XXIII. Rozpacz Camille

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alexandre czuł się okropnie źle z tym, co zrobił. Nie potrafił nawet odnaleźć słów na swoją podłość. Zwyzywał matkę. Matkę, która przez całe życie okazywała mu tylko miłość, we wszystkim mu pobłażała i nigdy nie rzekła mu ani jednego złego słowa. Matkę, która codziennie się do niego uśmiechała, oddając mu swój deser, a gdy był małym niegrzecznym chłopcem, wstawiała się za nim u ojca i pozwalała mu ze sobą spać. 

Nie to jednak było najgorsze. Najbardziej dobijał go fakt, że matka wcale nie wychodziła ze swojego pokoju i nie chciała mówić z nikim prócz ojca. 

Ogromnie tego żałował. Obawiał się, że matka jakoś ucierpiała, że jest chora i już nie wyzdrowieje. Ojciec odwracał od niego wzrok, gdy przechodził tuż obok. Alexandre tego nie rozumiał. 

Jęknął, gdy podeszła do niego wściekła Diane. Nie pojmował, dlaczego tak wyglądała i co mogła od niego chcieć. Jeszcze tylko tego mu brakowało, by Diane się na niego gniewała. Nigdy nie lubił się z bliźniaczką, lecz skoro toczył już cichą wojnę z ojcem, a matki wcale nie widywał, wolał nie narażać się siostrze. 

— Dlaczego ostatnimi dniami wcale nie przejmujesz się tym, co się dzieje w domu? — Spojrzała na niego nienawistnie. — Nie pomagasz mi z dziećmi, nie rozmawiasz z ojcem, nic nie robisz! A maman przez ciebie tak niewyobrażalnie cierpi!

— Co się z nią dzieje?

— Naprawdę nie wiesz? Naprawdę? — Diane mówiła tak stłumionym głosem, a jej twarz wykrzywiła się w tak dziwnym grymasie, że Alexandre nie wiedział już, czy była wściekła, czy zrozpaczona. 

Na myśl, że matka przez niego cierpi, jego serce przeszył ból. Co działo się z jego ukochaną rodzicielką? Jakim cudem ją skrzywdził? Przecież tylko zemdlała. Co okropnego mogło się jej stać?

— Skąd mam wiedzieć, skoro nikt nic nie mówi, a ojciec tylko warczy, kiedy na mnie patrzy! 

— Zabiłeś naszego brata albo siostrę! — krzyknęła, patrząc na niego oskarżycielsko. 

— Co? Maman... Maman... Nie... Co ty mówisz? Przecież to niemożliwe! 

— To dlaczego od pięciu dni nie wychodzi z sypialni? Myślisz, że to jakiś jej kaprys? Nie! Nie ma siły wstać z łóżka, bo wszystko przypomina jej o tym biednym dzieciątku! Ona i papa tak bardzo chcieli, żeby się urodziło... A ty... Zniszczyłeś to! Nienawidzę cię! Oni tak bardzo teraz przez ciebie cierpią! — krzyknęła i wyszła, nie zamierzając dłużej patrzeć na wstrętne jej oblicze brata.

Alexandre stał z szeroko otworzonymi ze zdumienia ustami. Nie mógł się pogodzić z tym, co właśnie usłyszał. 

Rodzice nigdy mu nie wybaczą. Zwłaszcza ojciec. Będzie znosił jego surowy, pełen wyrzutów wzrok do końca życia.

Przez jego alkoholowe ekscesy matka straciła dziecko. Biedne, niewinne dziecko, które dopiero miało przyjść na świat, przynosząc tym radość rodzicom. A on je zabił. Najgorsze było jednak to, że nie tylko zabił to biedne dziecko, ale że przyprawił matkę i ojca o tak ogromne cierpienie. Był potworem. I musiał teraz żyć z tą myślą. 

Jean chciał ulżyć żonie, lecz był bezsilny. Camille od kilku dni nie wychodziła z sypialni. Nie chciała się z nikim widzieć, nie pozwalała swoim dzieciom wejść do pokoju i ledwie mogła przełknąć śniadanie. Nawet się nie przebierała, uznając, że to zbyteczne. 

Mąż nie mógł już na nią patrzeć. Zawsze była chorobliwie chuda, lecz teraz... Przez kilka dni tak bardzo schudła, że Jean myślał, że zaraz naprawdę się złamie. Chciał ją objąć i dać jej pewność, że wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli wiedział, że to tylko wierutne kłamstwo, bo przecież nic nie mogło przywrócić życia ich dziecku. 

Wszedł do sypialni i spojrzał na żonę z niepokojem. Leżała wśród pościeli, gorzko szlochając, a jej twarzyczka była tak blada, że zlewała się z koszulą nocną, którą miała na sobie. 

— Cami, obiad gotowy. Przynieść ci? — zapytał z troską. 

— Nie... nie chcę... — jęknęła. 

— Ale Camille... Musisz jeść. — Jego głos stawał się coraz bardziej stanowczy.

— Nie mam ochoty. 

— Najdroższa... 

— Nie, Jeanie... — Była już tak zrozpaczona i zmęczona, że schowała twarz w poduszkę. 

Mężczyzna westchnął ciężko. Coraz bardziej się o nią martwił. Musiała przecież jeść. A przede wszystkim musiała dalej żyć, nawet jeśli strata dziecka piekielnie bolała. 

— Cami, proszę... Musisz zjeść. Albo zrobisz to sama, albo cię nakarmię i nie żartuję! — Spojrzał na nią surowo. — Nie możesz się głodzić, kochanie. Wiem, że ta sytuacja jest ogromnie trudna, ale... Musimy być silni, Cami, bo nasze życie trwa dalej. I nawet jeśli tego maleństwa już z nami nie ma... To ja cię potrzebuję, kochanie. I nasze dzieci. Pomyśl też o nich. 

— Och, Jeanie... Tak mi źle... Naprawdę... Wiem, że one tęsknią, że martwią się, dlaczego mnie ostatnio wcale nie widują... Ale ja nie czuję się gotowa, żeby do nich wyjść... Poza tym jestem taką złą matką, że zapewne i tak nie zwracają uwagi na to, że mnie nie ma — jęknęła i rozszlochała się. 

Po jej bledziutkim licu spływały duże, ciężkie łzy. Tylko Jean wiedział, jak wiele było w nich bólu i rozpaczy. Nie mógł już patrzeć na jej cierpienie. Raz po razie zadawał sobie pytanie, czym zasłużyli na taki obrót spraw, i wciąż nie znajdywał na nie odpowiedzi. Chciał ją poznać, lecz jeszcze bardziej pragnął, by z jego żoną było wszystko dobrze, by znów zachowywała się jak zawsze. 

— Och, Camille — westchnął ciężko i położył się obok niej na łóżku. 

Wiedział, że tylko jego bliskość pomoże Camille. Jak zawsze, a przynajmniej taką miał nadzieję. Gdy było jej źle, jego delikatne pocałunki zawsze przynosiły jej ulgę i poprawiały humor. Tak musiało być i teraz. 

Odsunął nieco jej włosy, by ułatwić sobie dostęp do szyi żony, i złożył na niej pocałunek. Camille zachichotała cichutko. Zachęcony jej śmiechem, znów pocałował ukochaną. Czuł, że jest jej nieco lepiej. Jego usta po chwili znalazły się na jej ramieniu, potem na obojczyku. 

Camille coraz głośniej się śmiała. Dotyk jego miękkich ust na skórze sprawiał jej niewymowną przyjemność. Był tak znajomy, a jednocześnie wciąż budził w niej ekscytację i wywoływał rozkoszne dreszcze. Chciała się zaśmiać, gdy znów całował jej szyję, a później szczękę, ale uniemożliwił jej to, składając pocałunek na jej ustach. 

— Cami, nigdy więcej nie mów, że jesteś złą matką. Nawet jeśli źle czynisz, starasz się poprawić, dbasz o dzieci, a co najważniejsze, one cię kochają. To się liczy. 

Kobieta uśmiechnęła się blado. Wiedziała, że przesadzał, ale mimo to nieco poprawił jej humor. Chociaż na chwilę. Bo doskonale zdawała sobie sprawę, że świadomość utraty dziecka zaraz do niej powróci, być może ze zdwojoną mocą. Ten krótki moment beztroski nie mógł przegonić z jej serca ogromnej rozpaczy, jaka się w nim zalęgła. 

Wtuliła twarz w jego pierś i pozwoliła mu się całować po włosach. Jean zdecydowanie wiedział, jak jej poprawić humor. Znowu czuła się chciana i kochana. Przynajmniej na chwilę. 

— Dziękuję, Jeanie — wyszeptała.

— Ależ nie masz za co dziękować. Przysięgałem ci przed ołtarzem, że zawsze przy tobie będę. Już kilka razy cię zawiodłem, ale już nigdy tego nie zrobię. Obiecuję. 

Nachylił się i pocałował ją w czoło. Camille czuła, jak po jej ciele rozchodzi się fala przyjemnego ciepła. 

— A ty, jak się czujesz? Jestem tak zajęta sobą, że nawet nie pomyślałam, że i ty cierpisz z powodu naszego maleństwa. Wybacz mi, jestem taka okropna i samolubna... Skupiłam się tylko na swoim bólu, o twoim nie myśląc wcale.

— Jest dobrze, Cami — odparł. — Jakoś sobie radzę. 

Żona zmarszczyła brew. Słyszała w jego głosie tę rozpacz, widziała zaczerwienione oczy. Było rzeczą pewną, że cierpiał nie mniej niż ona. A jej wcale to nie obchodziło. Wolała zamknąć się w swojej bańce zbudowanej z łez i żalu, skupić się tylko na swoim bólu i nie troskać się o jego stan. 

— Nie kłam, kochany. Wiem, że cię to boli. 

Jean odwrócił wzrok. Tak. Bolało go. Piekielnie. Nie znajdywał nawet słów na to, by wyrazić swoje cierpienie. Tak bardzo marzył o momencie, w którym weźmie swoje dziecko na ręce, w którym przytuli jego drobne, pomarszczone ciałko do swojej piersi i szepnie mu, jak bardzo je kocha. Tymczasem ta chwila miała nigdy nie nadejść. Więcej, najprawdopodobniej nigdy już nie miał być ojcem, a wychowywanie dzieci było przecież jego największym posłannictwem, które przynosiło mu tyle radości. Nie potrafił znieść cierpienia, które rozdzierało jego serce.

Ale czy powinien mówić o swoim bólu Camille, która tak bardzo cierpiała, psychicznie i fizycznie, że nie miała chęci podnieść się z łóżka? Czy powinien jeszcze bardziej ją dobijać? Nie. Miał się o nią troszczyć, zadbać, by jak najszybciej wróciła do normalności. Jak na dobrego męża przystało. Zawiódł ją już tyle razy, że nie mógł już sobie na to pozwolić.

— Boli, ale nie chcę cię tym obarczać. 

— To komu chcesz się zwierzać? Wiem, że nie chcesz, by było mi jeszcze trudniej, ale Jeanie, tak tylko... Tylko doprowadzisz się do katastrofy.

— Och, Cami... — westchnął. 

Może jednak powinien jej powiedzieć? Nie o wszystkim, rzecz jasna, gdyż zbytnio by ją to przytłoczyło. Ale choćby o części, by zdawała sobie sprawę z jego cierpienia. Podzielenie się z kimś żalem mogło mu pomóc, a Camille była do tego lepszą osobą niż Diane, której młodziutkiej duszyczki nie należało jeszcze obarczać zbytnio problemami, czy Franciszek, który nie byłby w stanie pojąć jego bólu w pełni, gdyż nigdy nie utracił dziecka.

— Tak, bardzo mnie to boli — rzekł w końcu. — Chciałem mieć jeszcze jedną córeczkę, żeby było nas równo, śliczną, maleńką dziewczynkę, którą bym kochał i rozpieszczał... A tak, nie będziemy mieli już żadnego dziecka... 

Camille dostrzegła lśniące na jego policzkach łzy. Starła je delikatnie i ucałowała go. 

— Jeszcze niedawno nie chciałam już nigdy być przy nadziei, ale teraz... Och, Jeanie, dlaczego dopiero teraz, kiedy już nie mogę dać ci kolejnego dziecka, nagle zaczęłam marzyć o maleństwie? To okropne... — jęknęła. 

— Nie ma nic okropniejszego... Ale pociesza mnie to, że mamy siebie, Cami. Dlatego wierzę, że razem przez to przejdziemy.

— Kocham cię — szepnęła. — Dziękuję. Za wszystko.

Jeanowi zdawało się, że te wszystkie godziny, które spędzał z Camille na przytulaniu jej i rozmawianiu, przyniosą jakiś skutek, jednak okazało się, że boleśnie się mylił. Jego żona wciąż nie miała sił, by wstać z łóżka, lecz przynajmniej zaczęła jeść, a w nocy nie szlochała, tylko wtulała się w jego pierś i starała się spać. To nieco go pocieszało. 

W końcu jednak uznał, że sam sobie nie poradzi, sięgnął więc po drastyczne środki. Zaprosił do siebie Jarmuzowów. 

Sam też potrzebował z kimś porozmawiać o swoim bólu, a wiedział, że Eugeniusz, który już tyle razy przeżywał to, przez co on właśnie przechodził, zrozumie jego cierpienie. 

Uśmiechnął się szeroko, gdy ich zapowiedziano. Głęboko wierzył w to, że Irina pomoże jego małżonce. Jeśli ona nie poradziłaby sobie z wydostaniem Camille z tej bezdennej rozpaczy, nie było dla niej żadnych szans. 

— Tak bardzo się cieszę, że przyszliście, moi drodzy. — Jean uśmiechnął się do przyjaciół. — Co zrobiliście z dziećmi?

— Zostały w domu. Nie chciałam, żeby mnie rozpraszały... — westchnęła Irina. — Wiesz przecież, jaki Sasza jest absorbujący, mimo że ma już piętnaście lat. Czasem zdaje mi się, że to wciąż małe dziecko!

— A Kostek i Dunia też dają się nam we znaki — dodał rozbawiony Eugeniusz. — Ale to i tak małe skarby.

Jeszcze przez chwilę wymieniali się uwagami na temat swych dzieci, by w końcu Jean zaprowadził Irinę do sypialni Camille. Miał nadzieję, że ta wyjdzie z walki z uporem i rozpaczą jego żony zwycięsko.

Sam zaś zaprosił Jarmuzowa do salonu. Gdy zostali sami, bez służby, pozwolił sobie na odetchnięcie. W końcu nie musiał grać, że wszystko  było w porządku. 

Jarmuzow spojrzał na niego ze smutkiem i zmarszczył pełne bruzd czoło. Eugeniusz przez ostatnie lata bardzo się postarzał. W 1820 roku sprawiał jeszcze wrażenie czterdziestolatka, teraz zaś wyglądał na więcej niż sześćdziesiąt wiosen. Włosy niemal całkiem mu zsiwiały, a całą twarz pokryły zmarszczki. Niegdyś, mimo dziewięciu lat różnicy, sprawiali wrażenie niemal rówieśników. Te czasy jednak bezpowrotnie minęły.

— Jeanie, widzę, ile cię to kosztuje. Widzę, że starasz się być silny dla Camille, i podziwiam cię za to. Naprawdę. — Eugeniusz spojrzał na niego poważnie. — Ale daj i sobie czas na żal. Inaczej źle się to może skończyć. 

— Wiem. Już raz starałem się ukrywać swoje uczucia i skończyłem w ramionach innej kobiety. Tylko kiedy patrzę na Camille... Ona zawsze była taka silna, niemal nie płakała, a teraz... Potrafi to robić przez całą noc, chociaż kilka dni temu nieco się uspokoiła.  Powiedz mi, jak ty sobie radziłeś tyle razy z taką stratą? Ja... naprawdę nie wiem, co bym zrobił, gdybym stracił siódemkę dzieci jak wy... 

Otrząsnął się na myśl, że Eugeniusz pochował tyle dzieci, ile on wychował. Nie przeżyłby chyba takiej traumy. Do oczu napłynęły mu łzy. Dopiero gdy sam przeżył taką tragedię, poczuł, jak ogromnie musieli cierpieć Jarmuzowowie. Jeszcze bardziej podziwiał ich siłę i hart ducha.

— Cóż, prawda jest taka, że sobie nie radziłem — rzekł gorzko Eugeniusz. — Zresztą Irina na pewno rzekła ci o... pewnych sprawach. — Skrzywił się. 

— Tak... 

Jean wiedział, że ten temat był delikatny i nie powinien go poruszać. Eugeniusz był jeszcze gotów zrobić coś nierozsądnego bądź się na niego obrazić, a tego de Beaufort w żadnym razie nie pragnął. 

— Pierwsza taka strata była okropna. Zdawało mi się, że z każdą kolejną ból będzie ustępował, ale on tylko narastał. To jest najgorsze, bo zdaje się, że Bóg o tobie zapomniał i nie chce, żebyś był szczęśliwy. Ale za każdym razem starałem się szukać czegoś, co by mnie pocieszyło. Wiem, że to może źle brzmieć... Bo to ogromny ból... Ale zawsze myślałem sobie, że te biedactwa przynajmniej nie doświadczą tego okropnego cierpienia, na które jesteśmy skazani my na ziemi, a od razu znajdą się w niebie. Tylko ta myśl dawała mi jakąś nadzieję... A tak, po prostu musisz być z Camille. Ale nie możesz też kryć swoich uczuć, bo w końcu nie wytrzymasz i wybuchniesz. Musicie oboje szczerze porozmawiać. 

— Jesteś pewien? Nie chcę jej obarczać...

— Ale niczym jej nie obarczysz — odparł mu Eugeniusz. — Jeśli oboje podzielicie się ze sobą swoim cierpieniem, będziecie je nieśli wspólnie i w końcu pogodzicie się z tą stratą. W tej chwili ty niesiesz cierpienie was obojga. Przygniecie cię ono do ziemi i już nigdy się nie podniesiesz, jeśli jej nie powiesz. 

Jean westchnął ciężko. Wiedział, że Jarmuzow miał rację. Gdyby to wszystko było jeszcze takie proste... Ale musiał się postarać. Dla siebie i dla Camille. 

— Dziękuję, Eugeniuszu — wyszeptał z wdzięcznością.

Tymczasem Irina mówiła z Camille. Hrabina de Beaufort dalej leżała w łóżku, Irina zaś siedziała w głębokim fotelu, który postawiono obok posłania Camille. 

Madame de Beaufort nie czuła się tego dnia zbyt dobrze. W nocy miała koszmar, w którym widziała siebie ze swoim nienarodzonym dzieckiem w ramionach. Nie mogła się po tym wszystkim doprowadzić do ładu. Miała nadzieję, że Irina jej w tym pomoże.

— Cami, biedaczko... — westchnęła na jej widok Jarmuzowa. — Mów mi o wszystkim, co cię trapi. 

— Och, kochana... To jest takie okropne... — jęknęła. — Ciągle myślę o dziecku... Chcieliśmy z Jeanem, żeby to była dziewczynka. Mała, śliczna, kochana istotka. A teraz... Nie, nawet nie chcę o tym myśleć... Mam nadzieję, że jest teraz w lepszym miejscu, bawi się z twoimi dziećmi, a wszystkiemu przygląda się Hugo... I twój Dima... I że kiedyś ja też się tam znajdę...

— Na pewno, Cami... — Irina ścisnęła mocno jej dłoń. 

Camille uśmiechnęła się blado i odwróciła głowę, chcąc ukryć czające się w kącikach oczu łzy. Wizja, która przed chwilą pojawiła się w jej umyśle, była piękna, ale nie chciała opuszczać tego świata. Jeszcze nie teraz. 

— Powiedz mi, dlaczego nie chcesz wyjść z pokoju? Dzieci się o ciebie martwią. 

— Wiem o tym, Irino, i ciągle to sobie wyrzucam — rzekła z goryczą. — Jestem okropną matką. Ale to wszystko tak bardzo mnie boli... Byłam świadkiem śmierci mojego męża, spędziłam kilka tygodni w areszcie, zostałam zdradzona przez męża, dwa razy wojna rozdzieliła mnie z Jeanem, ale nigdy tak nie bolało... Jean mówi mi, żebym się nie obwiniała, bo przecież nie chciałam, żeby to dzieciątko umarło, ale ja wciąż mam poczucie, że to moja kara za to, że na początku byłam załamana tym, że znów będę miała dziecko... A kiedy już się z tym pogodziłam i je pokochałam, Bóg mi je odebrał... Dlaczego?

— Nie będę cię czarowała, że wiem — Irina spojrzała jej w oczy — bo nie wiem. Może uznał, że tak będzie lepiej? To marne pocieszenie, zdaję sobie z tego sprawę. Sama... Och, do dziś, kiedy myślę o tym, co przeszłam, mam ochotę się rozpłakać... Bo to jest coś przerażającego... Ale staraj się tak o tym nie rozmyślać, nie dręczyć się tym, bo inaczej ból nie zmaleje. Zamiast tego myśl o tych, którzy są tu z tobą, o tym, że cię potrzebują. I o tym, jakie masz szczęście, że Pan Bóg pobłogosławił ci tyloma cudownymi dziećmi i takim mężem. Masz ogromne szczęście.

— Wiem... — Camille westchnęła i spojrzała na nią z wdzięcznością. — Dziękuję, Irino. Jean ciągle mi to powtarza, ale on lubi przesadzić. A ty... Ty należysz do szczerych osób. Dziękuję.

— Nie masz za co dziękować, Camille. Przecież od tego są przyjaciele. Cieszą się twoim szczęściem, a gdy przychodzą trudne czasy, wspierają cię z całych sił. 

Camille uśmiechnęła się i wyciągnęła ramiona, by Irina ją przytuliła. Z Jarmuzową wszystko zdawało się jej łatwiejsze. Czuła, że dzięki swoim bliskim może jeszcze wrócić do normalnego życia.

Rozmowa z Iriną nieco pomogła Camille. Dzień po jej wizycie wstała już i przespacerowała się po sypialni, a nawet zaprosiła do siebie Diane. Nie myślała nawet, że tak bardzo tęskniła za swoimi dziećmi. Ta izolacja, jakiej się poddała, nie była korzystna dla nikogo. 

Po rozmowie z córką zaczęła obawiać się o syna. Alexandre przecież musiał się o wszystko obwiniać, a ze słów córki wynikało, że również Jean obarczał go winą o to, co się stało. Ona jednak nie uważała, że to Alexandre spowodował jej nieszczęście. Co prawda upił się i zwyzywał ją, ale Camille doskonale wiedziała, że po spożyciu alkoholu mężczyźni mówili głupoty. Jak choćby Jean. Alexandre najwyraźniej odziedziczył to po nim. 

Dalej bolały ją jego słowa, lecz nie chciała, by ten incydent rzucił cień na całe ich życie. Alexandre musiał na pewno odpokutować za swe uczynki ogromnym niepokojem, nie należało więc jeszcze go potępiać. 

W końcu, nie mogąc znieść myśli na temat syna, które kołatały się jej po głowie, poprosiła pokojówkę, by go przyprowadziła. Tęskniła za nim i musiała w końcu go ujrzeć, zapewnić, że o nic go nie wini, i objąć.

Kiedy wszedł do pomieszczenia, był jeszcze bledszy niż zazwyczaj, a jego oczy błyszczały strachem. Kulił głowę, jakby bał się, że matka zabije go spojrzeniem. Camille nie mogła na niego patrzeć, tak okropnie wyglądał. 

— Boże, synku... — jęknęła tylko na jego widok. — Chodź się przytul.

Czuła, że oboje tego potrzebowali i że byłoby to najlepszym lekarstwem na ich ból. Alexandre spojrzał na nią ze zdumieniem. 

— Jesteś pewna? Przecież ja... Zamordowałem wasze dziecko... 

— Boże, synku, nie mów tak! — krzyknęła, przerażona tym, co właśnie rzekł.

Nikt nie zamordował jej dziecka. To Bóg stwierdził, że tak będzie lepiej. I dla nich, i dla tego biednego maleństwa. A z Bogiem nie było co się spierać. 

— Ale Diane mi tak powiedziała i ja się z tym zgadzam. Gdybym się nie upił... Wszystko... Byłoby dobrze... — załamał głos.

Camille dostrzegła błyszczące w jego oczach łzy. Nie mogła już wątpić w to, że żałował swego uczynku. Nie rozumiała też, jak Diane mogła mu coś takiego rzec. Przecież zawsze była tak dobra i posłuszna i wiecznie domagała się sprawiedliwości. Uznała jej uczynek za okrutny. Alexandre nigdy nie był grzeczny, lecz nie zasługiwał na takie traktowanie.

— Och, Alexandrze, nie słuchaj jej. To... Widzisz... Ja mam już swoje lata i w tym wieku to się często zdarza, do tego jeszcze wujek Hugo... To całe zamieszanie sprawiło, że żyłam w ogromnej rozpaczy, z nerwami napiętymi jak postronki. Każde kolejne zmartwienie mogło sprawić, że bym je straciła. Proszę, nie obwiniaj się. Naprawdę. 

— Och, maman, jesteś dla mnie za dobra — jęknął Alexandre i przyklęknął przy jej łóżku. 

Camille podniosła się i przycisnęła jego głowę do swojej piersi. Przesuwała dłonią po jego włosach, chcąc, by przestał płakać. Bo nie powinien płakać. To nie była jego wina. To nie była niczyja wina. Ani jej, ani Jeana, ani Alexandre'a, tylko zrządzenie losu. Wreszcie to pojęła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro