XXXIV. Rosjanie w Paryżu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Irina Aleksiejewna Jarmuzowa, choć wszystkim przedstawiała się jako Gruszecka, wysiadła z powozu i stanęła ze swoim synkiem przed włością Jeana de Beauforta. 

Złote włosy schowała pod białym czepkiem. Drobna sylwetka ginęła pod fałdami ciemnej, podróżnej sukni i wyblakłego płaszcza. Stojący obok niej chłopiec ziewnął, gdy kobieta podeszła do drzwi i zapukała. Miała nadzieję, że trafiła pod właściwy adres.

Po chwili w progu pojawił się wysoki, chudy, starszy mężczyzna. Zdumiał się na widok kobiety z dzieckiem i mnóstwem bagażu. 

— Pani do kogo? — zapytał, unosząc podejrzliwie brew.

— Do Jeana... To znaczy do hrabiego de Beauforta — poprawiła się.

Zapomniała, że choć ona nigdy nie mówiła do niego, używając jego tytułu, dla służby był hrabią.

— Kogo mam przedstawić ?

— Irina Aleksiejewna Gruszecka — rzekła bez zawahania.

— Zaraz wrócę — odparł mężczyzna i pełen najgorszych obaw co do tożsamości kobiety udał się na poszukiwania Jeana.

Zastał go w bawialni, rozmawiającego z żoną. Usłyszał tylko słowo, „dziecko", i wiedział już, że hrabiostwo rozmawia o swym nowym potomku.

— Jakaś kobieta do pana, monsieur, nie sposób wymówić jej nazwiska — oznajmił chłodno, po czym dodał, ze złośliwą satysfakcją obserwując reakcję Camille: — Z dzieckiem.

— Już idę — odrzekł Jean, przeprosił małżonkę i wstał z miejsca.

Pełen był najgorszych przeczuć. Dopiero co naprawił swe małżeństwo, a teraz jakaś kobieta zamierzała to zniszczyć, wmawiając mu, że jest ojcem jej dziecka? Przecież Cécile już nie żyła, Constance na pewno nie mogła być przy nadziei, a z inną kobietą, nie licząc swojej Camille, nigdy nie dzielił łoża.

Zamarł, gdy ujrzał Irinę z synkiem. Zupełnie się ich tutaj nie spodziewał. Nic się nie zmieniła przez ostatnie dwa lata. Wciąż była drobna, szczupła, a z jej oblicza biła dobroć. Nie przypominała niemal trzydziestoletniej kobiety po wielu przejściach, lecz młodą, śliczną dziewczynę. Podszedł do niej i objął ją z wahaniem.

— Co ty tu robisz, Irino? — zapytał.

— Wyjechałam z Rosji, mam dość tego kraju... — westchnęła i wyswobodziła się z jego uścisku. — Tak bardzo cieszę się, że cię widzę... — Uśmiechnęła się do niego. — Czy miałbyś mi za złe, gdybym chciała u ciebie zostać na kilka dni?

— Oczywiście, że nie, kochana. — Jean spojrzał na nią z tkliwością. 

Przecież nie odmówiłby schronienia kobiecie, która przez kilka miesięcy żywiła go i opatrywała mu rany. Był gotów oddać jej wszystko, co posiadał, byle jakkolwiek odpłacic się za udzieloną pomoc i wyrządzoną krzywdę.

— Dziękuję ci. Moja przyjaciółka ma mnie przyjąć do siebie, ale nie porozumiałyśmy się. Nie ma jej właśnie w Paryżu, w jej domu powiedziano mi, że wróci za jakiś tydzień czy dwa...

— Nie przejmuj się, Irinko, to dla mnie żaden problem — odparł. — Zaraz każę zanieść twoje bagaże i przygotować dla ciebie sypialnię. Jejku, jaki on duży! — wykrzyknął, patrząc na Aleksandra, który do tej pory chował się za maminą spódnicą. — Pamiętasz mnie jeszcze? Nie, na pewno nie, byłeś zbyt maleńki, kiedy u was gościłem... No wchodźcie. Jacquesie, zabierz bagaże pani Gruszeckiej.

Irina uśmiechnęła się, kiedy zwrócił się do niej, używając nazwiska Dymitra. Wzięła synka na ręce i podążyła za Jeanem.

W drzwiach bawialni stała Camille, pełna złych przeczuć. Nie miała pojęcia, kim mogła być owa kobieta, o której mówił Jacques, uspokoiła się jednak tym, że skoro Jean przywitał ją tak radośnie, nie mogła chcieć zniszczyć ich życia. Chyba. W końcu gdyby coś było nie tak, nie słyszałaby tak wesołych głosów dobiegających z przedsionka.

Irina ściągnęła czepiec i płaszcz i podała je służce, która uprzednio do niej podeszła. Na sobie miała brzydką, brązową suknię z długim rękawem. Przy Camille w błękitnej, delikatnej sukni wyglądała na jej ubogą krewną. 

Rosjanka zamarła, widząc Camille. Nie spodziewała się ujrzeć tak olśniewającej kobiety. Nigdy nie uważała się za piękną, jednak od dawna żadna dama nie przyprawiła jej już o poczucie niższości. Camille ze swymi czarnymi lokami, bladą cerą i błękitnymi oczyma była dużo piękniejsza niż ona. Bała się do niej podejść. Wyglądała nieco jak królowa śniegu, chłodna, wyniosła, mająca ochotę zabić spojrzeniem każdego, kto ośmieli się zakwestionować jej rządy w tym domu. 

Jean dał jej znak, by podeszła bliżej do Camille. Irina nie mogła powstrzymać drżenia dłoni. 

— Kochanie — zaczął de Beaufort, patrząc na żonę — to Irina. Opowiadałem ci kiedyś o niej, prawda? 

— Tak. — Uśmiechnęła się nieznacznie Camille, na co obawy Rosjanki nieco zmalały.

— Czy nie miałabyś nic przeciwko, gdyby została u nas na kilka dni?

— Oczywiście, że nie.

W innym wypadku byłaby wielce zazdrosna o swego męża, jednak po jego opowieściach wiedziała już, że po Irinie raczej nie należało się spodziewać chęci odebrania jej męża. Wyglądem przypominała jej nieco anioła, a gdy pomyślała do tego, że ten anioł uratował jej męża, nie potrafiła się nie zgodzić. Podeszła do Iriny i objęła ją, na co ta nieco się zdziwiła, po chwili jednak oddała uścisk.

— Dziękuję ci. To dzięki tobie i Dymitrowi Jean do mnie wrócił — wyszeptała i przycisnęła ją mocniej do siebie.

Irina nic nie odrzekła. Cieszyła się tylko, że chłód Camille okazał się pozorny, a kobieta nie miała nic przeciwko przyjęciu jej na kilka dni. Przez sporą część podróży obawiała się, że małżonka Jeana, wbrew temu, co opowiadał jej dwa lata temu, okaże się okropną kobietą i wywoła awanturę o jej przyjazd.

 — Mamusiu! — rozległ się nagle krzyk chłopca.

Irina oderwała się od Camille i odwróciła się do synka. Saszka ciągnął ją za spódnicę, a kiedy matka na niego spojrzała, wyciągnął ku niej rączki, dając jej znać, że chce, by go podniosła. Kobieta dźwignęła go i przycisnęła do siebie. Chłopiec wtulił głowę w jej pierś. U matki było mu tak dobrze jak nigdzie indziej.

— Zazdrośnik z ciebie, Saszeńko — zaśmiała się do niego i pogładziła jego jasne włoski. — Pójdziesz do wujka Jeana, co?

— Dobrze. — Pokiwał główką.

Wiedział, że z matką nie ma żartów i jeśli czegoś sobie życzy, należy to wykonać. Irina, choć obdarzała synka podwójną miłością, która jej zdaniem należała mu się z powodu straty ojca, była też dlań podwójnie surowa. Dlatego też Aleksander, choć bardzo żywy, był ułożonym i posłusznym dzieckiem.

Jean wyciągnął ręce i wziął dziecko od Iriny. Przypomniał mu się dzień, w którym Aleksander przyszedł na świat, a on biegał po chacie Dymitra i Iriny, szukając czystych płócien. Był wtedy tak drobny i kruchy, że teraz, gdy nań patrzył, nie mógł uwierzyć, że Saszka tak wyrósł. Zdawało mu się, że syn Dymitra był taki sam lub nawet większy niż Alexandre, mimo iż był od niego sporo młodszy. Nie dziwiło go jednak to, gdy wspomniał na to, że choć nieco od niego niższy, Dymitr był dużo mocniej zbudowany niż de Beaufort.

Aleksander stanowił żywe odbicie swego ojca, jeśli by nie liczyć złotych włosów odziedziczonych po matce. Jego rozbiegane, zielone oczka, szeroki uśmiech, którym wszystkich obdarzał, i dołeczki w policzkach były identyczne jak te, którymi mógł poszczycić się jego poległy ojciec. 

Jean postawił chłopca na ziemi i polecił kobietom, by podążyły za nim do bawialni. Tam usiadł na sofie wraz z Camille, Irina zaś zajęła miejsce na fotelu i wzięła swego synka na kolana. Jean kazał, by przyniesiono im herbatę i uśmiechnął się do Rosjanki.

Kobieta zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Uznała, że choć bardzo gustownie urządzona, bawialnia Jeana była dość skromna w porównaniu z tą, która znajdowała się w jej domu rodzinnym. Cała posiadłość Wołkońskich lśniła złotem, podczas gdy bawialnia de Beaufortów, wyłożona jasnozieloną tapetą w kwiatowe ornamenty, pełna była białych mebli ze złotymi zdobieniami i jasnych poduszek. Irina uznała, że panuje tutaj dużo przyjemniejsza, bardziej rodzinna atmosfera niż w zimnym pałacu jej ojca, który służyć miał tylko temu, by pokazać innym swoje bogactwo, a nie w nim mieszkać.

— Co się stało, że wyjechałaś z Rosji? Brat cię już nie chciał? I jak w ogóle dajesz sobie radę po tym wszystkim? — Jean spojrzał na nią pytająco.

— Cóż, nie mogłam już znieść tego kraju. Tam panuje terror. Zabija się, bardzo brutalnie, ludzi, którzy ośmielą się sprzeciwić władzy. Nie chcę, by mój syn wychowywał się w takim kraju. Dymitr nieco nam zapisał, Mikołaj, jego brat, bardzo dobry chłopiec, powiedział, że należy się nam więcej, niż mój kochany, zdaje mi się, że ze względu na przyzwoitość i obawę o plotki, nam przeznaczył. Dostaliśmy trochę więcej, niż nam się należało. Starczyło na podróż, trochę jeszcze zostało. Jestem bardzo wdzięczna Mikołajowi. To młody chłopiec, jeszcze niespaczony przez ten świat. Nigdy nie myślał, że przypadnie mu tytuł i majątek, mieli z Dymitrem jeszcze jednego brata, najstarszego, Aleksandra. Cóż, i on nie miał zbyt wiele szczęścia w życiu...

 — Cóż... — westchnął Jean. — A ta przyjaciółka, do której masz jechać? Czy to Rosjanka?

— Tak, Ksenia przyjechała tu kilka lat temu ze swoim mężem i dziećmi. Musiał wyjechać z kraju, bo sprzeciwiał się carowi. Powiedzieli mi, że zanim coś znajdę i wymyślę, jak zarobić na życie, mogę z nimi zamieszkać.

— A nie masz żadnych pieniędzy od męża? — Spojrzał na nią ze współczuciem,  przypominając sobie o zamożności jej małżonka. 

Irina westchnęła ciężko na wspomnienie Jarmuzowa. 

— Oczywiście, że nie. Wyobrażasz sobie, że człowiek, którego opuściłam, bo zaczął pić i nałogowo mnie zdradzać, miałby dać mi pieniądze na utrzymanie mojego nieślubnego dziecka?

— Nie widziałaś go więc, odkąd ty i Dymitr...?

— Nie. Dobijał się kilka razy do Aleksego, lecz zabroniłam mu go wpuszczać. Nie mogę na niego patrzeć... Kiedyś mówił, że tak mnie kocha, a teraz... Ale już trudno, jestem tutaj i już go nie zobaczę, oby. A jak wam się wiedzie po wojnie? — zapytała, zręcznie zmieniając temat.

De Beaufort spuścił głowę na myśl o tym, co działo się w jego życiu ostatnimi czasy. Nie mógł przygnębiać Iriny swymi wyznaniami. Nie chciał do tego wracać, a i ona za dużo już przeżyła, by miała jeszcze zadręczać się jego cierpieniem.

— Dobrze. Camille jest teraz przy nadziei.

— Och, naprawdę? — Twarz Iriny rozpromienił radosny uśmiech. — Które to już dzieciątko?

— Nasze wspólne czwarte, chyba że licząc Lou, to piąte.

Twarz Iriny rozjaśniła się na to wyznanie.

— Och, to będziecie mieli prawdziwą gromadkę! Co tam, Saszeńko? — Spojrzała na chłopca ciągnącego ją za włosy. Zawsze tak robił, kiedy chciał zwrócić na siebie uwagę.

 — Chcę się bawić, mamusiu! — jęknął błagalnie chłopiec. 

— Oj, aniołku mój, na razie rozmawiamy.

— Zaraz będzie obiad, przyjdą Diane i Alexandre, to się z nimi pobawisz, kochanie — oznajmiła Camille.

Było to dla niej dziwne, ale Saszka od razu zdobył jej serce. Był uroczy i przypominał jej małego aniołka. Chciała, by któreś z jej dzieci miało takie jasne włosy, była jednak pewna, że z uwagi na jej i Jeana ciemne loki, nie było to możliwe.

— A ile mają latek? — zapytał chłopiec.

— Są rok starsi. Na pewno się polubicie.

— Kogo bardziej przypominają? — zapytała Irina, a jej oczy błysnęły.

Kochała dzieci. Saszka był dla niej sensem życia, a pociechy przyjaciół czy krewnych wprost uwielbiała, zwłaszcza córeczki Kseni. Nie widziała jeszcze jej najmłodszego dziecka, była jednak pewna, że również było przeurocze.

— Dziewczynki są podobne do Jeana, a Alexandre bardziej przypomina mnie — odparła dumnie Camille, kładąc dłoń na brzuchu.

Irina nie wiedziała, co sądzić o Camille. Na pewno była piękna, wręcz przytłaczająco urodziwa, a w swej jasnobłękitnej sukni wpasowywała się w zielone wnętrze pokoju. Z Jeanem wyglądali wprost przepięknie. Irina widziała, z jakim podziwem na nią patrzył, wciąż miała jednak trudności z określeniem jej osobowości. Z daleka zdawała się zimna i wyniosłą, jednak gdy mówiła o dzieciach, z jej twarzy biły ciepło i dobroć.

Gdy przyniesiono herbatę i wypito ją wśród dźwięków rozmów i śmiechu Saszki, Camille wstała i poszła po dzieci. Diane i Alexandre o dziwo zgodnie budowali zamek z drewnianych klocków. Lottie leżała w kołysce. Gdy matka do niej podeszła, wyciągnęła swoje drobne rączki w górę, wyrażając chęć wyjścia z łóżeczka. Camille wyciągnęła ją i przytuliła do piersi. Drobne, ciepłe ciałko dziewczynki sprawiło, że jej matkę ogarnęło błogie szczęście.

— Chodźcie, moje skarby. — Spojrzała z czułością na bliźniaki. — Kogoś wam przedstawię.

— Kogo? Znowu jakąś niedobrą dziewczynkę, która będzie biła Diane? — zapytał Alexandre.

Camille zmarszczyła brwi na wspomnienie incydentu na plaży z udziałem Belle. Szybko wyjaśniła dzieciom, że nie mają się czego bać, bo mały Saszka jest aniołkiem. Bliźniaki skinęły główkami i podniosły się z dywanu. Camille przycisnęła Lottie do siebie i wyszła, a za nią podążyły dzieci. 

Irina oniemiała z zachwytu na ich widok. Były tak śliczne i urocze! Alexandre miał sporo z ojca, jednak to do matki był bardziej podobny, Diane zaś, równie drobna co Camille, miała oczy i uśmiech swego ojca.

Camille podeszła do Jeana i podała mu córkę, którą ten usadził na kolanach, sama zaś zajęła miejsce obok męża i ujęła małą rączkę Lottie. Bliźnięta, nieco przestraszone, podeszły do rodziców. 

— To pani Irina, kochania moje — oznajmił im ojciec, wskazując dłonią na kobietę. — A to jej synek, Alexandre.

Specjalnie użył francuskiej wersji jego imienia, by jego dzieci nie miały problemów z wymową. Sam, po kilkumiesięcznym pobycie u Dymitra, radził sobie z rosyjskimi imionami wcale nieźle.

— Ma na imię tak samo jak ja! — wykrzyknął oburzony Alexandre, jakby tylko on miał prawo do noszenia tego imienia. 

Jean westchnął. Oddał Charlotte małżonce i wstał z sofy, po czym podszedł do dzieci. Irina postawiła swojego synka na ziemi. Przydreptał do Jeana i jego dzieci i usiadł na podłodze.

— No, malutki, to są moje dzieci, Diane i Alexandre. Będziesz się z nimi bawił?

— Tak. — Skinął główką.

Jego jasne loczki zafalowały. Diane uznała, że był nieco podobny do Janka. Też miał jasne, kręcone włosy, choć pukle małego Potockiego nie kręciły się aż tak bardzo, zielone oczka i rumiane policzki. Przypominał jej małego cherubinka, którego widziała namalowanego na ścianie w kościele.

— Jestem Diane. — Wyciągnęła ku niemu rączkę, którą ten potrząsnął. 

Irina, na jego szczęście, uznała, że jej synek winien znać francuski i uczyła go języka Woltera i Moliera od najmłodszych lat, dlatego też porozumienie się z dziećmi Jeana nie było dla niego zbyt trudne. Zresztą, większą część ich rozmów stanowiły śmiechy i dziecięce gesty, słowa nie były im zbytnio potrzebne. 

Jean wrócił na sofę i wziął córeczkę na kolana. Lottie zamruczała z zadowoleniem. Camille położyła głowę na ramieniu męża i zaczęła gładzić córeczkę po jej cieniutkich, brązowych włoskach.

De Beaufort przypatrywał się zabawie swych dzieci z małym Gruszeckim. Cieszył się, że między dziećmi nie było na razie żadnych konfliktów. Bawili się zgodnie, coś do siebie szczebiocząc. Widok ten napełniał go jednak pewną goryczą. W małym Saszce widział odbicie jego ojca. Uśmiechał się i poruszał, a nawet kiwał główką niczym Dymitr.

Myśl, że odebrał temu dziecku ojca, który tak bardzo je uwielbiał, zżerała go od środka. To przez niego Aleksander miał nigdy nie ujrzeć ojca, a Dymitrowi nie było dane obserwować jego rozwoju. To przez niego zgasły piękne oczy Iriny, które dawniej tak błyszczały na widok ukochanego, a jej usta nie układały się już tak często w uśmiech.

Tylko co mógł na to poradzić?  Nic. Jego żale nie mogły przywrócić Dymitrowi życia, a on musiał iść dalej. Dla siebie, dla Camille, dla dzieci. Wreszcie to pojął.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro