąc. Jean widział wahanie i strach w całej jego sylwetce. Powoli zbliżył się do dziecka i pogłaskał je czule po policzku. Alexandre po chwili rozluźnił spięte ciałko.

— Nie, papo, nie zrobię tak więcej — odpowiedział cichutko i przytulił się do ojca. — Przepraszam.

Jean przycisnął synka do siebie i ucałował go. Musiał być dla niego jak najlepszym ojcem. To była najważniejsza misja jego życia, której nie mógł zepsuć. 

Camille spodziewała się wielu rzeczy, lecz nie tego, że ujrzy Louise d'Arras. Ostatnio bawiła u swej przyjaciółki z dzieciństwa miesiąc temu, gdyż niemal nie wychodziła z domu, przytłoczona ciężarem ostatnich wydarzeń. Nie miała nawet ochoty na zabawy. 

— Cóż się stało, że tak nagle mnie odwiedzasz, kochana? — zapytała, patrząc na Louise ze zdumieniem. — I gdzie Éric? Zawsze przecież przychodzicie razem. Jean na pewno by się ucieszył, gdyby się zjawił. 

— Ach, on ma teraz mnóstwo pracy! — westchnęła z lekką przesadą. — Szykujemy bal z okazji rocznicy naszego ślubu! To już osiem lat, dasz wiarę? Przyjdziecie, prawda, Cami?

— Tak — odparła smutno, odwracając głowę. 

Nie chciała, by Louise dostrzegła małe łezki zbierające się w kącikach jej oczu. Bal u d'Arrasów... Tyle razy się z nimi widywali tuż po ślubie! Camille zawsze zaszywała się wraz z przyjaciółką w buduarze tej, która danego dnia była gospodynią, gdzie plotkowały o wszystkim, co się dookoła nich działo, rozprawiały, jakie suknie będą modne w nadchodzącym sezonie, dzieliły się sekrecikami ze swego małżeńskiego pożycia lub wspominały dawne czasy. W tym samym czasie Jean i Éric, przyjaciele ze szkoły wojskowej, palili fajki albo raczyli się alkoholem, dyskutując o sytuacji politycznej. A teraz te czasy odeszły...

— Co to za smutki, kochanie? Czyżby z dziećmi coś się stało? — Louise spojrzała na nią przeszywająco. 

— Nie, wszystko dobrze — jęknęła, próbując ukryć swe przygnębienie.

Nie mogła przecież pozwolić, by Louise myślała, że w jej małżeństwie dzieje się źle. Zawsze mówiła wszystkim, jak cudownie żyje się jej z Jeanem. Wstydziła przyznać się do tego, że sprawy się skomplikowały, że nie jest już tak pięknie, jak niegdyś. Źle się czuła, okłamując przyjaciółkę, nie potrafiła jednak uczynić inaczej.

— Na pewno? Jean nic złego nie zrobił?

— Nie! — niemal wykrzyknęła.

— Cami, czuję, że coś przede mną ukrywasz. Jeśli nie chcesz mówić, zrozumiem to, ale pamiętaj, ja zawsze ci pomogę.

— Wszystko jest dobrze, Louise, naprawdę. Powiedz mi lepiej, jak z Raymondem. Kiedy zamierzacie wynająć mu jakichś nauczycieli? Zastanawiam się, kiedy powinnam zacząć szukać kogoś dla Alexandre'a i Diane. 

— Ach, ależ on już ma nauczyciela i guwernantkę, i to od roku! Niedawno skończył pięć lat, to odpowiedni wiek, by zaczął się uczyć języków i rachunków. 

Dalsza rozmowa dotyczyła tylko i wyłącznie dzieci. Camille odetchnęła z ulgą. Na ich temat przynajmniej nie musiała już kłamać. 

Camille stała przed lustrem i przyglądała się swej sylwetce. Szafirowa suknia przypominała nieco tę, którą miała na sobie lata temu na balu u Renardów, z tym, że była o wiele bardziej zdobna. We włosy, ułożone w misterny kok, wpięła diamentowe spinki. Jej ubioru dopełniały długie rękawiczki i kolczyki. Głowiła się jedynie nad doborem kolii. Równie pięknie jak srebrny naszyjnik z błękitnym kamieniem prezentowała się diamentowa kolia z kaskadami kryształków spływającymi na dekolt. 

— Którą mam wybrać, Diane? — zwróciła się do córeczki, która siedziała na taboreciku i przyglądała się matce świecącymi z ekscytacji oczyma.

Słysząc pytanie matki, natychmiast zeskoczyła z siedzenia i podeszła do Camille, która trzymała w dłoniach dwa naszyjniki. Przez chwilę im się przyglądała, po czym uznała, że o wiele bardziej podoba się jej pierwsza z ozdób. Była skromniejsza, dlatego też odpowiedniejsza dla jej matki. Ona sama była już zdaniem dziewczynki tak śliczna, że nie potrzebowała strojnych dodatków.

— Ten z niebieskim kamyczkiem, maman. — Uśmiechnęła się.

Camille odłożyła drugi z naszyjników do szkatułki, którą podała Sophie, swej garderobianej. Nim zdążyła ją poprosić o pomoc przy założeniu kolii, do pokoju wszedł wyelegantowany Jean w swym wyjściowym fraku. Natychmiast podszedł do żony i założył naszyjnik na jej szyję, po czym złożył na niej delikatny pocałunek. Camille cicho prychnęła, nie chciała jednak wywoływać kolejnej awantury. Dość już miała ostatnich kilku dni, które zaczynały się od kłótni, a kończyły w małżeńskim łożu. 

— Papo, prawda, że maman jest prześliczna? — zapytała Diane.

— Oczywiście, że tak, słoneczko. Nie ma śliczniejszej kobiety na tym świecie. — Mówiąc to, spojrzał kątem oka na Camille.

— Kiedy ja będę mogła pójść na bal, papo?

— Kiedy dorośniesz, słoneczko. Musisz trochę poczekać. — Uśmiechnął się do dziewczynki i wziął ją na ręce. 

Ta ucałowała ojca w policzek i zaczęła bawić się jego włosami. Jean lubił, kiedy to robiła, podobnie jak jego córeczka uwielbiała, kiedy on gładził jej brązowe pukle. Przed snem zawsze brał szczotkę i rozczesywał loki córeczki, gdyż ta nie pozwalała czynić tego służącym. Później ojciec opowiadał bajkę i całował ją na dobranoc. Był to ich mały rytuał, bez którego dziewczynka nie potrafiła zasnąć. Jedynie gdy jej rodzice udawali się na bal, jak tego wieczoru, ojciec tylko ją całował i wychodził z pokoju.

— Diane, zniszczysz papie fryzurę! — zaśmiał się Jean, gdy Diane zaczęła nawijać sobie jego włosy na swoje drobne paluszki. 

— Szkoda, że nie mogę was zobaczyć na balu... — westchnęła. 

— Wiem, słoneczko, ale kiedyś pójdziesz z nami i wtedy będziesz nas widzieć, a pewnie sama przyćmisz wszystkich obecnych. — Jean spojrzał na córkę z czułością i pocałował ją w policzek. — A teraz panienka pójdzie spać, bo maman i papa muszą już iść. Biegnij, zaraz przyjdę cię ucałować.

— Dobrze, papo. — Ucałowała ojca powtórnie i dała mu znak, by odstawił ją na ziemię. 

Podbiegła jeszcze do matki, którą uścisnęła na pożegnanie, i wyszła, kierując się w stronę pokoju, gdzie czekała już na nią Marie.

Camille spojrzała na męża z tkliwością. Zawsze rozczulały ją jego pieszczoty z dziećmi. Gdy patrzyła, jak tuli do siebie Diane lub Alexandre'a, cała złość na męża nagle ją opuszczała.

— Gotowa, madame de Beaufort? — Jean podał jej ramię i omiótł ją pełnym podziwu spojrzeniem.

Nie mógł zaprzeczyć, że wyglądała wprost przepięknie. 

— Idź do Diane, będę gotowa, gdy wrócisz — odparła z delikatnym uśmiechem, wciąż trwając w błogostanie.

Jean udał się więc do córeczki, którą z pewnym żalem po chwili opuścił, i wrócił do żony. Wziął ją za rękę i skierował się do drzwi. Mimo ostatnich animozji obydwoje zamierzali wyśmienicie się bawić. 

Sala balowa w pałacu d'Arrasów zapierała dech w piersiach. Jej sufit zdobiły freski przedstawiające alegorie pór roku, na ścianach zaś zawieszono ogromne lustra w złoconych ramach, w których odbijały się kryształowe żyrandole, a damy podziwiać mogły swe różnobarwne toalety. Camille nie bez satysfakcji uznała, że jej suknia była najbardziej imponującą ze wszystkich. Wirując w tańcu z mężem, przyglądała się innym arystokratkom i oceniała ich kreacje.

Jean zaś wpatrzony był tylko w nią. Z żadną inną kobietą nie tańczyło mu się tak lekko. Z gracją sunął po marmurowej posadzce, obracając małżonkę w rytm muzyki wygrywanej przez orkiestrę. Gdy na chwilę zapomnieli o wszystkich przykrych sytuacjach z ostatnich dni, czuli się w swym towarzystwie jak kiedyś. Jeanowi zdawało się, że znów ma dwadzieścia pięć lat, jest wolny od wszystkich traumatycznych przeżyć i dopiero co poznał przecudownej urody hrabiankę de La Roche.

Camille słyszała damy z towarzystwa plotkujące o jej nieprzyzwoicie strojnej sukni i oddaniu, jakie okazuje jej mąż. Nie mogła zaprzeczyć, iż schlebiały jej te rozmowy na jej temat. Musiała również przyznać, że cały gniew, jaki odczuwała wobec męża przez ostatni czas, uleciał. Jeszcze kilka dni temu była gotowa udusić go za to, że uderzył Alexandre'a, jednak tańcząc, miała go za najcudowniejszego mężczyznę, jakiego dane jej było spotkać, tego, w którym się zakochała.

— Camille, co powiesz na to, bym odpoczął? Ty możesz zatańczyć z kimś innym. — Uśmiechnął się do niej, na co ona skinęła mu głową.

Po chwili znalazła się w objęciach samego księcia d'Arrasa. Pamiętała jeszcze, jak kokietowała go jako żona Pierre'a. Był bardzo przystojnym mężczyzną o południowym typie urody, z czarnymi, kędzierzawymi lokami i piękną, choć nieco mdłą twarzą i szalenie się jej kiedyś podobał, ale wybrał Louise. Camille uważała, że lepiej zrobić nie mógł. 

Jean zaś udał się w kierunku d'Arquiena i towarzyszącej mu grupki przyjaciół, z którymi to Charles rozmawiał o ostatnich wydarzeniach politycznych. Skinął Jeanowi, by się do nich przyłączył. Po chwili u boku mężczyzny zjawił się lokaj, który podał mu kieliszek z szampanem. De Beaufort, nie potrafiąc mu odmówić, wziął kieliszek i upił nieco alkoholu. Uznawszy, iż jest on doprawdy wyborny, wypił resztę jednym haustem i oddał służącemu.

— A pan, hrabio de Beaufort? Co pan sądzi o Bonapartem, Grenoble i tym incydencie na łące Laffrey? — odezwał się nagle d'Artois, gruby, niski mężczyzna, którego Jean kojarzył z różnych spotkań towarzyskich. — W końcu pan jeszcze niedawno walczył w szeregach naszego cesarza.

— Mógłby pan powtórzyć? — zapytał Jean.

D'Artois prychnął cicho z irytacją. Nikt z towarzystwa nie wiedział jednak o problemach Jeana ze słuchem. O ile w domowym zaciszu nie dawały mu się tak we znaki, na balu, gdzie zewsząd dobiegały dźwięki muzyki i rozmów, nie słyszał niemal niczego. 

— Co pan, jako były żołnierz, sądzi o Bonapartem i Grenoble? Czy Napoleon dotrze do Paryża? I co z Lyonem? Czy uznaje pan jego władzę? — rzekł głośniej d'Artois, wyraźnie akcentując każde słowo. 

De Beaufort uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. 

— Cóż... Jestem tym zdruzgotany, ale w gruncie rzeczy obojętne mi, kto będzie rządził, byle tylko moja rodzina nie ucierpiała. Jeśli tylko nie wybuchnie żadna wojna i oszczędzone zostaną nam uliczne rozruchy, nie mam nic przeciwko powrotowi cesarza na tron. Naprawdę, odkąd wróciłem spod Lipska, nie chcę mieć już nic wspólnego z wojną, armią i polityką.  

Jego rozmówcy zaśmiali się cicho i zmienili temat. Jean słyszał jedynie przytłumione szepty, sens ich słów w ogóle do niego nie docierał. Panowie śmiali się i żartowali, on był jednak wykluczony z rozmowy. Wymamrotał coś do nich i odszedł. 

Wypatrywał w tłumie znajomych twarzy, nikogo jednak nie odnalazł. Damy i dżentelmeni, których mijał, byli mu zupełnie nieznani. Mimo swego bogactwa i zajmowanej przez niego pozycji społecznej wielu z paryskich notabli znał jedynie z nazwiska. I choć stali teraz obok niego bądź tańczyli ze swymi małżonkami, on nie miał pojęcia, że to właśnie ich widzi. Kojarzył jedynie najbliższych przyjaciół Camille, starą panią Bouchard, której jego żona nienawidziła z wzajemnością, i swoich klientów. 

Wtem ktoś na niego wpadł. Jean zaklął cicho, patrząc na drobną sylwetkę damy. Kobieta wyszeptała coś cicho i spojrzała na niego. Jean poczuł, jak jego serce przestaje na moment bić, a potem wraca do ruchu i bije coraz szybciej i szybciej. Czuł się tak, jakby ujrzał ducha. 

— Constance? — zapytał ze zdziwieniem. — To naprawdę ty?

— Ach, Jean de Beaufort! — wykrzyknęła. — Czyżbym zmieniła się tak bardzo przez te wszystkie lata?

— Ależ nie, moja droga... Wygląda... wygląda pani pięknie... — jęknął. — Jak zawsze zresztą... 

Przez dwadzieścia lat nie zmieniła się ani trochę, może jedynie jej rysy twarzy nieco się wyostrzyły. Była tak samo piękna i onieśmielająca, jak wtedy, gdy miała piętnaście lat. Jean wszędzie rozpoznałby te brązowe loki, różowe usteczka i szare oczy, w które niegdyś wpatrywał się z takim uwielbieniem. Granatowa suknia tylko podkreślała jej urodę.

Nie wiedział, co jeszcze mógłby jej rzec. Nie był nawet pewien, jak się wobec niej zachowywać. Czy nie chowała do niego urazy za to, że po tamtym incydencie ojciec wydał ją za mąż za mężczyznę, którego nigdy nie chciała poślubić? Czy wręcz przeciwnie, była zadowolona ze swego mariażu? 

— Jeanie, skąd w tobie tyle nieśmiałości? — zapytała, wdzięcząc się do niego. — I daj spokój tym formalnościom, za długo się znamy, by się w nie bawić!

— Jak... jak układa ci się z mężem? — wydukał. 

Zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien zadawać takiego pytania po niemal dwudziestoletniej rozłące, lecz bez poznania sytuacji rodzinnej Constance nie wyobrażał sobie kontynuowania rozmowy. Co jeśli żywiła do niego urazę za dawne czasy?

— Ach, czyli o niczym nie wiesz! Mój mąż zmarł trzy lata po ślubie, nie przejmuj się, to już mój piętnasty rok jako wdowa. To życie jest doprawdy doskonałe! — wykrzyknęła. Na te słowa Jean odetchnął z ulgą. — A jak tobie się przez ten czas układało? Ostatnie lata spędziłam na wojażach po Europie i nic o tobie nie słyszałam!

— Mam żonę i czwórkę dzieci. — Uśmiechnął się na myśl o swych pociechach.

— Duże już są? 

— Louis ma piętnaście lat, bliźniaki trzy, Lottie cztery miesiące.

— Wzięliście więc ślub niedługo po tym, jak się rozstaliśmy? Musiała więc przeżyć te wszystkie wojny z dala od ciebie! Jak biedaczka sobie radziła?

Wszystko to mówiła z przesadną egzaltacją, która irytowała Jeana. Odnosił wrażenie, że lata temu była bardziej naturalna, pozbawiona tej okropnej afektacji. Gdyby wtedy tak się zachowywała, nigdy by się w niej nie zakochał. 

— Nie, wzięliśmy ślub niecałe cztery lata temu. Louis jest synem mojej pierwszej żony.

— Pierwszej żony? — Spojrzała na niego z nieukrywaną ciekawością. — Widzę, że powodzi ci się w życiu miłosnym! Co się z nią stało?

— Co mówiłaś? — zapytał. 

Huk muzyki sprawiał, że znów niczego nie słyszał. Nienawidził takich momentów. Wtedy najbardziej żałował, że poszedł na wojnę, która nie tylko zniszczyła go psychicznie, ale do tego jeszcze pozbawiła go możliwości normalnego funkcjonowania wśród ludzi.

— Co się stało z twoją pierwszą żoną?

— Mogłabyś powtórzyć?

Constance fuknęła ze złością, zaraz jednak opanowała swój gniew i rozkosznie się do niego uśmiechnęła.

— Może zatańczymy? — zapytała ze słodyczą.

— Ależ oczywiście. — Jean ujął jej dłoń i poprowadził ją na parkiet, choć wcale nie miał na to ochoty.

Czuł się dziwnie, mając ją przy boku. Obudził się w nim dziwny sentyment do tamtych dni, kiedy był w niej zakochany. Nie chciał tego. Miał przecież Camille, którą tak bardzo kochał. To ona była całym jego życiem, nie Constance, ta afektowana lalka, przez którą wybuchła jedna z najgorszych kłótni z ojcem w jego życiu. Chciał ją od siebie odepchnąć, coś jednak kazało mu wciąż z nią tańczyć. 

Camille tymczasem postanowiła odpocząć. Usiadła obok nieco starszej już kobiety o płowych włosach. Nie miała teraz ochoty na rozmowy z Louise, która czasem okropnie męczyła ją swym gadulstwem. Zdawało jej się, że kojarzy skądś staruszkę, nie wiedziała jednak, skąd mogłaby ją znać. Nie widziała wyraźnie jej twarzy, gdyż ta odwrócona była do niej bokiem, a nie chciała zaczynać z nią rozmowy.

Kobieta jednak sama się do niej odwróciła, jakby czytała jej w myślach. Camille pojrzała na nią przyjaźnie i uśmiechnęła się delikatnie. Coraz bardziej głowiła się nad tym, skąd zna tę kobietę. Nagle doznała olśnienia. Przed sobą miała matkę hrabiny d'Arquien.

— Przepraszam, chyba nie powinnam obok pani siadać, już stąd idę — rzekła zmieszana Camille. — Proszę mi uwierzyć, że nie poznałam pani od razu.

Podniosła się z miejsca, lecz wtem kobieta wyciągnęła ku niej rękę i nakazała zostać.

— Proszę siedzieć, madame la comtesse. Chciałabym z panią pomówić o Charlesie i mojej córce...

Camille na dźwięk imienia d'Arquiena otworzyła szeroko oczy ze zdumienia i ponownie zajęła miejsce. Musiała się dowiedzieć wszystkiego na temat tego obrzydliwego człowieka.

— Charles będzie na mnie wściekły, ale mam już dość patrzenia na pani złość i to, jak mój zięć was traktuje. Państwo jesteście przecież porządnymi ludźmi i na to nie zasługujecie. Och, że też moja córeczka znalazła takiego męża! Gdyby wzięła tamtego ładnego chłopca...

— Dobrze, ale o czym dokładnie chce mi pani powiedzieć? — przerwała jej zniecierpliwiona Camille.

— Cami, kochanie, tutaj jesteś! — wykrzyknęła nagle jakaś kobieta. Camille rozpoznała w jej głosie Louise. — Wszędzie cię szukałam!

Hrabina de Beaufort westchnęła ciężko na widok przyjaciółki. Przerwała jej w momencie, który mógł okazać się dla niej kluczowym!

— Co się dzieje, Louise? — Spojrzała na nią z rezygnacją. 

Pomyślała, że jeśli to kolejne głupotki, którymi tak uwielbiała zajmować ją Louise, chyba udusi przyjaciółkę. 

— Muszę ci coś pokazać, chodź! 

— Wszystko dobrze? To coś ważnego?

— Tak, chodzi o Jeana! 

Na dźwięk imienia męża Camille spojrzała przepraszająco na kobiecinę i dała się poprowadzić przyjaciółce. Obawiała się, że ten upił się i wygłasza kolejną ze swych tyrad, przez co jutro staną się pośmiewiskiem Paryża. Musiała jak najszybciej zabrać go do domu. Wtem Louise pokazała jej dyskretnie na parę tańczącą wspólnie kadryla, na co Camille ogarnęła chwilowa ulga. Przynajmniej Jean nie wypił za dużo...

— Spójrz tylko, twój Jean tańczy z największą ladacznicą, jaką znam! — syknęła. 

Camille poczuła ukłucie zazdrości. Uczucie to spotęgowała niezaprzeczalna uroda kobiety. Nie mogła nie zareagować, zwłaszcza, że nieznajoma co rusz posyłała jej mężowi kuszące uśmiechy, a raz nawet pokusiła się o dotknięcie go w dość niestosowny według Camille sposób, na co Jean w ogóle nie zareagował. Madame de Beaufort była tym faktem oburzona i rozsierdzona do granic możliwości. Czuła się, jakby ktoś rozrywał jej wnętrzności. Musiała coś uczynić, byle wyrwać Jeana z sideł tej kobiety.

Nie bacząc na nic, uniosła podbródek w górę i zaczęła iść ku mężowi i nieznajomej. Jej celem było odciągnięcie męża od tej kobiety. Na zawsze. Jakby na zawołanie, gdy już stanęła obok Jeana, muzyka przestała grać, ogłaszając zakończenie balu.

— Kochany, czas już wracać — powiedziała pozornie słodkim głosikiem, łapiąc męża za ramię.

Ten spłonął czerwienią, gdy na nią popatrzył. 

— Najdroższa, to jest Constance, moja... przyjaciółka z dziecinnych lat.

Camille spojrzała na nią z pogardą. Była piękniejsza od tej kobiety, nawet dużo, ale musiała się mieć na baczności. Nietrzeźwy Jean mógłby uczynić coś głupiego. 

— Jaka przyjaciółka, Jeanie! — wykrzyknęła z oburzeniem kobieta, patrząc wyzywająco na Camille. — Byliśmy zakochani. Nasi rodzice planowali ślub — zaakcentowała ostatnie słowo. 

— Najwyraźniej ojciec Jeana w porę spostrzegł, że nie jest pani dla niego odpowiednią partią — odcięła się. — Chociaż raz w życiu podjął odpowiednią decyzję. 

Jean spojrzał na nią ze zdumieniem, jednak o dziwo nie był tak wzburzony, jak powinien. Jego małżonka miała rację. Gdyby nie to, co stało się osiemnaście lat temu, dziś byłby mężem Constance, a tego nie chciał sobie nawet wyobrażać. 

— Camille... — jęknął, lecz nie z oburzenia, a z dobrego wychowania, gdyż nie był pewien, co powinien w zaistniałej sytuacji uczynić.

— Chodźmy już, kochany, jest bardzo późno. Dobranoc. 

Camille pociągnęła męża za rękę, nie dając mu wyrzec nawet słowa pożegnania. W powozie jednak w ogóle się do niego nie odezwała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro